0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. MANDEL NGAN / AFP)Fot. MANDEL NGAN / A...
  • W USA auta na prąd stały się orężem w walce o prezydenturę.
  • Republikanie włączyli je do wojny kulturowej z Demokratami, by podkreślić różnice światopoglądowe.
  • Jeśli Trump wygra wybory, samochody na prąd będą tam miały pod górkę.
  • Podobnie w Europie, gdzie cały wianuszek partii prawicowych podkręca swą wyrazistość sprzeciwem wobec aut elektrycznych.

„Nigdy nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym nasze produkty będą tak mocno upolitycznione” – przyznał Bill Ford Jr, prezes Ford Motor Co., który przez 45 lat w branży widział już wszystko. Ale pierwszy raz aż takie napięcie wokół aut. Elektrycznych.

Prawnuk Henry’ego zawsze był pro-eko (od 2010 roku jest też weganinem), co w Detroit, gdzie dymiące kominy uchodziły za oznakę prosperity, budziło zdumienie, a u niektórych członków zarządu – wręcz podejrzenie o „bolszewizm”. Ale w grudniu 2023 roku, Junior usłyszał jeszcze gorsze oskarżenia wobec takich jak on: „Zwolennicy szaleństwa związanego z autami elektrycznymi powinni gnić w piekle” – napisał Donald Trump na platformie X.

Największy „szaleniec” wg byłego, a być może i przyszłego prezydenta? Oczywiście ten obecny. Bo forsując elektryki „zabija miejsca pracy” i „morduje branżę”.

„Biden sprzedaje was Chinom, sprzedaje was radykalnym lewicowcom i ekoterrorystom, którzy w istocie niszczą środowisko” – krzyczał jesienią Trump do strajkujących pracowników branży moto. Zarzucił też Bidenowi, że jakoby „zlecił swej administracji, by wbiła nóż w Michigan” – motoryzacyjne serce Ameryki.

Owym „nożem” są BEV-y, czyli elektryki (Battery Electric Vehicle). Biden chciał, by do 2032 roku stanowiły 2/3 wszystkich sprzedawanych w Stanach aut. W tym celu wdrożył ustawę o redukcji inflacji (IRA), która uruchomiła wielomiliardowe pożyczki na fabryki akumulatorów i całych pojazdów. Wprowadził 7500 dolarów ulgi podatkowej przy zakupie elektryka wyprodukowanego w kraju. Przeznaczył 7,5 miliarda dolarów na stacje szybkiego ładowania. A wszystko, by obniżyć emisję spalin i przyspieszyć odejście od paliw kopalnych. W kraju, który jest nr 1 w produkcji ropy naftowej. Żyjące z niej koncerny stać na skuteczny lobbing, przychylnych kongresmenów, a nawet własnego prezydenta. Jak Donald J. Trump.

Na zdjęciu ilustrującym artykuł: Prezydent USA Joe Biden przemawia podczas wizyty w fabryce pojazdów elektrycznych General Motors Factory ZERO w Detroit w stanie Michigan 17 listopada 2021. Fot. MANDEL NGAN/AFP

Denialista w Białym Domu

Jego prezydentura była kpiną z ekologii. Już na „dzień dobry”, czyli w 2017 roku, Trump o 40 proc. ściął wydatki na OZE, zwiększył wydobycie gazu ziemnego, wycofał ponad 100 federalnych przepisów, w tym te, które ograniczały emisję spalin i gazów cieplarnianych, zanieczyszczenie wody oraz stosowanie substancji toksycznych. Osłabił ochronę zwierząt i wymogi środowiskowe dla inwestycji federalnych. Rozszerzył obszary wierceń ropy i gazu. I jako zadeklarowany denialista klimatyczny (negujący wpływ człowieka na globalne ocieplenie) nie podpisał porozumienia paryskiego.

Przez cztery lata Trump atakował wszelkie działania chroniące środowisko, od żarówek LED, poprzez energooszczędne zmywarki, niskoprzepływowe WC, po lakiery do włosów bez aerozolu. Ale najbardziej – elektryczne auta. Sól w oku jego naftowych sponsorów, którzy pomogli mu zagościć w Białym Domu.

