Aplikacje randkowe stały się domyślnym sposobem na poznawanie nowych ludzi i szukanie relacji. W Polsce korzysta z nich parę milionów osób, a na całym świecie – setki milionów. Ale czy są skuteczne, czy faktycznie pomagają w nawiązaniu trwałych relacji?
Internetowe aplikacje randkowe są w zasadzie tak stare, jak sam Internet. Chociaż jeszcze w latach 90. były nie tyle aplikacjami, ile po prostu stronami, portalami internetowymi, jak na przykład eHarmony czy Match.com.
Portale te zapoczątkowały wtedy coś, co dzisiaj można nazwać internetowym rynkiem matrymonialnym. A ten – jak każdy rynek – rządzi się swoimi prawami.
Na takim rynku ludzkie potrzeby, czy to towarzyskie, matrymonialne czy seksualne stają się towarem, a prezentowana internetowo atrakcyjność interpersonalna – swoistą walutą, za którą można dany towar nabyć. Jak na każdym rynku, działa też prawo popytu i podaży.
Można argumentować, iż na przestrzeni wieków w wielu kulturach małżeństwa miały przede wszystkim przecież transakcyjny charakter, np. żeby połączyć ze sobą dwie rodziny, lub dobić jakiegoś innego targu. A nawet już sto i więcej lat przed powstaniem Internetu w gazetach pęczniały rubryki z anonsami matrymonialnymi, które w treści do złudzenia przypominały te znane dzisiaj ze współczesnych aplikacji.
Internet nadał jednak temu rynkowi matrymonialnemu zupełnie inny wymiar – tyleż ilościowy, co jakościowy. Przede wszystkim umożliwiał zetknięcie się ze sobą dużej liczbie osób, które w innych okolicznościach nawet nie wiedziałyby o swoim istnieniu.
To zrodziło konieczność zastosowania jakichś kryteriów wyboru, selekcji oraz obliczeniowego, algorytmicznego sposobu dopasowywania do siebie potencjalnych par.
Na przykład, kiedy kupujemy coś online, dajmy na to ubrania i wyświetla nam się zbyt dużo produktów naraz, sięgamy po rozmaite filtry, żeby zawęzić kryteria wyszukiwania. Czasem wyświetlają się nam produkty z kategorii „polecane dla Ciebie” lub „inni użytkownicy wybrali też”. Analogicznie działa to na internetowym rynku matrymonialnym – z tym że tam „produktami” są po prostu inni ludzie.
Dlatego też te pierwsze portale stawiały sobie ambitnie za cel wsparcie użytkowników w procesie szukania partnerów. W tym celu służyły liczne kwestionariusze czy testy do wypełniania, na podstawie których wyliczano następnie jakiś współczynnik dopasowania z daną osobą – im wyższy rzekomo większe szanse na nawiązanie znajomości.
Przy czym nie wiadomo jak dalece takie współczynniki są w ogóle skuteczne – niektóre badania wskazują, że może mieć tu miejsce zwykły efekt placebo. Nawet jeśli wyliczony współczynnik dopasowania był niewielki, ale aplikacja randkowa sugerowała, że jest wysoki, i tak prowadziło to do dłuższych wymian wiadomości.
Mimo wszystko portale czy aplikacje randkowe okazały się sporym sukcesem – przynajmniej jeśli chodzi o popularność i wzbudzane zainteresowanie. Szacuje się, iż obecnie korzysta z nich kilkaset milionów osób na całym świecie, z czego w samej Polsce jest to kilka milionów.
To niewątpliwie zasługa już nie tych „tradycyjnych” portali z lat 90., ale współczesnych aplikacji randkowych na smartfona, takich jak np. Tinder, Grindr, Bumble czy niedostępny w Polsce Hinge.
Aplikacje te diametralnie zmieniły sposób poznawania nowych osób. Opierają się bowiem o mechanizm swipe’owania – czyli dokonywanie selekcji poprzez przesuwanie palcem w lewo lub w prawo na profilach innych osób wyświetlanych w danej kolejności na ekranie. Profile z kolei ułożone są w stosie niczym karty w talii – to znaczy, trzeba je przeglądać (i swipe’ować) jeden po drugim, w kolejności wyświetlania.
