0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Serhii ProkopenkoFot. Serhii Prokopen...

Z Ołeną trudno umówić się na spotkanie. Świat, w którym żyje ta 46-letnia kobieta, całkowicie różni się od mojego. Nie wiem, jak wygląda wojenna codzienność. Moje teksty tracą sens wobec jej opowieści. To, co mnie przeraża, dla niej jest normą. W jej świecie granice między wojną i pokojem zacierają się.

Za pierwszym razem nie możemy porozmawiać, bo Ołena załatwia sprawy związane z mleczarnią, której działalność władze chcą tymczasowo wstrzymać. Innym razem rozdaje pomoc humanitarną. Trzecie spotkanie odwołała, bo musiała zrobić porządek z grzybami. Ołena jest zapaloną grzybiarką. Chodzi do lasu mimo zakazu. Zbierała grzyby również wtedy, gdy Bałaklija była pod rosyjską okupacją

Kobieta w lesie
Ołena Mańko, aktywistka z Bałakliji. Fot. Serhii Prokopenko

Miasto pod ostrzałem

Bałaklija to miasto w obwodzie charkowskim, które od 2 marca do 8 września było pod rosyjską okupacją. To od Bałakliji zaczęła się operacja wyzwolenia Charkowszczyzny.

Miasto liczy około 28 tys. mieszkańców, teraz zostało ich trzy razy mniej. Stało się znane na całym świecie po pożarze i eksplozjach w wojskowym składzie amunicji 23 marca 2017 roku. W pobliżu Bałakliji działa jedno z największych przedsiębiorstw produkujących cement, a we wsi Szebełynka znajduje się eksploatowane złoże gazu.

Po 7 września ostrzały się zmniejszyły. Wybuchy w ostatnie dni przed wyzwoleniem były tak straszne, że część mieszkańców, którzy przebywali pod okupacją, wyjechała. Z tych, którzy pozostali, wielu zostało rannych odłamkami pocisków. Spotkało to między innymi znajomą Ołeny – niedawno była z tego powodu operowana.

48-letnia sąsiadka Ołeny w wyniku ataku rakietowego spłonęła żywcem. Nie zdążyła dobiec do schronu. Ogień mieszkańcy gasili własnymi siłami.

– Nie było czego chować. Włożyliśmy garstkę do worka, jakąś odzież daliśmy obok – mówi.

Teraz w Bałakliji też nie jest cicho. Saperzy rozminowują wyzwolone tereny. Władze obiecują, że do końca roku zostaną rozminowane najważniejsze obiekty. Całkowite oczyszczenie terenów może potrwać latami, ponieważ Rosjanie przed wycofaniem zaminowali drogi, mosty, każdy metr gazociągów. Aby rozminować pierwsze 100 metrów gazociągu, trzeba było rozbroić 104 miny – podano w biurze prasowym „Charkiwhaz” 5 października.

Mimo niebezpieczeństwa Ukraińcy powoli wracają do domów.

Rosyjski napis na zakręcie drogi w polu
Napis „Miny. Nie schodź z drogi" przy drodze w Bałakliji. Fot. Serhii Prokopenko
Konstrukcja betonowa, filary, u góry - jezdnia mostu
Zaminowany most w Bałakliji. Fot. Serhii Prokopenko

„Od wybuchów podskakiwało łóżko”

W pierwszym dniu wojny Ołena była u siebie w domu w Bałakliji. Właśnie przyjechała na trzy dni z Charkowa, gdzie pracuje jako menedżerka siłowni. Ostatnio więcej czasu mieszkała w pracy, by zaoszczędzić na dojazdach. Z Charkowa do Bałakliji jest około 90 km.

Rano 24 lutego zadzwoniła siostra męża ze złą wiadomością.

– Słyszeliśmy wybuchy, ale myśleliśmy, że może to znowu ten skład amunicji. Nie wierzyliśmy, że to wojna. Od wybuchów podskakiwało łóżko – wspomina Ołena.