Gdy w 2021 roku Biden zajął prezydencki fotel, obrócił go w przeciwną stronę. Dostrzegł, że Chińczycy powiększają przewagę nad amerykańskimi producentami aut – produkują najwięcej, (27 mln vs 10 mln sztuk) i najtaniej. W tym elektryki uzbrojone w inteligentną elektronikę i nowatorskie akumulatory. By nadgonić stracony czas, Biden wcisnął elektryczny gaz do dechy.

Teraz Trump zapowiada, że wrzuci wsteczny i doleje benzyny – „od pierwszego dnia” będzie wycofywał „wszystkie bidenowskie promocje aut elektrycznych”.

Czy amerykańska motoryzacja wytrzyma tak nagłe zmiany kursu co cztery lata?

Im bliżej listopadowych wyborów, tym ostrzejszy język i tym więcej kłamstw. Jak np. takie, że turbiny wiatrowe powodują raka, a Biden wprowadzi zakaz produkcji spalinowych aut.

Trump wierzy, że ludzie przełkną każde łgarstwo, o ile wypowie się je z furią i po wielokroć powtórzy. Potwierdzają to hasła Republikanów i fałszywa dychotomia, której ulegli. Co to? Błąd logiczny (czytaj: kłamstwo polityczne) wykluczający alternatywę. A więc nie auta spalinowe i elektryczne, lecz tylko spalinowe lub tylko elektryczne. I taki rzekomo jest cel Bidena: „skazać ludzi na elektryki zakazując normalnych, czyli benzynowych aut”.

„Biden decyduje za obywateli, czym mają jeździć i co kupować” – zżyma się Shelley Moore Capito, czołowa republikanka w Senackiej Komisji ds. Środowiska.

Samochody jak szczepionki

Zmuszanie Amerykanów do rezygnacji z wygód w imię ochrony środowiska to coś, co konserwatyści uwielbiają nienawidzić. Ale o to właśnie chodzi Trumpowi – by rozhuśtać negatywne, wysokooktanowe emocje i na ich fali dopłynąć do wyborów. Zgodnie z receptą George Birnbauma i Arthura Finkelsteina, dwóch amerykańskich spin doktorów, którzy pomogli zdobyć władzę całej plejadzie populistów, nacjonalistów i zamordystów (w tym Orbánowi i Netanjahu).

Jak mówił Finkelstein: „W polityce prawdą jest to, co postrzegasz jako prawdę. A nie ona sama. Dobry polityk wie, że gdy zacznie od prawdziwych informacji, a potem doda zmyślone, to uwierzysz we wszystko, co mówi.

Stąd absurdalne, lecz sugestywne parabole w narracji Trumpa, jak ta z marca ‘24: „Moja przegrana w najbliższych wyborach byłaby krwawą łaźnią dla amerykańskiego przemysłu samochodowego i całego kraju”.

Silne emocje tłumią trzeźwy osąd. Dlatego konserwatyści nie krzywią się, gdy Trump raz mówi, że „Biden chce wymusić na Detroit produkcję elektryków”, a po chwili, że „amerykańskie fabryki upadną, bo wszystkie elektryki i tak przypłyną z Chin.

Wielu sympatyków Trumpa nie waży argumentów – patrzą „kto”, a nie „co”: „Jeśli Biden jest za czymś, to my jesteśmy przeciw temu. Skoro on wspiera elektryki, my musimy je zwalczać”. W mediach społecznościowych, ale i „w realu”. Np. stosując ICEing, czyli blokując autem spalinowym dostęp do ładowarek. Pickup zaparkowany w poprzek rządku Superchargerów to obrazek, który najłatwiej zobaczyć w naftowym Teksasie.

Matthew Fisher, dyrektor generalny Gridspot, przyznał USA Today, że był zszokowany reakcją internautów na nową aplikację, która umożliwia dzielenie się swym prywatnym gniazdkiem z innymi kierowcami. Fisher zapłacił Facebook’owi za 10 000 wyświetleń reklamy tej aplikacji. Otrzymał… 10 komentarzy. W tym dziewięć negatywnych. „A wręcz jadowitych. Tak jakby ograniczenie emisji spalin było zamachem na czyjąś wolność osobistą. Nie tego się spodziewałem”.

„To niewiarygodne, że tańsza i lepsza technologia, czyli napęd elektryczny, spotyka się z tak silnym oporem jej potencjalnych beneficjentów, czyli klientów. Że niższe koszty i wyższa jakość przegrywają z kulturową i polityczną patyną” – dziwi się Brian Deese, były szef Narodowej Rady Gospodarczej, który pomógł Bidenowi opracować strategię czystej energii.

