0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Agata KubisAgata Kubis

Jeden z uczestników tych wydarzeń, którego tożsamość nawet po upływie roku musi pozostać ze względów bezpieczeństwa ukryta, podzielił się swoimi doświadczeniami pierwszych trzech dni po wyborach 9 sierpnia 2020 roku.

Sam o sobie mówi, że przed wyborami był „apolitycznym człowiekiem”. W pracy w państwowym zakładzie niejednokrotnie był świadkiem ostrzeżeń kierownictwo. Przekaz był jasny - jeśli któryś z pracowników gdzieś się pokażę [red. na pikiecie albo demonstracji], to z dużym prawdopodobieństwem będzie zwolniony.

Dopiero po odejściu z państwowej pracy i rozpoczęciu własnej działalności zdobył się na odwagę. Razem z sąsiadami zorganizowali na własną rękę niezależne obserwacje wyborów Wyznaczeni przez władze członkowie lokalnej komisji wyborczej nie mogli uwierzyć, że robią to na zasadach wolontariatu.

Mimo licznych utarczek i uchybień w trakcie głosowania komisja opublikowała uczciwy protokół wyników głosowania. Wygrana Cichanouskiej i przełamanie zmowy we własnym okręgu natchnęło Włada do wyrażenia swojego sprzeciwu wobec sfałszowania wyników w skali kraju.

9 sierpnia

Zdecydowaliśmy z przyjacielem pojechać do miasta, żeby zobaczyć co się tam dzieje. W ten sposób chcieliśmy wyrazić swoją solidarność ze Swiatłaną [red. Cichanouską] i ludźmi, którzy ją wybrali

Na miejsce dotarliśmy przed 23:00. Usłyszeliśmy eksplozje i zaczęliśmy się rozglądać – czy istnieje zagrożenie życia, czy nie. Trudno było właściwie ocenić sytuację, gdzie się zbierają ludzie.

Na pokojowych manifestantów szedł już atak z tarczami. Widać już było, że milicja i OMON powoli uzyskują przewagę. Razem z innymi protestującymi próbowaliśmy być w takim dystansie, żebyśmy mieli możliwość ucieczki.

Pierwszego wieczoru udało nam się wrócić do domu. Dopiero tam, nocą, zobaczyliśmy na wideo jak giną ludzie, jak kobiecie strzelano w twarz gumową amunicją. Polała się krew; komuś urwało stopę w eksplozji granatu, kogoś przejechała więźniarka.

10 sierpnia

Następnego dnia razem z przyjacielem pojechaliśmy się do miasta, kiedy było jeszcze jasno. Tam nas po prostu zatrzymano. Właściwie bez powodu. Szliśmy spokojnie przez park, dookoła nie było ludzi, żadnych protestów ani marszy, żadnych krzyków.

Przeszliśmy spokojnie obok więźniarki i kilka kroków za nią usłyszeliśmy jak ktoś mówi do nas „młodzi panowie, proszę się obrócić, mamy kilka pytań”. Nie mieliśmy flag, ani białych wstążek, ubraliśmy się w zwyczajną odzież.

Dwóch funkcjonariuszy zapytało co tutaj robimy i gdzie idziemy. Odpowiedzieliśmy, że spacerujemy. Zaczęli dopytywać co robiliśmy poprzedniego dnia. Odpowiedzieliśmy, że głosowaliśmy. Poprosili o nasze telefony, na potwierdzenie naszej wersji – pokazaliśmy je. Nie próbowaliśmy się niczego wypierać.

Funkcjonariusze kazali nam wejść do samochodu do czasu wyjaśnienia sprawy. Poszliśmy z nimi w kierunku pojazdu, a oni nagle wrzucili nas do środka i zaczęli bić pałkami. Bez pytań, bez ostrzeżeń. Po prostu rzucili nas na podłogę i zaczęli kopać, bić po głowie, tułowiu, nogach. Krzyczeli i poniżali – padły słowa, które poniżały naszą godność.

Do celi w więźniarce, w której powinny znajdować się dwie osoby, wepchnięto nas czworo – trudno było tam oddychać. Później przerzucono nas do innej, większej więźniarki. Wrzeszczano na nas, poszło kilka uderzeń pałką. Kiedy trafiliśmy do drugiej więźniarki, to już nic nie widzieliśmy. Byli tam ludzie, którzy nie wyglądali na żywych.