Sama założenie konta też jest uproszczone, wystarczy kilka zdjęć i jakieś zdawkowe informacje – koniec z czasochłonnym uzupełnianym profilu, odpowiadaniem na szereg pytań i zdawaniem się na współczynniki dopasowań.
Choć swipe zrewolucjonizował randkowanie online, nie znaczy to jednak, że aplikacje oparte o ten mechanizm nie próbują jakoś dopasowywać ludzi w pary – próbują, lecz robią inaczej niż ich starsze kuzynki z lat 90. Jak? No właśnie, tu leży pies pogrzebany.
Przede wszystkim trzeba wyjaśnić, iż swipe oparty jest o mechanizm gamifikacji. Korzystanie z takich aplikacji przypomina więc grę w ocenianie profili – dopiero gdy obydwie strony wyrażą sobą zainteresowanie (tj. przesuną swoje profile w prawo), aplikacja je paruje i umożliwia nawiązanie kontaktu.
Zdobywanie jak największej liczby matchów, tj. par i towarzysząca temu gratyfikacja, może stać się więc celem takiej gry samym w sobie, niekiedy nawet kosztem prób nawiązywania znajomości. Jeden z użytkowników wprost przyznaje, iż: „Dostanie matcha to dobry sposób na podbudowanie ego, nawet jeśli nie mam zamiaru się z kimś spotykać”.
Mimo że Tinder i podobne aplikacje nie wymagają już wypełniania kwestionariuszy, to jednak od zawsze robiły jakiś algorytmiczny matching, tylko że na innych zasadach. Jest to bowiem matching ukryty, zakulisowy i zupełnie odmienny w swoim działaniu od tradycyjnych portali randkowych, które wyliczały i podawały wspomniany współczynnik dopasowania z danymi osobami.
Po pierwsze, nie do końca wiadomo, gdyż mowa tu o niejawnej własności intelektualnej, której właściciele aplikacji strzegą jak tajemnicy biznesowej.
Wiadomo jednak na pewno, że przez długi czas Tinder (skoro i tak traktuje selekcję potencjalnych partnerów jak grę) nadawał każdemu profilowi ranking Elo, znany np. z szachów. Polega to na tym, iż ilekroć ktoś nas wybiera, tj. swipe’uje nasz profil w prawo, to wygrywamy, czyli dostajemy punkty. Jeżeli ktoś nas odrzuca, tj. swipe’uje w lewo, to przegrywamy i dostajemy ujemne punkty.
Analogicznie jak w szachach, jeżeli wygramy z kimś o wyższym od nas rankingu, to dostajemy więcej punktów, niż gdy wygramy z kimś o niższym rankingu. Indywidualny ranking nigdy nie był jednak udostępniany użytkownikom.
Wprawdzie w 2019 roku Tinder poinformował, iż zrezygnował z rankingu Elo na rzecz ”najnowocześniejszych technologii”, ogólny mechanizm gamifikacji pozostał w zasadzie niezmieniony. Celem takiego algorytmicznie wyliczanego rankingu popularności jest przede wszystkim wyróżnienie najatrakcyjniejszych profili.
Bo to właśnie te profile trafiają później na szczyt algorytmicznej talii, tj. są wyświetlane jako pierwsze przy uruchamianiu aplikacji – daje to takim profilom znacznie większe szanse na uzyskanie większej liczby dopasowań.
Oprócz tego te najatrakcyjniejsze profile są po prostu używane jako swoista przynęta, aby przyciągnąć, czy nawet uzależnić nowe osoby. Z kolei te najmniej atrakcyjne profile trafiają na spód talii i mają bardzo znikome szanse, by wyświetlić się większej liczbie osób, a co za tym idzie, by móc w ogóle wziąć udział w grze w parowanie.
Toteż nagradzając najatrakcyjniejsze profile, a karząc te najmniej pożądane, Tinder i inne aplikacje wprowadziły tym samym swoisty plebiscyt atrakcyjności i popularności. Cechy te są algorytmicznie premiowane, gdyż zwiększają potencjalną pulę partnerów, dając szansę na więcej sparowań.
Najpewniejsza droga prowadząca do popularności to po prostu upodobnić się do innych popularnych osób. Profile zatem niejako upodabniają do siebie, zarówno wewnątrz, jak i pomiędzy płciami.