Absurdalna retoryka Republikanów rodzi realne konsekwencje polityczne. Np. projekt ustawy wniesiony właśnie przez Wyoming, by do 2035 roku wprowadzić tam… zakaz sprzedaży pojazdów elektrycznych.

„Taką polaryzację widziałem ostatnio w pandemii” – przyznał Bill Ford w wywiadzie dla „New York Times”. – „Dotyczyła szczepionek – tysiące osób wolało wtedy umrzeć niż się zaszczepić. Nie sądziłem, że auta elektryczne napotkają na opór równie silny i jeszcze bardziej powszechny”.

Przeczytaj także:

Zielone auta w niebieskich stanach

„W USA, ilekroć wsiadasz do samochodu, dotykasz czułej struny amerykańskiej duszy – wyjaśnia Barry Rabe, profesor politologii na Uniwersytecie Michigan. – „Auto jest tu elementem tożsamości i przynależności do grupy. Np. zwolenników i przeciwników napędu elektrycznego. Kupując auto z wtyczką można podpaść sąsiadom, znajomym lub przełożonym”.

Kiedy to się zaczęło? W 2010 roku. Wtedy pierwszy raz rząd federalny przyznał pożyczki Tesli (465 mln dol.) i Fiskerowi (529 mln dol.). Co stworzyło wrażenie, że:

  • elektryki nie przetrwają bez pomocy podatników oraz…
  • ulgi podatkowe trafią do zamożnych Kalifornijczyków.

BEV-awersję wzmocnił rok 2022, a ściślej Kalifornia ze swym planem wygaszenia sprzedaży aut spalinowych do 2035 r.

Dziś polaryzacja jest tak silna, że widać ją na mapie. Wystarczy nanieść wyniki sprzedaży elektryków na stany czerwone (republikańskie) i niebieskie (demokratyczne), co zrobiło S&P Global Mobility.

Korelacja? Uderzająca i wykraczająca poza poziom dochodów czy liczbę mieszkańców.

Pięć stanów o najwyższym odsetku rejestracji pojazdów elektrycznych? Kalifornia (24,6 proc.), Waszyngton, Oregon, Nevada i Dystrykt Kolumbii. Wszystko to bastiony Demokratów.

A gdzie aut na prąd rejestruje się najmniej? W czerwonych stanach – Dakocie Północnej (1,2 proc.), Wyoming, Oklahomie, Wirginii Zachodniej i Mississippi.

Według agencji badawczej BloombergNEF, generalnie co drugi elektryk w USA trafia do 10 proc. hrabstw – wszystkie rządzone przez Demokratów. A każde dodatkowe 10-procent różnicy w liczbie głosów oddanych na Bidena oznacza aż 50-procentowy wzrost koncentracji e-aut w danym hrabstwie.

Choć są wyjątki. Na przykład w republikańskim stanie Utah sprzedaje się więcej aut na prąd (8,2 proc.) niż w demokratycznym Nowym Jorku (7,6 proc.). Bo jak zauważył Bloomberg, tam, gdzie paliwo jest drogie, elektryki sprzedają się lepiej.

Ekonomia wygrała z polityką u Tony Federico z Teksasu. Ten głosujący na Republikanów były żołnierz piechoty morskiej jeździ Modelem 3, a nawet jest szefem lokalnego klubu właścicieli Tesli. Co go do tego pchnęło? „Fajna technologia i tania jazda – bardziej opłaca się ładować niż tankować” – przyznał na łamach „Washington Post”.

To samo Bill Schofield określający siebie jako „fiskalnego konserwatystę”. 10 lat temu kupił Teslę Model S zachęcony jej dożywotnim bezpłatnym ładowaniem (Free Unlimited Supercharge). Dziś ten dwukrotny wyborca Trumpa ma firmę przerabiającą motoryzacyjne klasyki na elektryki.

Ta polaryzacja i wyjątki od niej przykuły uwagę Mike Murphy’ego. Ów konsultant polityczny GOP (od Grand Old Party, czyli Partii Republikańskiej) w ramach ogólnokrajowego projektu EV Politics przeprowadził serię sondaży, by ustalić, jak zarabiający ponad 50 tys. dol. rocznie Demokraci i Republikanie postrzegają auta na prąd.