Przesłuchanie

Dojechaliśmy do aresztu celnego. Pałkami doprowadzono nas do dużej sali. Nie widzieliśmy jak dużej dokładnie, bo zakazano nam podnoszenia wzroku. Mogliśmy to oceniać tylko po odgłosach, że w każdym miejscu pomieszczenia byli ludzie. Dopiero rano okazało się, że do sali zmieściło się ta ponad 90 osób.

Na początku wszystkich kładziono na podłodze, na brzuchu, oczy w ziemię, ręce za plecami – w takiej pozycji przeprowadzali wstępne przesłuchanie. Po tym każdego człowieka sadzali na krzesło, a ręce unieruchamiali za oparciem krzesła.

Krzyki. Patrzeć należało wyłącznie w dół, w żadnym wypadku w bok. Jeśli ktokolwiek spojrzał w stronę, nawet przypadkowo, z powodu jakiegoś nagłego dźwięku, bito po głowie, po potylicy. Zakazane było wszystko oprócz siedzenia w ciszy z głową spuszczoną w dół.

11 sierpnia

Długo tak przesiedzieliśmy. Od wieczora 10 sierpnia do około godziny 11 następnego dnia. Czyli około 10 godzin w jednym miejscu, w całkowitym bezruchu. Czasem udawało się nam poprosić o wyjście do toalety, ale ogólnie wyglądaliśmy jak zakładnicy. Przez cały ten czas słyszałem uderzenia, słyszałem jak ludzie w sąsiednim pomieszczeniu byli bici.

Koło 3 w nocy przez okna można było usłyszeć eksplozje. Przyprowadzili wtedy kolejną grupę zatrzymanych. Słyszałem jak jeden z funkcjonariuszy bardzo głośno krzyczał na chłopaka – „po co budował barykady, po co wojował z OMON-em?!” Na koniec dodał, że teraz mu będzie bardzo nieprzyjemnie. Po kilku minutach krzyków i odgłosów uderzeń z sąsiedniego pomieszczenia słychać było, jak ten chłopak jęczy i stęka. Funkcjonariusz kazał mu się modlić, powiedział: „Módl się, powtarzaj za mną”. Zacytował kilka linijek „Ojcze nasz” i znowu zaczęły się odgłosy uderzeń. Wtedy ten chłopak zaczął już wydawać odgłosy niepodobne do ludzkich.

To był najstraszniejszy moment tamtej nocy. Nam kazano przy tym siedzieć cicho. Do obecnych tam milicjantów mówiliśmy: „prosimy, powiedzcie swojemu koledze, że tak nie można traktować ludzi”. Kazano nam się zamknąć pod groźbą, że będziemy następni.

Kiedy zabrakło miejsc w więzieniach

Rano kazano się nam podpisać oświadczenie, które rzeczy są nasze – musieliśmy je najpierw znaleźć i uwzględnić w oświadczeniu. Po tym usłyszeliśmy informację, że wszystkich nas, te 90 osób, będą przewozić do innego miasta, w którym znajduje się duże więzienie. W Mińsku miejsca już nie było.

90 osób to mniej więcej trzy więźniarki. Mój przyjaciel trafił do pierwszego transportu, ja zostałem czekając na następny. Przegoniono nas z czwartego piętra na pierwsze, a stamtąd do piwnicy, gdzie znajdowały się cele tymczasowego aresztu.

Taka cela ma rozmiar około 2 m szerokości na 6 m długości. Część ludzi musiała stanąć na drewnianym podeście, a reszta na kafelkach na dole. Kiedy nas zamykano funkcjonariusze kazali nam wbić wzrok w ścianę – bez rozmów, bez rozglądania się na boki – patrzeć w punkt na ścianie. Krzyczeli, grozili nam, że jeśli ktoś się obróci albo cokolwiek im się nie spodoba, to ucierpi na tym cała cela.

Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że nikt nas nie obserwuje, śledzi nas tylko oko kamery. Zaczęliśmy się rozglądać, patrzeć nawzajem na swoje twarze. Dopiero wtedy dotarło do nas kto się w tym miejscu znajduje i ile nas tak naprawdę jest. Nie mieliśmy czym oddychać, staliśmy tak dwie godziny, a po godzinie przyniesiono nam litrową butelkę kranówki do podziału na 25 osób. Wypiliśmy ją, zostawiając kilka łyków na wszelki wypadek – wśród nas byli nie tylko młodzi mężczyźni, ale też starsi, mający tak między 55 a 65 lat.