Mechanizm ten zresztą znajduje zastosowanie na innych platformach społecznościowych zwłaszcza tych opartych o zdjęcia, np. na Instagramie, który, podobnie jak aplikacje randkowe, spotyka się z krytyką za promowanie wyidealizowanego wizerunku ciała czy obiektywizację kobiecego wizerunku.
Tak jak Instagram wytworzył swój własny standard „insta treści”, prezentujących np. kolorowe zdjęcia z wakacji, to samo dotyczy też aplikacji randkowych.
Z kolei obrębie danej płci premiowane są zdjęcia wpisujące się w konwencjonalnie rozumianą atrakcyjność fizyczną, a niekiedy wręcz wyidealizowaną czy nacechowaną seksualnie.
Prof. Renata Włoch z Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego w wywiadzie dla magazynu Spider’s Web stwierdza, iż „Jesteśmy istotami konformistycznymi i chcemy się dostosowywać do obowiązującego kanonu mody i urody. Technologia nam to ułatwia: możemy np. stosować coraz bardziej zaawansowane filtry, które pozwalają nam upiększać zdjęcia i nagrania”.
Zarazem Tinder w swojej rzekomo „nowoczesnej technologii” powiela tradycyjne, patriarchalne wzorce atrakcyjności, dyskryminując przy tym np. osoby o ciemniejszym kolorze skóry.
Prof. Włoch zwraca też uwagę na to, iż algorytmy aplikacji randkowych mogą też pogłębiać wykluczenie i poczucie osamotnienia u osób, które i tak uważają się za nieatrakcyjne i nie mogą znaleźć partnerów poza internetem.
Dotyczy to przede wszystkim młodych mężczyzn, głównie żyjących poza wielkimi miastami. Mężczyzn jest ogólnie około dwóch razy więcej niż kobiet na takich aplikacjach, co dodatkowo może pogarszać ich sytuację, bowiem siłą rzeczy stanowią dla siebie większą konkurencję.
Co gorsza, to nie jest tak, że aplikacje randkowe nie mają nic do zaoferowania osobom, które w grze w swipe’owanie nie mogą znaleźć dopasowań lub czują się przez takie aplikacje bardziej osamotnione.
Model biznesowy takich aplikacji zakłada bowiem, że to zwłaszcza takie osoby będą bardziej skłonne, by dokupić dodatkowe funkcje, które w zamyśle mają zwiększyć szansę na więcej dopasowań. Można więc zapłacić, by móc na chwilę wskoczyć na szczyt talii profilów tj. być wyświetlanym w pierwszej kolejności większej liczbie osób. Przypomina to w swoich założeniach kupno internetowych reklam, przy czym tutaj to my sami stajemy się taką reklamą, za którą też sami płacimy.
Inne płatne funkcje umożliwiają nieograniczone (ilościowo czy geograficznie) swipe’owanie czy dają szansę napisania do osób bez konieczności bycia sparowanym, co przynajmniej w teorii daje możliwość częściowego wyrwania się z kręgu grywalizacyjnego matchowania.
Co więcej, aplikacje randkowe, podobnie jak platformy społecznościowe czy media streamingowe funkcjonują w logice ekonomii uwagi. To znaczy, zarabiają wtedy, kiedy ludzie z nich korzystają (lub dokupują pakiety), a do tego jest potrzebne po prostu poświęcanie im uwagi.
Tak jak media społecznościowe wciągają nas rozmaitymi inbami lub zdjęciami znajomych z wakacji, a platformy streamingowe nowymi serialami, tak aplikacje randkowe monetyzują potrzeby matrymonialne czy romantyczne.
W ten sposób bezpardonowo kolonizują więc ten niezwykle wrażliwy, delikatny, wręcz intymny obszar funkcjonowania człowieka, sprowadzając wyżej wymienione potrzeby do czegoś na wzór cyfrowego hazardu opartego o gamifikację i konwencjonalnie rozumianą atrakcyjność fizyczną.
Nie sposób uciec od przeświadczenia, iż sensem istnienia takich aplikacji jest właśnie przede wszystkim uzależnianie użytkowników od niejawnego algorytmu parującego, opartego o mechanizm gamifikacji, a ponadto sprzedawanie dodatkowych pakietów premium oraz ciągłe pozyskiwanie i monetyzacja danych o użytkownikach.
