Tezy o równości banków i kredytobiorców frankowych, jako dwóch równych stron umowy, w żaden sposób nie da się obronić. Drastyczną asymetrię, skrajnie niekorzystną dla klienta banku, widać w liczbach - pisze matematyk Robert Drachal*
O kredytach frankowych napisano bardzo dużo. Sądzę jednak, że pominięto dwa istotne zagadnienia.
Przejdźmy do pierwszej kwestii. Niektórzy liberalni ekonomiści, politycy i dziennikarze dowodzą, że korzystne dla kredytobiorców frankowych rozstrzygnięcia sądowe podważyłyby stabilność systemu bankowego. Doprowadzi to, ich zdaniem, do głębokiej recesji, która uderzy w całą gospodarkę w tym także w podmioty postronne.
Sądzę, że to stanowisko nie różni się specjalnie od stwierdzenia, że „dobro narodu ważniejsze jest niż prawo”. O logicznej niedorzeczności takiego poglądu pisałem niegdyś w „Gazecie Wyborczej” („W pogoni za rozumem” 16 stycznia 2016 roku). Dziwi mnie też lekceważące traktowanie przez tych ekonomistów orzecznictwa w kwestii kredytów frankowych.
Tekst publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – w jego ramach od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zapraszamy do polemik.
Funkcjonowanie liberalnej gospodarki rynkowej i swobodny przepływ kapitału jest możliwe jedynie w demokratycznym państwie prawa. Prawdziwa demokracja może zaś istnieć tylko tam, gdzie przestrzegane są elementarne i niezbywalne prawa każdego podmiotu gospodarczego i każdego obywatela.
Stąd konieczne jest przekonanie - i codzienna praktyka - że orzecznictwo sądowe dotyczy w jednakowym stopniu mniej i bardziej zamożnych podmiotów i obywateli. Dlatego powoływanie się na argument, że rozstrzygnięcia, nakazujące zaspokojenie przez banki żądań kredytobiorców, doprowadziłby do pojawienia się problemów finansowych tychże banków i wciągnęłyby w recesję całą polską gospodarkę oraz uderzyłyby w podmioty zewnętrzne - jest stanowiskiem dalekim od gospodarczego liberalizmu.
Miernikiem rzeczywistego istnienia i funkcjonowania demokratycznego państwa prawa jest nie tylko rzetelne przestrzeganie praw mniejszości, ale też kształtowanie świadomości i realizowanie działań, w ramach których każdy obywatel, nawet najmniej zamożny i najsłabiej wykształcony, będzie miał pewność, że jest bezpieczny i dla państwa tak samo ważny, jak osoby najzamożniejsze oraz największe podmioty gospodarcze.
Załóżmy, że banki wykonałyby wyroki sądowe i zaspokoiły żądania klientów - i że wpłynęłoby to niekorzystnie na sytuację finansową banków i spowodowało problemy ekonomiczne w kraju. Ale nawet wtedy klasyczny liberalizm gospodarczy zaleca powściągliwość i wstrzymanie się od państwowej „ręcznej” ingerencji.
W „czystej” gospodarce rynkowej nie istnieją podmioty uprzywilejowane. Nie mogą być nimi także banki, zaś rola państwa powinna być symboliczna. Jak mówią liberałowie, państwowe działania jedynie gospodarkę psują, zaś wolny rynek sam doskonale poradzi sobie z najtrudniejszymi problemami, bez sięgania do kieszeni innych.
Dążenie do rozwiązania problemów kredytów frankowych prowadzi więc do pytania, czy istnieje poważna doktryna gospodarczego liberalizmu i gospodarki rynkowej – niesprzeczna, zupełna i być może rozstrzygalna, z zakreślonym z grubsza zbiorem pojęć pierwotnych, aksjomatów, reguł wnioskowania, definicji, twierdzeń i dowodów.
Mam wątpliwości, czy system taki w ogóle da się skonstruować. Tymczasem większość liberalnych ekonomistów w niemal wszystkich gospodarczych kwestiach, innych niż kredyty frankowe, na istnienie takiego niesprzecznego systemu wciąż się powołuje (wprawdzie ogólnikowo i w sposób nieostry).
Odnoszę wrażenie, że opisywanie współczesnej gospodarki za pomocą doktryny purystycznego wolnorynkowego liberalizmu przypomina trochę objaśnianie fizyki kwantowej za pomocą newtonowskiej mechaniki.
To sprzeczne wewnętrznie stanowisko liberalnych ekonomistów w sprawie kredytów frankowych potęguje moje zastrzeżenia. Oparty na nim system cechowałaby ogromna życzeniowość, być może większa niż w doktrynach socjaldemokratycznych lub społecznej gospodarki rynkowej.