Niektórzy czuli się źle, więc próbowali siadać na ziemi... Nie sposób było tak stać, oddychać też nie było czym – mniej więcej jak w bani [wschodnioeuropejska wersja sauny – red.], gdzie woda kapie z sufitu i cieknie strużkami po ścianach. Przewiewu żadnego, ubrania stały się mokre jakbyśmy właśnie wyszli z rzeki. Po dwóch godzinach wyprowadzili na zewnątrz.

Wszyscy byli skrajnie wyczerpani. Żaden z nas co prawda nie zemdlał. Starsi w celi usiedli. Pytaliśmy ich, czy nie potrzebują pomocy. Tym, którzy czuli się gorzej, proponowaliśmy usiąść. Kto był w stanie, stał. W miarę możliwości sobie pomagaliśmy.

Transport „pełen wrażeń”

Jakoś w połowie dnia przyjechał po nas wóz. Zaczęli nas pakować do więźniarki, która miała nas wieść do Żodzino. Powiedzieli nam, że droga zajmie 2 godziny i że „przez te dwie godziny dużo przeżyjemy”. Dokładnie takich słów użyli.

Do więźniarki zostaliśmy wrzuceni, dosłownie, jeden po drugim i ułożeni na podłodze. Kiedy skończyło się miejsce na podłodze kładli drugą warstwę więźniów na tej pierwszej i tak dalej... Kiedy wrzucili do środka 30 osób, okazało się, że ułożyli nas tak w trzy warstwy. A tych na górze pałowali, obrażali i im grozili.

Kiedy ci na dole zaczęli krzyczeć, że nie mają czym oddychać i że zaraz się uduszą OMON zaczął jednego po drugim układać. Rozkazywali, żebyśmy stali w kuckach z rękami na szyi, z głową opuszczoną nisko w dół. Tych, którzy trzymali głowę niewystarczająco nisko uderzali pałką w głowę.

Na początku jechaliśmy przez miasto. Taka pozycja jest bardzo niestabilna, bo na każdym zakręcie czy dziurze wóz się trzęsie. Cały czas upadasz do przodu, do tyłu albo na boki. Wszyscy bez przerwy przewalali się po ziemi jak kulki. Nie można było sobie pomagać rękoma, bo te miały być cały czas zapięte na szyi, więc równowagę trzeba było utrzymywać albo na własnych nogach, albo z pomocą sąsiada – czyli na kogoś upadać.

Tak minęła mniej więcej godzina jazdy. Wtedy niektórzy z nas zaczęli prosić o zmianę pozycji. Najpierw odpowiedzieli nam, że nie mamy prawa zmieniać pozycji, że nie możemy o nic prosić i że nie interesują ich nasze problemy. Jeśli kogoś coś boli, to nie trzeba było iść na miasto. A skoro już poszliśmy, to teraz musimy za to ponieść konsekwencje i to odcierpieć.

Potem powiedzieli, że żeby o coś poprosić musimy podnieść rękę, przedstawić się z imienia, nazwiska i otczestwa oraz podać datę urodzenia. Dopiero po tym mieliśmy prawo prosić o zmianę położenia nóg albo czegokolwiek innego. Wielu się na to decydowało. Połowie pozwalali, a połowie nie. Mówili: „nie, zbyt często prosisz, coś jest z tobą nie tak” itd.

Dyrygent z OMON-u

Jeśli ktoś miał tatuaże na plecach, to bili go pałkami po plecach, jeśli na szyi, to po szyi. Był wśród nas rosyjski dziennikarz bez akredytacji – zabrali go razem z nami. Prosił o przekazanie go do ambasady, albo chociaż o pozwolenie na telefon do tej ambasady. Nie został wysłuchany. I nikt po niego nie przyjechał. Kiedy go wieźli, to bili go wręcz częściej niż pozostałych, bo, jak mówili: „Przyjechałeś z Rosji. Po co tu przyjechałeś? Chcesz pewnie u nas rewolucję robić?”.

A w pewnym momencie funkcjonariusz OMON-u wziął do ręki pistolet, odciągnął kurek i wulgarnie oświadczył, że jeśli ktokolwiek w tym momencie się nie daj boże obróci czy poruszy, to będzie strzelał żeby zabić. Bo może, bo nic mu za to nie grozi.