W domu Ołeny nie ma schronu. – Stwierdziliśmy, że od bezpośredniego trafienia i tak nas nic nie uratuje. Zakleiliśmy tylko okna – mówi.

Ołena z mężem mieszka pod lasem, na obrzeżach miasta. Przyjechała też rodzina, ponieważ sądzili, że tu będzie bezpieczniej. 10 osób zamieszkało w dwupokojowym domku.

Niebezpieczna droga na targ

Kilka dni po rozpoczęciu „specjalnej operacji” do miasta wkroczyli rosyjscy żołnierze. Ukraińcy siedzieli jakiś czas w strachu. Jednak coś jeść trzeba, zaczęli więc pojedynczo wychodzić na targ, wymieniać się produktami.

Wkrótce sprzedawcy dostali od nowej władzy zezwolenie na handel. Targ był czynny od 07:00 do 11:00. Kiedy okupanci nie mieli ochoty pilnować porządku, kazali handlarzom zabierać się już o 10:00. Od 14:00 obowiązywała godzina policyjna.

Ołena pomiędzy alarmami chodziła na targ, który znajduje się w centrum miasta. Komunikacja miejska nie działała. Można było dojechać jedynie rowerem albo autostopem – nikt nie odmawiał podwózki. Dom Ołeny znajduje się kilka kilometrów przed mostem, który okupanci zaminowali przed ucieczką. Zostawili pod mostem 400 kg trotylu.

– Z obu stron mostu stali Buriaci. Postawili punkty kontrolne i sprawdzali wszystkich. Zapamiętywali, kto, gdzie jest zameldowany, jak wyglądamy. Po kilku dniach już mnie kojarzyli, nie musiałam pokazywać dokumentów – mówi Ołena.

Dla dzieci - cukierki, dla podejrzanych - kopanie rowów i więzienie

W mieście na posterunkach stali Dagestańczycy i żołnierze samozwańczej republiki ŁNR (Ługańskiej Republiki Ludowej). Dopiero na dwa tygodnie przed wyzwoleniem zmienili ich żołnierze rosyjscy. Ukraińcy odróżniają żołnierzy po mundurach oraz kolorze skóry.

– Dagestańczycy nawet dawali dzieciom cukierki – mówi Ołena.

– Wszyscy żołnierze byli dobrze uzbrojeni. Każdy, bez wyjątków, trzymał palec na spuście karabinu: w każdej chwili mógł strzelić do kogoś, kto mu się nie spodobał.

– A co mogło się nie spodobać?

– Nie lubili pijanych i kobiet o wyzywającym wyglądzie. Sami nie mogli pić alkoholu, oprócz piwa, taki mieli rozkaz. Denerwowało ich to, dlatego pijanym zawsze sprawdzali dokumenty. Często zabierali do samochodu i gdzieś wywozili.

Z rozmów z miejscowymi Ołena wie, że mężczyzn Rosjanie zmuszali do kopania okopów, a kobiety – do gotowania żołnierzom. Niektórych ludzi wsadzali do piwnic i torturowali. Jeńców trzymali w sztabie, w budynku policji oraz w redakcji wydawnictwa „Bałdruk”. W piwnicach miejscowego posterunku stale przetrzymywano około 40 osób. Jeńców karmili kaszą dwa razy dziennie.

Nie jadła 17 dni, bo jej męża zabrali „na piwnicę”

Okupanci poprzez miejscowych kolaborantów szukali osób, które walczyły w Donbasie lub miały bliskich, walczących na wojnie. Za pomoc armii ukraińskiej albo za posiadanie w domu flagi ukraińskiej karali biciem.

Wśród schwytanych był też przyjaciel Oleny, Ołeksandr. Poszedł do centrum miasta, żeby zadzwonić do córki. Obok sceny, gdzie w przedwojennych czasach odbywały się koncerty, było jedyne miejsce z zasięgiem.