Przecież w myśl zasad wolnego rynku w miejsce upadłych banków powstaną nowe. Skoro upaść może mała firma produkcyjna czy usługowa, może upaść też ogromny bank. Nie rozumiem też, skąd w doktrynie liberalnej rodzi się przywiązanie do nieszczególnie liberalnego obecnego prawa bankowego i do ustawy o „Przymusowej restrukturyzacji…”. Przecież istnieją na świecie liczne prywatne banki, które być może chętnie weszłyby na polski rynek, przejmując upadłe podmioty.
Doskonale znany jest spektakularny upadek Barings, najstarszego brytyjskiego banku inwestycyjnego, istniejącego od 1762, o ogromnej tradycji i prestiżu, do którego bankructwa doprowadził w 1995 roku makler jego singapurskiego oddziału Nick Lesson, handlując instrumentami pochodnymi. Całkowite straty Lessona osiągnęły wartość 1,3 mld USD, czyli dwa razy więcej niż wynosił kapitał banku.
To pouczająca historia. Lesson był szefem działu handlu w biurze Barings w Singapurze. Jego inwestycyjne zainteresowania koncentrowały się głównie wokół indeksu giełdy tokijskiej Nikkei 225. Od września 1994 roku sprzedawał kontrakty straddle i strangle, a więc równocześnie opcje kupna i sprzedaży z bliskimi cenami wykonania na indeks Nikkei 225. Zakładał stabilność indeksu, sądząc, że będzie on oscylował nieco poniżej 20 tys. punktów. Tak postępując, zarobił dla Barings 150 mln USD, z czego otrzymał 2 mln USD wynagrodzenia.
Jednak po trzęsieniu ziemi w Kobe, 17 stycznia 1995 roku, nastąpił gwałtowny spadek indeksu, w ciągu tygodnia do 17 800 punktów. Zamiast zamknąć pozycję ze stratą, Lesson zwiększał stawkę, kupując kontrakty futures. Stawiał na wzrost kursu, sądząc, że dużymi sumami pieniędzy lokowanymi w kontrakty pobudzi rynek do wzrostów. Przewidywania nie sprawdzały się, zaś równocześnie otrzymywał z Londynu kolejne kwoty pieniędzy. W efekcie doprowadził bank do bankructwa. ING przejęło Barings za symbolicznego funta.
Powszechnie znane są podobne, podręcznikowe historie, dotyczące innych banków i instytucji finansowych. W rynkowej, liberalnej gospodarce takie przypadki po prostu się zdarzają.
Rozważmy zarzuty stawiane klientom „frankowym”, że w obliczu zmiennych kursów walut wiedzieli, na co się decydują. Banki badają bardzo szczegółowo zdolność kredytową klientów „złotowych”, tymczasem wobec „frankowych” po prostu nie wywiązały się z tego obowiązku. Odwróćmy zatem pytanie, adresowane zwykle do klientów: Czy banki, badając ich zdolność kredytową, dobrze rozumiały, co to jest zmienny kurs waluty?
Przy kredycie frankowym zdolność kredytową można określić jedynie dla tych podmiotów, które otrzymują strumienie płatności we frankach szwajcarskich. Gdyby były one wyrażone w dolarach albo w euro, także istniałoby istotne ryzyko kursowe.
Klient banku ma niewielki wpływ na treść umowy kredytowej. Albo ją zaakceptuje, albo może udać się do innego banku. Ale tam dostanie podobną propozycję. Nie zmieni to jego sytuacji.
Bankowy wolny rynek wygląda więc inaczej niż wolny rynek w przypadku straganów z żywnością, sklepów odzieżowych, restauracji czy zakładów kosmetycznych.
Okazuje się zatem, że według niektórych ekonomistów od pewnej wielkości gospodarczego podmiotu nie ma wolnego rynku i nie ma równości podmiotów.
Pobawmy się elementarnymi instrumentami na poziomie szkoły średniej. Bank, aby zrealizować akcję kredytową, potrzebuje n klientów spośród m podmiotów. Ma do wyboru m!/(n! razy (m – n)!) podzbiorów z m elementowego zbioru – banalne kombinacje. Rzadko kiedy bank jest pod przymusem. Ma w zanadrzu różne projekty finansowe, może je modyfikować i dopasowywać, n i m można do projektu dostosować.
Klient ma do wyboru kilka albo kilkanaście banków i nie ma żadnego pola manewru. Stara się o kredyt hipoteczny z życiowej konieczności. Ryzykuje całym majątkiem swoim i najbliższych, często z bankiem wiąże się na całe życie.
Ale najbardziej jaskrawa nierówność między bankiem a klientem występuje w obszarze matematyki finansowej. Profil kredytu frankowego przypomina bowiem profil derywatu.
Niech przykładowy kredyt wynosi 1 milion złotych, w dniu udostępnienia po 2 złote za franka, czyli pół miliona franków. Dla uproszczenia pomińmy różnice między kursami kupna i sprzedaży.