Trwało to dwie godziny, a kiedy się zatrzymaliśmy, nie było miejsca, żeby nas wyładować. Przez jakiś czas staliśmy w podwórku. Przez okna nie można było spoglądać. Następnie funkcjonariusz OMON-u, z nudów kazał na śpiewać hymn Białorusi i nazwał to egzaminem z karaoke. Powiedział, że jeśli będziemy źle śpiewać, to będziemy pałowani. Chórem zaczęliśmy śpiewać. Tych, którzy śpiewali niewystarczająco głośno, albo myliły im się słowa, pałowano.

Przyszli też jego koledzy. Zaczęli to nagrywać, a on sam udawał dyrygenta. Nagrywali to, jakbyśmy tworzyli właśnie jakieś humorystyczne przedstawienie. Musieliśmy śpiewać „Katiuszę” (znaną pieśń chóralną z czasów II Wojny). Na koniec OMON-owiec stwierdził: „Przecież chcecie zmian, więc śpiewajcie „Chcemy zmian” Wiktora Coja”. Zapytał kto zna słowa, ale wszyscy rzecz jasna bali się przyznać jako pierwsi, żeby nie zostać spałowanym, dlatego powiedział, że jeśli nie będziemy śpiewali, to i tak nas pobiją.

Wszyscy zaczęliśmy śpiewać chórem i po zaintonowaniu kilku linijek ten sam OMON-owiec zaczął nas pytać: „Co, chcecie zmian? Zaraz je dostaniecie – dostaniecie po kilka lat więzienia, bo wszyscy jesteście przestępcami, wszyscy wyszliście walczyć, życzycie źle OMON-owi, wyszliście przeciwko nim, a teraz oni się na was okrutnie zemszczą”.

Przekazanie więźniów

Kiedy nas wysadzono na dziedzińcu więzienia, kazano nam szybko biec. Niektórzy wybiegali bez butów, bo te pospadały w trakcie podróży. Biegli co sił, byle tylko nie dostać mocniejszych uderzeń pałkami. Ale i tak każdego z nas starali się uderzyć wszyscy OMON-owcy.

Ustawili nas w szeregu, zgiętych w pół przeliczyli i sprawdzili nazwiska. Przejęła nas straż więzienna. Pod gołym niebem czekaliśmy jeszcze przez 6 godzin na przypisanie do cel. Bez jedzenia, bez wody. Kiedy się stamtąd ruszyliśmy, było już ciemno. W celi, do której nas zaprowadzono, spędziliśmy trzy dni.

Wepchnęli po 30 osób do cel, w których było 10 łóżek. Spaliśmy na podłodze, na stołach, pod stołami. Ktoś na siedząco, ktoś na stojąco. Nie mieliśmy wystarczającej ilości pościeli, bo w celi było tylko 10 kompletów. Dzieliliśmy się ze sobą nawzajem, żeby każdy mógł jakkolwiek pospać.

Przeczytaj także:

Przywiezieni z Mińska

Kiedy trafiliśmy do celi, było już po kolacji, więc nic nie dostaliśmy. Chłopaki, którzy trafili do celi przed nami, też z Mińska, też zatrzymani [w trakcie protestów – red.], mieli bochenek czarnego chleba, który nam zaproponowali. Zjedliśmy go i napiliśmy się wody z kranu. Innej nie było. Byliśmy szczęśliwi, że w końcu trafiliśmy pod dach i możemy choć na chwilę usiąść. Odsapnąć.

Przedostatniego dnia przywieźli do nas ludzi z Mińska, z aresztu na Akreścina. Wszyscy dostali wyroki po 15 dni, wszyscy byli bardzo mocno pobici [red. załamanie głosu]... wszyscy opowiadali, że w Mińsku warunki są dużo gorsze. Tam było po 35 osób na celę, każdego dnia ich bili i katowali, cały czas z nich drwili. W Żodzino, gdzie my się znajdowaliśmy, tak nie było. Wszystko było w miarę cywilizowane. Traktowano nas jak ludzi, którzy mają swoje prawa, a przed tym traktowani byliśmy jak podludzie.

Ci z Mińska mówili, że traktowano ich nieludzko przez cały ten czas. Mieli siniaki, zadrapania, krwotoki. Mieliśmy wrażenie, że łamano ich dużo mocniej i dłużej, niż nas. Tam ludziom nie dawano spać – cały czas ich wybudzano i bito. Kiedy się rozbierali [załamanie głosu], kiedy zdejmowali koszulki, to mieli dużo krwawiących jeszcze ran...