Podeszli do niego żołnierze rosyjscy. Chcieli sprawdzić telefon, czy nie przekazuje informacji armii ukraińskiej, oraz paszport. Zabrali go do piwnicy. Był tam więziony ponad dwa tygodnie.

– Trzymaliby dłużej, ale nasi wyzwolili miasto – mówi Ołena.

Ołeksandra Rosjanie nie bili. Chcieli złamać go psychicznie. Znaleźli słaby punkt: jego żona od kilku lat nie wstaje z łóżka, jest sparaliżowana. Potrzebuje opieki paliatywnej, jedynym opiekunem był mąż. Rosjanie nie przekazywali mu żadnych informacji o żonie.

Sąsiedzi odwiedzali chorą, ale żona odmawiała jedzenia. Nie rozumiała, gdzie jest jej ukochany. Kobiety biegały do rosyjskiego sztabu prosić, żeby zwolnili Ołeksandra. Żołnierze odpowiedzieli, że mogą dać leki i zlecili kobietom zająć się chorą. Więźnia jednak nie wypuszczą. – On jest dla nas zagrożeniem – powiedzieli.

Bicie za odmowę płacenia haraczu

Jeszcze podczas okupacji Ołena upadła i zwichnęła nogę. Za rządów Rosjan lekarzy nie było. Dopiero po wyzwoleniu pojechała do szpitala w Kupiańsku, żeby lekarz zobaczył zdjęcie rentgenowskie. Okazało się, że kości nieprawidłowo się zrosły.

Czekała na traumatologa. W kolejce spotkała chłopaka, który również był przetrzymywany „na piwnicy” przez Rosjan.

– Był siny od bicia – mówi Ołena. – Prowadził warsztat samochodowy. Nie chciał im płacić haraczu. Przyszli, worek na głowę i do samochodu. Dobrze, że trzy dni wcześniej ewakuował żonę z dziećmi. Wie pani, tak go pobili, że nawet siusiu nie mógł. Lekarze mówili, że trafił na „specjalistów”.

Zrujnowane szerokie schody do budynku
Zrujnowane miasto. Fot. Serhii Prokopenko

Bez prądu, gazu, jedzenia

Na początku okupacji w Bałakliji był jeszcze ukraiński prąd. Potem przez Kupiańsk okupanci zaczęli dostarczać rosyjski. Mogło nie być światła dwa tygodnie, miesiąc. Ołena chodziła ładować komórkę do sąsiada, bo miał agregat. Gazu w ogóle nie było.

W ciągu pierwszych tygodni można było kupić jeszcze ukraińskie produkty, które zostały w magazynach. Żywność teraz kosztowała kilka razy drożej. Z obawy przed głodem ludzie wydawali ostatnią gotówkę. Z bankomatów już nie można było wybrać pieniędzy, więc brali żywność w sklepach na kredyt, z wysokim oprocentowaniem.

Do miasta zaczęli przywozić rosyjskie towary. Były marnej jakości i jeszcze droższe. Ludzie, którzy nigdy nie handlowali, stali się handlarzami. Targ był jedynym miejscem, gdzie można było zarobić. Najwięcej kupowali żołnierze, od których roiło się w mieście. Dopiero w końcu lata zaczęło ich ubywać.

Bez światła, leków, pieniędzy

Bałaklijczycy musieli przyzwyczaić się do nowego porządku. Obowiązywał zakaz wychodzenia podczas godziny policyjnej. Nocą żołnierze byli szczególnie czujni. Patrolowali ulice, wyłapywali nieposłusznych. Ludzie, mieszkający w starych domach, bali się wychodzić nawet do wychodka.

Ołena odzwyczaiła się, że wieczorem można zapalić światło lub włączyć telewizor, radio. Że może wyjść na podwórko, kiedy chce.

– Podczas okupacji nie wolno było zapalać światła?