Wnioski?

Bardzo podobnie (i pozytywnie) oceniają tradycyjne, amerykańskie marki, jak Ford, GM czy Chrysler.

Co innego te elektryczne, jak Tesla, Polestar, Lucid i Rivian. Republikanie postrzegają je negatywnie, Demokraci – pozytywnie. Różnica to przepastne 55 proc.

„Trybalizm” – kwituje Murphy. – „Skoro wrogie plemię kocha elektryki, to my ich nie cierpimy. Ot tak”.

Kolejne pytanie: „jeśli miałbyś kupić elektryka, to z jakiego powodu?”.

Tu zwaśnione strony znów były… zgodne: brak rachunków za benzynę kosztującą przeciętną rodzinę ponad 2000 dol. rocznie. „Pożegnanie z dystrybutorem” to atut dla 54 proc. Republikanów i 59 proc. Demokratów. Według organizacji Energy Innovation elektryki pozwalają zaoszczędzić od 14 do 80 dolarów na każdym tankowaniu.

Kolejny powód? 7500 dol. ulgi podatkowej przy zakupie e-auta. To argument dla 27 proc. Republikanów i 23 proc. Demokratów. Ci pierwsi jakby zapomnieli, że są programowo przeciwni dopłatom do elektryków. „Najwyraźniej wszyscy lubimy dostawać pieniądze od rządu” – skomentował to Murphy.

Alergia na „eko”

Skoro polityczni adwersarze są tak zgodni, to co sytuuje ich po przeciwnych stronach elektrycznej barykady?

Ekologia. Dla większości (61 proc.) Demokratów to ważny argument. Dla większości (67 proc.) Republikanów – przeciwnie. A wręcz kontrargument.

Tu Murphy udziela całej branży bezcennej wskazówki: „Zważywszy, jak bardzo amerykańscy wyborcy są podzieleni w kwestii zmian klimatycznych, producenci powinni unikać reklamowania elektryków jako pojazdów ekologicznych”.

Przedrostek „eko” budzi niechęć laików bombardowanych półprawdami i kłamstwami rozsadzającymi Internet (jak Tesla ciągnąca spalinowy agregat prądotwórczy – wiralowy mem wciąż obsypywany lajkami), a zgodnymi z prawicową narracją. Jaką? Że elektryki to uciążliwe dla środowiska zabawki dla bogatych napędzane brudnym prądem i krzywdą dzieci w Kongo.

„Ludzie nie mają pojęcia, jak te auta szkodzą środowisku” – Trump powtarza to, jak mantrę.

A więc nie ekologia, lecz ekonomia. Wymierne korzyści w postaci niższych kosztów użytkowania. Tym najłatwiej przekonać elektrosceptyków.

A każde „eko”, zamiast zwiększać, tylko zmniejsza grono chętnych.

„Demokraci myślą, że ratują planetę, ale źle to policzyli – matematyka mówi co innego. Republikanie kupują elektryki nie dla idei, lecz dla technologii” – mówi „fiskalny konserwatysta” Bill Schofield.

Trybalizm i „eko-alergia” sprawiają, że (tym razem wg Gallupa) aż 69 proc. Republikanów „nigdy nie kupi auta elektrycznego”. A zaledwie 24 proc., że „raczej tak”.

Demokraci? Odwrotnie: kupiłoby – 61 proc., nie kupiłoby – 27 proc.

„Czerwoni” uważają, że elektryki zniszczą miejsca pracy i są za drogie dla większości ludzi. „Niebiescy” – przeciwnie, że stworzą nowe etaty i poprawią budżety rodzin uwolnionych od rachunków za paliwo.

Samych demokratów nie wystarczy

Na paradoks zakrawa, że większość elektryków powstaje w czerwonych stanach. Firmy lokują tam fabryki m.in. ze względu na przepisy utrudniające tworzenie związków zawodowych. Np. w konserwatywnej Karolinie Południowej, słynącej z hodowli drobiu i niskich podatków, po 2020 roku uruchomiono 14 projektów dotyczących BEV-ów i akumulatorów, co w sumie przysporzy 9000 nowych miejsc pracy.