[po chwili przerwy]

Do końca nie wiedziałem gdzie jest mój przyjaciel. Do momentu, kiedy znalazłem się poza granicami więzienia. Wiedziałem, że był w wozie, który wyjechał przed moim transportem. Powinien więc się znajdować w tym samym więzieniu, co ja, ale celi nie udało mi się ustalić – to było właściwie niemożliwe.

Słuchaliśmy, jak ludzie krzyczeli do siebie w korytarzu. Wyczekiwali nazwisk, bo każdy miał gdzieś swojego kolegę – słyszeli padające nazwiska i mówili: „O, to mój przyjaciel”. Ja swojego nie słyszałem. Na szczęście później się okazało, że wypuścili go chwilę wcześniej niż mnie. Ale dowiedziałem się tego dopiero po wyjściu.

Ucieczka przez Bug

Przez rok zmieniły się tylko metody represji, ale nie ich intensywność. W efekcie dziesiątki Białorusinów codziennie stają przed dramatycznymi wyborami. Jedną z takich osób jest Artem [red. imię zmienione], którego sąd skazał na kilka lat pozbawienia wolności. Udało mu się uniknąć wykonania kary bezpośrednio po wysłuchaniu wyroku dzięki lukom w sądowych procedurach. Ale żeby uniknąć zagrożenia, musiał pod osłoną nocy, wpław, przepłynąć Bug.

Artem wszystko starannie zaplanował. Zabezpieczył dokumenty w nieprzemakalnej torbie, spakował plecak i wyruszył w podróż w jedną stronę. Po zmierzchu wysiadł z samochodu w dogodnym miejscu i nie oglądając się ruszył w stronę Buga. Znalazł miejsce, które wcześniej, na podstawie analizy map uznał za najbardziej zdatne do przepłynięcia granicznej rzeki.

Kiedy wchodził do wody usłyszał za sobą szczekanie psów. Jak mówi, wiedział wtedy, że wrócić już nie może. W połowie rzeki nie wiedział już w którą stronę płynie. Coś trąciło go w nogę – jego zdaniem był to bóbr – ale udało mu się dopłynąć do brzegu. Kiedy wykaraskał się z wody ruszył przed siebie w stronę odległych światełek.

Po jakimś czasie zobaczył świecące w jego stronę światła latarek. Obawiał się jeszcze, że to białoruscy pogranicznicy. Na szczęście udało mu się dopłynąć na właściwy brzeg.

Artem bardzo przychylnie mówił o tym, jak potraktowali go polscy strażnicy na granicy. W Polsce chce dostać się na studia. Jego rodzina została w Białorusi – kontaktu z nią musi unikać. Dotarcie do Polski napawało go nadzieją. Tę przyćmiła dopiero długość procedury udzielenia ochrony.

Po dobrej stronie drutu kolczastego

Kilka miesięcy może wydawać się niedługim okresem w porównanie do lat, które spędzają w ośrodkach migranci z innych krajów, niż Białoruś, ale dla ludzi wyrwanych ze swojego życia wydaje się wiecznością. Białorusini ubiegający się o ochronę międzynarodową są zasiedlani w ośrodkach znajdujących się kilkadziesiąt kilometrów od Białorusi – boleśnie blisko do ich poprzedniego życia.

Ci przebywający w ośrodku dla nieudokumentowanych migrantów w Białej Podlaskiej żyją w budynku graniczącym z ośrodkiem zamkniętym – ten jest ogrodzony zasiekami z drutu ostrzowego [red. współczesna odmiana drutu kolczastego] i znajduje się pod stałą obserwacją strażników. Trudno nie porównywać tego miejsca z więzieniem, szczególnie że wśród Białorusinów krążą plotki, że przebywający tam Czeczeni są ze swoich pokojów eskortowani nawet przy wyjściu na stołówkę.

Białorusini powtarzali na różne sposoby to samo zdanie, które najwyraźniej wypowiedziała matka z nieletnim dzieckiem, która zdecydowała się opowiedzieć swoją historię: „Przez pierwszy tydzień ten drut i ten budynek mnie przerażały, ale po tygodniu zaczęłam sobie powtarzać, że to dobrze, że jestem po tej stronie, a nie po tamtej. W Białorusi byłabym po tamtej”.