Gdyby kurs franka wobec złotego spadł niemal do zera, bank, będąc właścicielem franków (albo podmiot, który franki w banku ulokował), straciłby – licząc w złotych - maksymalne prawie milion. Zakładamy jednak, że kurs nie spadnie do zera. Jest to górny limit.
Jeżeli natomiast kurs franka zacznie rosnąć - do 3, 4, 5, 6, czy 10 złotych, a granicy górnej przecież nie ma - klient banku będzie winien odpowiednio: półtora miliona, dwa miliony, trzy…, 10 milionów złotych itd.
Jest to drastyczna asymetria, skrajnie niekorzystna dla klienta banku. To przecież najbardziej banalna matematyka inwestycyjna instrumentów pochodnych, sam początek pierwszego, prostego wykładu z teorii inwestowania.
Banki miały franki własne albo jako lokaty klientów lub też dysponowały frankami, które pożyczały od innych. Środki te pochodziły często z instrumentów CIRS (Cross-currency interest rate swap), gdzie depozyty złotowe były zabezpieczeniem dla franków pożyczanych od międzynarodowych instytucji finansowych. Pozycje banków musiały być też zabezpieczane za pomocą instrumentów pochodnych, co jest powszechną praktyką inwestycyjną. Takie możliwości i taka wiedza, zwłaszcza w zakresie matematycznych instrumentów pochodnych w zdecydowanej większości nie jest przecież udziałem klientów bankowych.
Tezy o równości banków i kredytobiorców frankowych, jako dwóch równych stron umowy, w żaden sposób nie da się obronić.
Toteż banki miały obowiązek zbadania zdolności kredytowej potencjalnych klientów, przy czym tak naprawdę chodziło o zdolność kredytową w odniesieniu do instrumentu pochodnego - tzw. opcji bermudzkiej (określanej często szerzej jako opcja waniliowa) na franka szwajcarskiego.
Dlatego zawarcie umów z klientami na instrumenty o profilu derywatów jaskrawo przeczy uparcie podnoszonej przez niektórych ekonomistów tezie o istnieniu równych stron umowy. Nie tylko z powodu matematycznego profilu tego instrumentu, ale też z powodu oczywistej różnicy w znajomości derywatów między bankami i ich klientami.
Wprawdzie kredyt frankowy, posiadający profil instrumentu pochodnego, jest dla specjalisty banalny, nie musi być takim dla klienta banku, który oczekuje produktu prostego, przejrzystego i zrozumiałego. Trudno oczekiwać, żeby ten obszar matematyki finansowej był w centrum zainteresowania wszystkich z liczącej pół miliona rzeszy frankowych kredytobiorców.
Żartobliwie mówiąc, frankowi kredytobiorcy i tak mieli duże szczęście, bo w grę mógł wchodzić znacznie bardziej wyrafinowany instrument pochodny (a jest ich niemało), a banki – żeby dopilnować prawdziwej równości stron umowy – mogły im zadać jako pracę domową przerobienie na przykład modelu podobnego do wyceny opcji europejskich Blacka-Scholesa z takimi pojęciami jak miara martyngałowa, całka stochastyczna, proces Wienera, z twierdzeniem Girsanowa, lematem Ito itp ....
Mówiąc serio, banki, przy pewnych dodatkowych założeniach, mogły zaproponować klientom ten odległy od ich wiedzy i umiejętności instrument, jakim jest kredyt frankowy o profilu opcji. Pod pewnymi jednak warunkami. Pisałem o takiej możliwości w „Gazecie Wyborczej” („Matematyka, a nie ręczne sterowanie....”, 13 lipca 2015). Instytucje finansowe, kiedy inwestują, stosują hedging (rutynowo stosowaną strategię zabezpieczającą).
Czy banki zaproponowały potencjalnym klientom kredytów frankowych zabezpieczenie w postaci hedgingu i objaśniły im działanie stosownych instrumentów pochodnych jako ochrony przed wzrostem kursu szwajcarskiej waluty ?
Przykro to powiedzieć, ale gdybyśmy w całej ekonomii stosowali się do tak nieostrych i rozmytych definicji i twierdzeń jak: problemy banków, potencjalna recesja czy zaangażowanie i szkody postronnych podmiotów, to możliwości przewidywania gospodarczych procesów byłyby niemal zerowe. Matematyczna istota kredytów frankowych powinna być od samego początku jedynym wymiernym kryterium poważnej i profesjonalnej debaty. Nie wątpię, że liberalni i wolnorynkowi ekonomiści, dziennikarze oraz politycy są do takiej debaty doskonale przygotowani.
*Robert Drachal - matematyk, wykładowca Collegium Civitas, członek zarządu Unii Europejskich Demokratów.
Komentarze