Ale tegoroczne wybory rozstrzygną swing states, gdzie oba kolory są w równowadze. Czyli Arizona, Georgia, Michigan, Karolina Północna, Nevada, Ohio, Pensylwania i Wisconsin. Z czego pięć pierwszych przoduje w inwestycjach w elektryki, wyprzedzając nawet „niebieskie” stany. Np. Georgii skapnęło w sumie aż 31 mld dol. wsparcia na produkcję BEV-ów. Nic dziwnego, że jej „czerwony” gubernator Brian Kemp nie krytykuje e-aut – docenia je za największą falę inwestycji przemysłowych w historii Georgii.

Jako wyborczy języczek u wagi, swing states są celem zmasowanych kampanii lobbingowych. Np. organizacja AFPM (American Fuel & Petrochemical Manufacturers) rozpoczęła „siedmiocyfrową” kampanię obejmującą reklamy, rozmowy telefoniczne i SMS-y przeciwko „Biden EPA gas car ban”, czyli rzekomemu zakazowi aut spalinowych szykowanemu przez Biały Dom. Zaś Krajowe Stowarzyszenie Górnictwa w ciągu dwóch lat wydało na spalinowy lobbing 2,2 mln dolarów.

Murphy: „Jeśli nie uda się przekonać Republikanów, nie ma szans, by w 2030 roku większość nowych aut miała w Stanach wtyczkę. Biden nie osiągnie swego celu – zabraknie mu Demokratów”.

Elon Musk: jak skutecznie zrazić klientów?

Jest jeszcze ktoś, kto mógłby przechylić szalę. Szef Tesli (i czterech innych firm), który przeniósł jej siedzibę do naftowego Teksasu i zaczął nosić kowbojski kapelusz podczas wystąpień publicznych. „Gdyby chciał, mógłby zmiękczyć republikańską opozycję” – ocenia Mike Murphy. „Zamiast tego Musk od dwóch lat obraża Demokratów – swych najlepszych klientów. To tak, jakby producent broni chciał zrazić konserwatystów. Niepojęte”.

Człowiek, który odpowiada za połowę sprzedaży e-aut w USA, dwa lata temu wyznał, że „zagłosuje na Republikanów, bo Demokraci stali się partią podziału i nienawiści”.

Rok temu stwierdził, że „Tajwan jest częścią Chin, tak jak Hawaje są częścią Stanów”.

A w lutym ’24, że Ukrainie nie warto pomagać z trzech powodów:

  • jest skorumpowana, a pieniądze rozkradane,
  • Zełenski to taki sam zamordysta jak Putin (bo odwołał wybory), a poza tym…
  • „do diabła nie ma mowy, by Rosja mogła przegrać wojnę!”.

To słodka muzyka dla prawicowych uszu i nieznośny zgrzyt dla większości sympatyków Tesli.

„Nie chcę wkładać ani centa do kieszeni tego człowieka” – powiedział Reutersowi Jonny Page, konsultant klimatyczny z Londynu, tłumacząc, dlaczego nie kupi nic kojarzącego się z Muskiem.

Według Wall Street Journal „od kiedy szef Tesli skręcił ostro w prawo, odsetek Demokratów wśród jej klientów spadł o 60 procent".

W Europie doszło do kuriozum: Musk – ojciec elektrycznej rewolucji mającej uwolnić nas od spalin – zdołał zrazić do siebie ekologów, ale też lewicowych i prawicowych ekstremistów.

Elektrykiem do Eurokołchozu

Od czasu, gdy Action Directe (francuska skrajnie lewicowa grupa terrorystyczna) zabiła strzałem w głowę szefa Renault Georgesa Besse (listopad ‘86), ekstremiści nie nękali branży moto. Aż do marca ’24.

O 04:50 rano w Grünheide koło Berlina, niejaka Vulkangruppe obłożyła słup energetyczny oponami, oblała je benzyną i podpaliła. Nim się przyznała, info o incydencie obiegło świat. Powód? Słup zasilał Gigafactory Berlin – jedyną w Europie fabrykę Tesli. Prądu nie było 5 dni, nie powstało 5000 aut. Część z 12 000 pracowników zorganizowała wiec poparcia dla firmy. Koczujący wokół fabryki przeciwnicy planów jej rozbudowy odpowiedzieli kontrwiecem, a Vulkangruppe nazwała Muska „technofaszytą”.