Jeżeli ktoś niejako wbrew tej logice lub przy okazji nawiąże relację i usunie konto, to z jednej strony aplikacja może być na tym stratna, ale z drugiej strony potrzebuje też takich przypadków, gdyż to uwiarygadnia ich istnienie. Przypomina to do złudzenia internetowe kasyno lub salon bukmacherski, gdzie większość musi stracić, a tylko mniejszość odniesie mniej lub bardziej losowy sukces.
Czy więc tak zaprojektowane aplikacje mają w ogóle szanse skutecznie pomagać ludziom dobierać się w pary? To złożone pytanie, gdyż aplikacje te znacząco odmieniły w ogóle sposób, w jaki możemy dążyć do zaspokojenia potrzeb romantycznych czy towarzyskich.
Przede wszystkim stały się domyślnym sposobem poznawania nowych ludzi, po części wypierając wcześniejsze sposoby takie poprzez pracę, rodzinę czy znajomych.
Zarazem zachodzi tu paradoks wyboru opisany na przykładzie podejmowania rozmaitych decyzji konsumenckich przez psychologa Barry’ego Schwartza. To znaczy, że mając w teorii do wyboru mnóstwo potencjalnych partnerów, trudniej jest się na kogoś zdecydować, ponieważ być może jeszcze lepszy match znajduje się kilka swipe’ów dalej?
Może to prowadzić wytworzenia nowego swoistego stanu, w którym dana osoba, deklaratywnie pozostając cały czas singlem/singielką, ustawicznie nawiązuje znajomości, które okazują się być raczej nietrwałe. Taki stan trafie oddaje refleksja pewnej Amerykanki korzystającej od wielu lat z aplikacji randkowej: „Nigdy nie dotrwałam do piątej randki, co oznacza, że najdłuższy związek, jaki miałam z Tindera, to związek z samym Tinderem”.
Podobną myśl wyraża wspomniana już prof. Włoch, przewidując, iż: „…nasze związki będą luźniejsze i krótsze. Te statystyki rozwodów nie biorą się znikąd. Rodziny patchworkowe i niepełne są coraz powszechniejsze i nauczymy się w tym modelu funkcjonować”.
Inne badania zwracają uwagę, że od przybytku głowa jednak boli, a nadmiar profili na aplikacjach randkowych może wzmagać w ludziach lęk czy poczucie nieadekwatności, w sytuacji, jeżeli nie będą znajdować partnerów.
Twórcy aplikacji randkowych też dostrzegli ten problem i zaczęli z czasem umożliwiać użytkownikom dodawanie kolejnych informacji o sobie, by nieco ułatwić proces parowania. A jedna aplikacja posiłkuje się w tym celu pewnym bardzo popularnym, ale nie do końca zweryfikowanym naukowo testem osobowości.
Poprzez zachęcanie użytkowników do dodawania jak najwięcej informacji o sobie, współczesne aplikacje upodabniają się tym samym do swoich starszych kuzynek z lat 90. Można powiedzieć, że historia zatacza koło – albo po prostu to kolejny przykład wymyślania już od lat znanych „innowacji technologicznych”.
Jak sugeruje artykuł z kwietnia 2024 roku opublikowany w „The Guardian”, nie mając dostępu do danych bezpośrednio od twórców aplikacji, w zasadzie nie sposób ocenić, jak bardzo skutecznie umożliwiają one łączenie się w pary.
Ale z drugiej strony, nie ma też żadnej pewności, iż sami ci twórcy wiedzą, co dzieje się z użytkownikami ich aplikacji. Badania naukowe prezentują siłą rzeczy niepełny, fragmentaryczny obraz skuteczności aplikacji randkowych. Obraz ten, jak można się spodziewać, daleki jest od ideału.
Badania psychologów z Norwegii opublikowane w 2019 wskazują, iż na Tinderze aż 80 proc. użytkowników nie znajduje tego, czego szuka, zwłaszcza jeśli chodzi tu o długotrwałe związki.