Kobieta stara się być dobrej myśli. Bezpiecznymi kanałami utrzymuje szczątkowy kontakt z bliskimi. Ale bardzo tęskni, bo w kraju zostali pozostali członkowie jej najbliższej rodziny. Rozmowa o ich przyjeździe jest dla niej bardzo trudna. Z jednej strony cieszy się z ograniczeń, jakie Zachód nałożył na Białoruś, ale z drugiej ubolewa nad tym, że jej bliscy nie zdążyli na ostatni lot.

Z nadzieją, ale bez złudzeń

Białorusini, którzy uciekli przed prześladowaniami do Polski, rzadko kiedy mają złudzenia, że do kraju będą mogli szybko wrócić. Chociaż w większości bardzo by chcieli. Niektórzy, jak na przykład Aleksander Riezancew, decydują się na sprzedaż pozostawionego majątku w kraju, bo nie spodziewają się szybkich przemian. Byłemu wolontariuszowi w sztabie Wiktara Babaryki w kraju grozi nawet 12 lat więzienia. (W procesie, w którym był oskarżony, skazano na 6 lat jego kolegów. Oprócz tego ciążyły na nim dodatkowe zarzuty grożące następnym, 6-letnim wyrokiem).

Teraz Aleksander skupia się na ustabilizowaniu swojego życia w Polsce. Nie ma wątpliwości, że Łukaszenka jest skończony, ale szybkich zmian u władzy się nie spodziewa. Jego zdaniem obecny stan rzeczy potrwa jeszcze co najmniej rok. Rysuje przy tym wizję przyszłości pełną wyzwań, w której odejście Łukaszenki będzie wyznaczało nie zwieńczenie przemian, a początek okresu trudnych dla kraju przemian społecznych i gospodarczych.

Jeden z założycieli funduszu pomocowego BySol, Andrei Strizhak, regularnie alarmuje, że liczba ewakuacji z Białorusi nie maleje. Za ewakuacje uznaje historie takich ludzi jak ci, których historie są szczątkowo opisane wyżej.

Kraj-więzienie

Białorusini przebywający w przygranicznych ośrodkach trafili do nich jeszcze przed tym, jak władze białoruskie zaczęły blokować swoim obywatelom możliwość wyjazdu. Przypadkowo spotkany przy niedziałającym przygranicznym hotelu Białorusin z wyrazem nieopisanej ulgi powiedział, że „udało mu się przekroczyć granicę dzięki wizie pracowniczej, ale decyzja o wyjeździe była jedną z trudniejszych w jego życiu”. Wracać w najbliższym czasie nie zamierza.

Pracownica przygranicznego kantoru opowiada, że w sierpniu 2020 roku słyszała dochodzące z Brześcia odgłosy eksplozji i wystrzałów. W rok liczba jej klientów spadła z 50 na dzień do trzech.

Białoruscy strażnicy zezwalają na przekroczenie granicy tylko na podstawie wiz do pracy i tylko raz w pół roku. To jednak teoria, bo nierzadko nawet takie wyjazdy nie gwarantują Białorusinom wyjazdu. Aktywiści przygranicznych fundacji przywołują dziesiątki przykładów, kiedy legalnie zatrudnionych w Polsce Białorusinów z kraju nie wypuszczano na podstawie arbitralnych i nieuzasadnionych decyzji. A za próbę opuszczenia kraju często ich dodatkowo represjonowano.

Białorusinom teoretycznie może pozostawać możliwość wyjazdu do Rosji. To też nie jest jednak pozbawione zagrożeń. Rosja doprowadziła właśnie do pokazowej ekstradycji zasłużonego zawodnika sztuk walki Aleksieja Kudina, który w trakcie próby zatrzymania znokautował trzech funkcjonariuszy OMON-u. W Rosji został zatrzymany i po kilkumiesięcznej batalii sądowej deportowany do Białorusi.

Zbrodniczy reżim

Drogi ucieczki Białorusinom stopniowo odcina również cyniczny handel ludźmi organizowany przez reżim Łukaszenki. Dramatyczny skok prób nieudokumentowanych przekroczeń białorusko-litewskiej granicy przez osoby pochodzące z Azji Mniejszej i Afryki zaczyna zbierać krwawe żniwo.