– Powiedzieli: „Jeśli zobaczymy światło, nie obrażajcie się – od razu rozstrzelamy”.

Szpitale były nieczynne. Leków nie było. Ludzie umierali, bo nie otrzymywali pomocy lekarskiej. Aparaturę medyczną okupanci wywieźli do Rosji. Z tego powodu trudno teraz wznowić pracę szpitali.

– Apteki zrabowali, a to, co nie było im potrzebne, wynieśli w pudłach na zewnątrz i pozwolili zabrać ludziom – mówi Ołena. Okradano także inne instytucje. – Widziałam, jak wynosili w skrzyniach pieniądze z banku.

Humanitarka pod kontrolą

Kilka razy żołnierze rosyjscy rozdawali pomoc humanitarną. Trudno było coś dostać, bo chętnych było dużo. Ludzie nie mieli pieniędzy na kupowanie żywności.

– Ktoś mógł dostać pomoc kilka razy, ktoś ani razu. Na początku dawali kaszę, konserwy rybne, tuszonki (czyli konserwy z mielonką), zguszczonkę (mleko skondensowane), mąkę, cukier, jakieś płyny do czyszczenia. Chleb dawali raz na tydzień, w sobotę. Za każdym razem produktów wydawano coraz mniej. Przed 1 września dali tylko po pół kilo ryżu i kaszy gryczanej oraz po jednej tuszonce.

Byli tacy, którzy nie chodzili po żywność od Rosjan, bo uważali to za niemoralne. Natomiast pomoc z wolnej części Ukrainy prawie nie dojeżdżała. A nawet jeśli udawało się wolontariuszom coś przemycić do Andrijiwki w rejonie iziumskim, to produkty nie trafiały do wszystkich. Podziałem zajmowały się lokalne władze, które dzieliły „po uważaniu”.

„Położyliśmy się spać w Rosji, a obudziliśmy się w Ukrainie”

Na początku września Siły Zbrojne Ukrainy rozpoczęły kontrofensywę na Charkowszczyźnie (znaną również jako „Балаклійський прорив" – „Przełom Bałaklijski”).

– Nie rozumieliśmy się, co się dzieje. Rano wyszłam na ulicę, idzie z 40-50 żołnierzy. Patrzę, nasi. Wchodzili do każdego domu, sprawdzali, czy nie ukrywają się Rosjanie. Mówili, że ludzie bywają różni. I dobrze. Skoro współpracowali, to niech teraz poniosą odpowiedzialność.

W mieście byli kolaboranci. Według danych prokuratury, 27 marca mer miasta Iwan Stołbowyj zgodził się współpracować z okupantami, namawiał też do tego innych urzędników. Ukraińska prokuratura podejrzewa go o zdradę. 7 kwietnia mer z rodziną wyjechał z Bałakliji do Rosji. Wyjechały też osoby z prorosyjskimi poglądami. Ci, którzy zostali i współpracowali z władzą okupacyjną, są zatrzymywani.

Wyremontujmy mleczarnię

Po wyzwoleniu Bałakliji Ołena rozpoczęła walkę o wznowienie pracy zakładu mleczarskiego „Bałmołoko”, który władze lokalne chcą zamknąć. To tam produkowano znane i lubiane masło „Bałaklijskie”, które trafiało na stoły Ukraińców.

– Dach i ściany zostały uszkodzone, ale reszta ocalała. Urządzenia są, krowy przeżyły. Ludzie chcą iść do pracy. Sami wyremontują budynek. Trzeba zachować miejsca pracy, jakoś to miasto odbudowywać – mówi Ołena.

Ale władze twierdzą, że remont jest nieopłacalny. Jak mówi Ołena, chcą sprzedać to, co zostało.

Pozostawieni sami sobie

Ołena mieszka w Bałakliji od 10 lat. Okolica stała się jej bliska. Chciałaby tu doczekać starości.