Ponadto jedynie osoby popularne w świecie offline cieszyły się popularnością również online – osoby niepopularne offline, pozostawały takimi na Tinderze. Każdorazowo Tinder wymagał od użytkowników spędzanie wiele czasu na swipe’owaniu i próbach nawiązania kontaktu. Wydaje się, że znajduje tu zastosowanie zasada Pareto (zwana inaczej zasadą 80/20), głosząca w tym wypadku, iż jedynie te najlepiej oceniane 20 proc. osób cieszy się zainteresowaniem 80 proc. pozostałych.
Inne badanie z 2023 roku przeprowadzone w USA wskazuje na szokującą statystykę, iż 50 proc. osób na Tinderze nie ma zamiaru się z nikim spotykać, a aż 66 proc. osób przyznało, że pomimo posiadania tam konta, pozostaje w relacji. Wg profesora psychiatrii z Uniwersytetu Stanforda Eliasa Aboujaoude, współautora badania, okazuje się, że jeżeli chodzi o motywacje użytkowników, aplikacje randkowe są podobne do innych platform społecznościowych – i tu, i tu szukamy rozrywki czy poprawy samopoczucia.
Nie znaczy to jednak, że je tam znajdziemy. Niedawna metaanaliza badań dotyczących wpływu aplikacji randkowych na zdrowie psychiczne wskazuje, że choć statystycznie nie da się takiej negatywnej relacji jednoznacznie wykazać, to istnieją uzasadnione powody, by przypuszczać, że może istnieć związek między korzystaniem z nich a gorszym postrzeganiem własnego ciała, zdrowiem psychicznym, czy samopoczuciem.
Wg autorów należą do nich wspomniany nacisk, jaki aplikacje kładą na premiowanie tradycyjnych norm atrakcyjności fizycznej, jak również częste doświadczanie różnych form odrzucenia, czy ogólny ich grywalizacyjny charakter.
Ponadto, aplikacje, jak również starsze portale randkowe, wydają się być obarczone tym samym technologicznym błędem poznawczym. Bardzo trudno jest bowiem przewidzieć czy zwłaszcza obliczyć, kto z kim i jak trwałą relację może stworzyć.
Badanie z 2017 sprawdziło empirycznie podczas sesji speed-datingu, czy deklarowane pożądane cechy u potencjalnego partnera faktycznie mają się do tego, z kim i u kogo pojawiła się potem iskierka sympatii. Jak się okazało – jedno ma się nijak do drugiego.
Autorzy dochodzą do wniosku, iż: „Bardzo trudno jest na podstawie danych przewidzieć faktycznie dobrych partnerów romantycznych. Z kolei względnie łatwo jest przewidzieć deklaratywnie pożądanych partnerów. To sugeruje, że wielu z nas niewłaściwie podchodzi do randkowania”.
Deklarowane pożądane cechy dotyczyły oprócz atrakcyjności fizycznej kwestii światopoglądowych (np. religijnych czy politycznych) i zawodowych. Jak się okazało, cechy te nie zwiększają szansy na wystąpienie romantycznej relacji.
Wnioski z tego płyną następujące, iż na internetowym rynku matrymonialnym, ludzie rywalizują o partnerów za pomocą cech, które i tak nie zwiększają szans na romantyczne szczęście.
Wziąwszy wszystko pod uwagę, nie dziwi więc fakt, iż aplikacje randkowe powoli tracą na popularności. Pomimo wciąż setek milionów użytkowników, raczej nie cieszą się dobrą opinią.
Jak wykazano powyżej, ich skuteczność, zwłaszcza w przypadku poszukiwania stałych relacji jest względnie niska, doświadczenie czy ogólna satysfakcja użytkowników co najwyżej mieszane.
Ponadto kobiety notorycznie uskarżają się na zagrożenia związane z (cyber) bezpieczeństwem, molestowaniem seksualnym czy innymi nadużyciami ze strony mężczyzn.
Mężczyźni, przeważający zresztą liczebnie w aplikacjach, z kolei narzekają na znikome zainteresowanie ze strony kobiet, prowokacyjne zachowania, czy wygórowane standardy kobiet dotyczące wyglądu, a zwłaszcza wzrostu.
Wszyscy za to zgodnie doświadczają wypalenia emocjonalnego spowodowanego korzystaniem z aplikacji randkowych.