Przepełnione obozy dla tych migrantów w Litwie sprawiły, że litewscy strażnicy przestali wpuszczać do swojego kraju osoby przekraczające granicę poza przejściem granicznym. Doprowadziło to do dramatycznych sytuacji, w których osoby próbujące przekroczyć granicę są uwięzione na zalesionym pasie ziemi niczyjej. Z jednej strony białoruscy funkcjonariusze wypychają ich groźbami do Litwy, a z drugiej strony niemal takie same policyjne tarcze blokują im wstęp unijnego kraju.

Jeden z mężczyzn uwięzionych na pasie ziemi niczyjej zmarł w niejasnych okolicznościach. Białoruska propaganda w oburzający sposób próbuje wykorzystać to wydarzenie i cały wywołany przez Łukaszenkę kryzys humanitarny do wizerunkowego uderzenia w Litwę.

Zaangażowanie białoruskich władz w utworzeniu kryzysu humanitarnego związanego z migracją potwierdza znaczący spadek prób nieuregulowanych migracji Irakijczyków, którzy do czasu zaprzestania pod naciskiem UE lotów charterowych z Bagdadu do Mińska stanowili większość wśród osób zatrzymywanych na białorusko-litewskiej granicy.

Zabójstwa na zlecenie

Białoruskie resorty siłowe czynnie atakują ludzi również poza granicami kraju. W Kijowie znaleziono na początku sierpnia zwłoki Witala Szyszowa, aktywisty i założyciela miejscowego Białoruskiego Domu. Powieszone ciało nosiło ślady pobicia, mężczyzna miał mieć złamany nos. Bliscy i znajomi mężczyzny przekonują, że nie ma możliwości, by Szyszow popełnił samobójstwo.

Wital Szyszow trafił na listę 12 osób, których tragiczna śmierć jest jednoznacznie powiązana z działaniami reżimu Łukaszenki. Służby konsekwentnie wprowadzają w życie groźbę wiceministra MSW Nikałaja Karpienkowa, który publicznie groził zaangażowanym działaczom pomagającym Białorusinom zza granic sąsiednich krajów.

Walka trwa

Akty przemocy i państwowego terroru świadczą o strachu Łukaszenki i świadomości, że jakiekolwiek ich osłabienie oznaczać będzie koniec jego władzy. Dlatego w kraju karane i prześladowane są wszystkie przejawy wolnego wyrażania swoich myśli.

Świetnie obrazuje to przypadek przypadek lekkoatletki Kristiny Cimanouskiej, której krytyczne wobec władzy wypowiedzi doprowadziły do szokującej cały świat ucieczki z Tokio przed mackami reżimu. Jej zaangażowanie i chęć pomocy innym Białorusinom, wyrażająca się choćby wystawieniem na aukcję swojego medalu, można widzieć jako ciągłość oddolnego systemu pomocy wzajemnej, w który tysiącami angażują się Białorusini, by przeciwstawić się represjom. Odwaga i publiczne upokorzenie reżimu rozjuszyły Łukaszenkę.

Równie mocno rozsierdził go również zwrot w relacjach Białego Domu z białoruską opozycją. Po niejednoznacznych wynikach pierwszej tury spotkań z waszyngtońskimi politykami Joe Biden zdecydował się jednak na osobiste spotkanie ze Swiatłaną Cichanouską. Efektem stało się wdrożenie kolejnych pakietów sankcji wobec białoruskiego reżimu.

O strachu władz świadczą też wydarzenia wewnątrz kraju. Kolejne zatrzymania uderzają już nie w samych aktywistów, ale nawet ich rodziny. Służby zatrzymały syna Genadija Szutowa, zastrzelonego przez milicjanta 11 sierpnia 2020 roku.

Zakończoną fiskiem próbę ukrycia procesu Marii Kalesnikowej i Maksima Znaka można rozpatrywać w podobnych kategoriach. Sama chęć utajnienia procesu świadczy o niepewności przedstawicieli reżimu. Szczególnie jeśli zostanie zestawiona z niezłomną postawą jednej z liderek opozycji.

Udostępnij:

Nikita Grekowicz

Niezależny dziennikarz specjalizujący się w tematach Białorusi i Europy Wschodniej. Od 2022 pracuje w Dziale Edukacji Międzynarodowej Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od 2009 roku związany ze Stowarzyszeniem Inicjatywa Wolna Białoruś, członek Zarządu Stowarzyszenia w latach 2019-2021. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW z dyplomem zrealizowanym na kierunku Artes Liberales. Grafik i ilustrator. Z pochodzenia Białorusin.

Komentarze