– Rzeka, las, przyroda. Tutaj chce się żyć. Nawet Rosjanie mówili, że u nas jest przepięknie, nawet teraz, podczas wojny – uśmiecha się. I dodaje:

– Zależy mi na tym, co dzieje się w mieście. Jednak po wyzwoleniu nikt nami się nie interesuje.

Oprócz służb komunalnych i handlu, pracy w mieście nie ma. Ołena chodziła do administracji Bałakliji pytać w sprawie zatrudnienia. Bezskutecznie.

– Jeśli przetrwały farmy, mleczarnia, niech wznowią pracę. Chcemy sami sobie radzić, a nie czekać, aż ktoś przywiezie nam „humanitarkę”. Teraz zresztą już mniej przywożą.

Ołena ma przyspieszony rytm serca, nadciśnienie. W szpitalu dostała receptę na leki. Nawet jeśli znajdzie je w aptece, nie stać jej na zakup.

– Jedne leki kosztują 400 hrywien, drugie tak samo. Nie dostałam pensji, jeszcze tej z lutego. Dyrektor mówi, że nie ma czym wypłacić.

Mężczyzna wydaje paczki z samochodu, ludzie wyciągają po nie ręce
Pomoc humanitarna dla mieszkańców Bałakliji. Fot. Serhii Prokopenko
Ludzie stoją w kolejce na pustym placu
Kolejka po pomoc humanitarną dla mieszkańców Bałakliji. Fot. Serhii Prokopenko

Las ratuje przed wojną

Ołena chodzi do lasu po grzyby, zioła. Robi zapasy dla siebie i na sprzedaż.

– Nie wolno. Wiele osób wyleciało w powietrze na minach. Chodzę po takich miejscach, gdzie tylko ja i saperzy. Las znam na pamięć – mówi, zamykając oczy. – Przyjadę, postawię skuter, coś tam leci, wybucha, a ja grzyby zbieram. Czuję się w harmonii z przyrodą, odpoczywam od wojny.

Zbliża się zima. Mieszkańców Bałakliji władze zawiadomiły, że znowu może nie być prądu i gazu.

– Przygotujcie sobie drewno na opał, powiedzieli. A przecież do lasu nie wejdziesz, bo zaminowany.

Wolontariusze przywieźli drewno, ale rozdają tylko osobom, które mają pierwszy stopień niepełnosprawności. Inni zapisują się na listę, może dla nich też starczy.

Ołena: – Mi powiedzieli, że mogę się nawet nie zapisywać. Pytam ich: a co, my nie chcemy żyć? Mamy zamarznąć?

Trędowata

Na koniec rozmowy pytam Ołenę, czy jest jeszcze coś bolesnego, o co nie zapytałam.

– Wiecie, że u nas tu dwie kobiety zgwałcili?

W mieście plotkują, że zrobili to Buriaci. Dowódca dowiedział się o tym i rozstrzelał winnych. Według świadków, wydarzyło się to w marcu.

Jedną z ofiar gwałtu była znajoma Ołeny.

– Ludzie zaczęli traktować ją jak trędowatą. Mówią, że sama tego chciała, że chodziła Rosjan bawić. Jak – bawić? Ona ma przecież matkę przykutą do łóżka. Jak miała udowodnić, że to nie jej wina?!

Kobieta ma córkę i syna, którzy walczą w ukraińskiej armii.

– W dniu wyzwolenia wybiegła z jednej strony mostu, oni z drugiej. Czekała na nich. Kiedy ludzie zobaczyli, że jej dzieci są w szeregach SZU, plotki ucichły. Ale ile czasu była odrzucona! Ludzie potrafią być źli nawet w takich czasach. Niech myślą, co chcą, ale nie byli w jej skórze – mówi Ołena.

Kobieta płacze: – Jej opowieść zachowam na całe życie.

;

Udostępnij:

Krystyna Garbicz

Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.

Komentarze