Ta patowa sytuacja, na której wszyscy tracą, a w której najłatwiej o rozczarowanie czy obwinianie płci przeciwnej, bądź siebie o nieatrakcyjność czy niespełnianie wymagań. Do sytuacji tej doprowadziły jednak przede wszystkim same aplikacje randkowe, ich twórcy i model biznesowy, na jakim się opierają.
Czy aplikacje randkowe takie jak Tinder, Grindr czy Bumble pomagają w nawiązywaniu trwałych relacji romantycznych?
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
Nancy Jo Sales, amerykańska dziennikarka, a zarazem krytyczka aplikacji randkowych, sugeruje też, by jakkolwiek słuszna krytyka, nie ograniczyła się tylko do piętnowania dysfunkcji, co dotknęła przede wszystkim przemysł randkowy sam w sobie.
Faktycznie, nie dziwi fakt, że przemysł ten dostał ostatnio zadyszki finansowej, spowodowanej odpływem użytkowników i spadkiem sprzedaży pakietów premium. Na łamach „Financial Times” trafnie podsumowuje to dr Kathryn Coduto, badaczka aplikacji randkowych z Uniwersytetu Bostońskiego: „Kiedyś ludzie byli naprawdę podekscytowani (aplikacjami randkowymi). A teraz, po dziesięciu latach, są po prostu zmęczeni”.
Paradoksalnie, szczególnie mocno dotyka to pokolenia mające na nich najkrótszy staż, czyli Gen Z. W pokoleniu tym lansowany jest mocno trend „Meet Cute” polegający na tym, by miłości szukać tradycyjnie, w świecie offline. To wciąż świeży trend, ale może być zwiastunem innego podejścia (a raczej odejścia) młodszych pokoleń do platform społecznościowych, których jakość zresztą konsekwentnie się pogarsza.
Aplikacje randkowe nadal są jednak bardzo popularne – a powyższe alternatywy offline dopiero kiełkują. Podobnie jak z mediami społecznościowymi działa tu efekt sieciowy – popularne aplikacje przyciągają więcej osób i stają się jeszcze bardziej popularne.
Alternatywne czy niszowe aplikacje randkowe doświadczają odwrotności tego efektu – nie mogą się przebić. Zresztą każda aplikacja, jak i medium społecznościowe nigdy nie będzie wolne od nadużyć, ewentualnych wysokich opłat albo chociaż ryzyka złamanego serca.
Randkowy Big Tech podobnie jak platformy społecznościowe nie mają więc w tym momencie poważnej konkurencji – w związku z czym nie mają także motywacji (albo w ogóle możliwości) do zmiany. Co więcej, zdaje się panować u nich swoista inercja mentalna wyrażana postawą „jeszcze więcej tego samego”. Skoro nasza technologia utrudnia nawiązywanie relacji, to rozwiązaniem będzie… jeszcze więcej technologii.
Nie dziwi więc w ogóle fakt, że Tinder chce wdrażać u siebie algorytmy sztucznej inteligencji i na tej podstawie parować ludzi. A na brak sparowań odpowiedzią będą niezawodne i przecież zawsze chętne do rozmowy chatboty oparte o sztuczną inteligencję.
Już w 1966 roku znany angielski architekt Cedric Price zadał pytanie: „Technologia jest odpowiedzią, ale jakie było pytanie?”.
Dobrze by było, gdyby właściciele aplikacji randkowych sami w końcu zadali sobie to pytanie, może nie tylko jakie problemy próbują rozwiązać, ale przede wszystkim, jakie niechybnie sami stwarzają.
Asystent w Katedrze Zarządzania w Społeczeństwie Sieciowym w Akademii Leona Koźmińskiego. Do zainteresowań naukowych należą kształtowanie się postaw tożsamościowych w mediach społecznościowych, interakcja człowiek-AI, poznanie społeczne, a także wpływ rozwoju technologicznego oraz przemian społeczno-ekonomicznych na rynek pracy, jak również na sensowność pracy jako takiej.
Asystent w Katedrze Zarządzania w Społeczeństwie Sieciowym w Akademii Leona Koźmińskiego. Do zainteresowań naukowych należą kształtowanie się postaw tożsamościowych w mediach społecznościowych, interakcja człowiek-AI, poznanie społeczne, a także wpływ rozwoju technologicznego oraz przemian społeczno-ekonomicznych na rynek pracy, jak również na sensowność pracy jako takiej.
Komentarze