To ilustruje napięcie wokół aut elektrycznych w Europie. Także tu polaryzację zaogniła zapowiedź wprowadzenia w 2035 roku zakazu sprzedaży spalinowych aut. Gdy go ogłoszono (listopad ’22), w mediach pękła tama hejtu na Unię i elektryki, a mierząca zaledwie 161 cm Ursula von der Leyen urosła do rangi bezdusznego UE-potwora, odbierającego obywatelom to, co najlepsze. Rykoszetem dostała też Tesla i kierowcy aut na prąd.

Rosnąca temperatura sporu wskazuje, że ktoś dolewa benzyny do ognia.

Pojawiają się fake-newsy, jak np. rzekomy zakaz używania lub wręcz nakaz złomowania aut spalinowych w 2035 roku. Przybywa fałszywych i anonimowych kont. Apeli, by „przejrzeć na oczy, nie słuchać Brukseli, opuścić Eurokołchoz”.

By bronić „niezależności, wolności wyboru i prawdziwej, spalinowej motoryzacji przed unijnym ekooszołomstwem”.

Kto ma najwięcej do stracenia?

Rosja czerpiąca swą niszczycielską siłę z eksportu paliw kopalnych.

I Niemcy – silne produkcją aut. Silniki spalinowe to część DNA tamtejszej motoryzacji.

„Zakaz ich produkcji to błąd. To zagłada niemieckich fabryk. To piłowanie gałęzi, na której siedzimy” – alarmuje na łamach Bilda sekretarz generalny centroprawicowej CDU Carsten Linnemann.

„Jeśli upadnie przemysł samochodowy, upadną Niemcy” – wieszczy magazyn Focus.

Skąd ta histeria? Niemieckie koncerny motoryzacyjne – koło zamachowe tamtejszej gospodarki – przestraszyły się ekspansji chińskich marek. Ale też spadku popytu na własne elektryki, produkowane ze stratą pogłębioną przez trwającą drugi rok wojnę cenową.

Lekarstwo? Wykreowanie (czytaj: „wylobbowanie) popytu na intratne, spalinowe auta. Kosztem elektrycznych.

W połowie grudnia 2023 roku rząd federalny anulował więc 4500 euro dotacji na zakup elektryków. I po zaledwie pół roku wstrzymał program wsparcia kwotą 200 mln euro prywatnych ładowarek typu wallbox. Czym zaskoczył część producentów i odstraszył klientów.

„To, co niemiecki rząd obecnie robi najlepiej, to dezorientowanie klientów i producentów” – ocenia Der Spiegel. – „Serią dziwnych posunięć uczynił swój własny cel – 15 milionów elektryków na drogach do 2030 roku – jeszcze bardziej nierealnym”.

W Niemczech partie u władzy muszą wsłuchiwać się w vox populi, ale i sygnały płynące od koncernów dostarczających pokaźną część PKB. Pewnie dlatego CSU (bawarska wersja CDU) uruchomiła pod koniec maja internetową stronę „Tak dla samochodów – nie dla zakazu silników spalinowych!” Sondaż wieńczyła „serdeczna prośba: wesprzyjcie CSU w wyborach europejskich 9 czerwca, abyśmy mogli cofnąć zakaz używania silników spalinowych w Parlamencie Europejskim”.

Znamienne, że sam apel jest dezinformacją – zakaz ma dotyczyć nowych rejestracji, a nie „używania” spalinowych aut, jak sugeruje to centroprawica, prawica i nacjonaliści. Nadal będzie można jeździć „benzynami” i dieslami „made in Germany”.

I tu, tak jak w Stanach, dezinformacja idzie pod rękę z fałszywą dychotomią, jakoby w 2035 wszyscy obywatele krajów UE będą musieli przesiąść się do elektryków.

Stawianie sprawy na ostrzu noża zaostrza debatę, podkręca emocje i wyzwala ksenofobię u obywateli „zmuszonych do albo-albo”. A przede wszystkim podkopuje zaufanie do władz własnego państwa i całej Unii. Na co liczy długi wianuszek partii prawicowych – od niemieckiej AfD (Alternatywa dla Niemiec), przez Konfederację Sławomira Mentzena, po hiszpańską VOX – budujących swą tożsamość na postawie „anty” – antyunijnych, antyklimatycznych, antyekologicznych, antyimigranckich, antymniejszościowych, antyetatystycznych, antyszczepionkowych, a od dwóch lat także antyukraińskich. Hejt na elektryki zgrabnie wpisują się w to „anty-combo”.

Mówi się, że realna władza łagodzi przedwyborcze ekstremizmy. Nie zawsze. Tim Lochner to pierwszy burmistrz AfD w Niemczech. Od 17 grudnia ’23 rządzi Pirną, 40-tysięcznym miasteczkiem koło Drezna. Skrajnie prawicowa, antyunijna i prorosyjska AfD (z niejasnych przyczyn bliska Muskowi) wzywa do „zniesienia wszystkich przepisów dotyczących ochrony klimatu” po wyborach 9 czerwca. Od lat prowadzi też kampanię przeciwko „lewicowo-zielonym” elektrykom.

Jako burmistrz Lochner nie zamierza niczego łagodzić. Jego pierwsza decyzja? „Likwidacja bezpłatnych miejsc parkingowych dla pojazdów elektrycznych”.

Sondaże przewidują wzrost popularności takich partii i przesunięcie sceny politycznej na prawo. Nie zatrzyma to ekspansji samochodów elektrycznych. Ale może zepchnąć je na prawy, nieco wolniejszy pas lub – w przypadku Stanów i Trumpa – wręcz na pobocze.

A w Polsce?

Wydawało się, że będzie odwrotnie. Że troskliwym ojcem, czy raczej matką elektryków, zostanie tu prawica. Siedem lat temu (marzec 2017) padła słynna pisowska obietnica „miliona aut elektrycznych na polskich drogach w 2025 roku”. Autorstwa nie Mateusza Morawieckiego, lecz ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego.

Spółka, która miała zadbać, by słowo ciałem się stało, powstała pół roku wcześniej i za państwowe pieniądze. Zadaniem ElectroMobility Poland było doprowadzenie do produkcji polskiego auta elektrycznego. Izerę zaczęto od końca, czyli od konkursu na projekt nadwozia. Dopiero trzy lata później doszło to, co powinno być na początku – platforma auta (od chińskiego koncernu Geely, właściciela Volvo). I gdy w końcu przyklepano lokalizację fabryki (Jaworzno), zmienił się rząd.

Przez chwilę groziło, że Izera podzieli los bloku węglowego Ostrołęka C – monumentalnej (dwie wieże po 138 m, 1,3 mld zł strat) wtopy ministra Tchórzewskiego. Zwłaszcza że projekt zaczął budzić obiekcje nawet na prawicy. „Milion samochodów elektrycznych na polskich drogach oznaczałby stały blackout” – krakał Jacek Ozdoba, wiceminister klimatu i środowiska z Suwerennej Polski.

Choć rząd Donalda Tuska nie przekreślił Izery, jej przyszłość jest niepewna. Zapowiadana na 2023 rok produkcja raczej nie ruszy w ciągu dwóch kolejnych lat.

Gdyby jakimś cudem zdołała, byłby to rzadki przypadek inwestycji dwukandencyjnej – zaczętej przez Zjednoczoną Prawicę, a dokończoną przez jej opozycję.

Póki co, nie ma auta, nie ma fabryki i nie będzie miliona elektryków. Nawet w 2030 roku. Dziś jest ich 65 000. A Polska – jako jedyny tak duży kraj w Europie – wciąż nie ma nawet własnej motoryzacyjnej marki.

Mogło być inaczej

Togg to turecki odpowiednik Izery. Też narodowy, też elektryczny, też za pieniądze państwowych spółek. Choć projekt ruszył później, bo z końcem 2017 roku, Togg T10X (SUV, 4,6 m. dł., 204-408 koni, 314-523 km zasięgu), jeżdżąca chluba Recepa Erdoğana, już od roku jest w sprzedaży. Poprawiając wizerunek prezydenta, jego macierzystej partii (Sprawiedliwość i Rozwój) i samopoczucie Turków. W efekcie elektryki są o wiele lepiej postrzegane nad Bosforem niż Wisłą.

A my wciąż czekamy na rząd, który wreszcie przełamie fatum ciążące nad polską motoryzacją.

;
Artur Włodarski

Dziennikarz motoryzacyjny, ekonomiczny i naukowy, juror konkursu Car of the Year Polska, zdobywca dwóch nagród Grand Press, były naczelny Wysokich Obrotów, autor bloga IQcars.pl

Komentarze