Dziś wszystko wskazuje na to, że Joe Biden uzyska ponowną nominację swojej partii, a jego przeciwnikiem będzie znowu Donald Trump. Sondaże pokazują jednak, że takiego rewanżu wyborczego życzy sobie jedynie… 5 procent Amerykanów.
25 kwietnia, równo cztery lata po tym, jak ogłosił swój start w poprzednich wyborach prezydenckich, prezydent Joe Biden zapowiedział, że będzie się ubiegał o reelekcję.
Zacznijmy od formy, w jakiej Joe Biden poinformował Amerykanów o swoich zamiarach. Nie zorganizowano żadnego wielkiego wiecu, nie było rozentuzjazmowanych tłumów, uśmiechniętych współpracowników, transparentów i ściskanych dłoni. Zamiast tego do sieci trafił trzyminutowy klip, w którym Biden wzywa współobywateli, by pozwolili mu „dokończyć robotę”.
Film rozpoczyna się ujęciami ze szturmu zwolenników Donalda Trumpa na Kapitol 6 stycznia 2021 roku. Następnie widzimy zdjęcie zwolenników prawa kobiet do przerywania ciąży protestujących pod gmachem Sądu Najwyższego. Pierwsze słowo w klipie wypowiedziane przez prezydenta-kandydata to „wolność”. Biden mówi o tym, że wolności osobiste to fundament amerykańskiej tożsamości i że dziś te wolności są zagrożone. Przypomina, że swoją poprzednią kampanię prowadził pod hasłem „bitwy o duszę Ameryki” i że ta bitwa nadal się toczy.
„Pytanie, przed którym stoimy, brzmi: czy w nadchodzących latach będziemy mieli więcej, czy mniej wolności, więcej praw czy mniej. Wiem, jakiej chcę odpowiedzi i myślę, że wy także wiecie”, mówi Biden. Wskazuje też oczywiste źródło zagrożenia dla tych podstawowych swobód. To radykalni Republikanie spod znaku MAGA, czyli „Make America Great Again”. A także sam Donald Trump, mimo że nazwisko byłego prezydenta ani razu w klipie nie pada.
Chociaż Biden prosi o szansę na „dokończenie roboty”, nie mówi o tym, co już udało mu się osiągnąć. Choć tu akurat miałby się czym pochwalić.
Mimo minimalnej przewagi Demokratów w Kongresie Bidenowi udało się doprowadzić do przyjęcia wielu istotnych ustaw.
Biden może się też pochwalić kilkoma ustawami przyjętymi z poparciem Republikanów. W kampanii obiecywał, że będzie szukał ponadpartyjnego porozumienia i słowa dotrzymał.
To zapewne kwestia przyjętej strategii. Wybory odbędą się dopiero w listopadzie 2024 roku. Teraz więc Biden chce po prostu ostatecznie przeciąć spekulacje o swojej przyszłości. Chce także zmobilizować tych wyborców, dla których ważne są kwestie praw reprodukcyjnych kobiet oraz tych obawiających się chaosu, jaki wniósłby do codziennej polityki powrót Donalda Trumpa.
Na przypominanie o ustawach i inwestycjach przyjdzie czas, kiedy ich efekty – w postaci nowych dróg, mostów czy fabryk – zaczną być widoczne.
Możemy być pewni, że w przyszłym roku prezydent i jego ludzie będą chwalić się inwestycjami w całym kraju, przecinać wstęgi, odwiedzać zakłady pracy itd. Już to zresztą robią. I nawet jeśli te informacje nie przedostają się do informacji ogólnokrajowych, to nie muszą. Ważne, żeby dowiedziały się o tym lokalne społeczności w kluczowych miejscach z punktu widzenia arytmetyki wyborczej: Pensylwanii, Georgii, Arizonie, Nevadzie czy Wisconsin.
Nie da się ukryć, że obecny prezydent nie jest wybitnym mówcą. Daleko mu do retorycznych zdolności, chociażby swojego niegdysiejszego szefa, Baracka Obamy. Nie może też liczyć na takie oddanie elektoratu, jakim cieszy się Donald Trump. Biden jest kandydatem umiarkowanym pod wieloma względami – także, jeśli chodzi o entuzjazm, jaki budzi. Biden budzi umiarkowany entuzjazm nawet wśród własnych wyborców. W kwietniowym sondażu dla Associated Press tylko połowa wyborców Partii Demokratycznej powiedziała, że chciałaby, aby Biden ubiegał się o drugą kadencję. Wśród ogółu wyborców było to 26 proc.
Według portalu FiveThirtyEight agregującego wyniki rozmaitych sondaży oraz uwzględniającego ich jakość, pracę Bidena pozytywnie ocenia dziś około 43 proc. Amerykanów, a negatywnie niemal 53 proc. To wynik znacznie lepszy niż jeszcze w lipcu minionego roku, kiedy różnica między odsetkiem zadowolonych i niezadowolonych sięgała nawet 19 punktów procentowych. Ale jednocześnie znacznie gorzej niż na początku kadencji, kiedy jego prezydenturę pozytywnie oceniało ponad 52 proc. Amerykanów. Komentatorzy zgodnie powtarzają, że to fatalne wyniki, ale czy rzeczywiście?
Na tym etapie prezydentury – mniej więcej po dwóch i pół roku pierwszej kadencji, większość lokatorów Białego Domu wypadała podobnie. Choć może w to trudno uwierzyć, ale Biden ma lepsze notowania niż Ronald Reagan w tym samym momencie prezydentury (o jeden punkt procentowy, ale jednak), a przecież – jak wiadomo – Reagan wywalczył reelekcję bez najmniejszego problemu. Z drugiej strony pracę George’a H.W. Busha na takim etapie oceniało pozytywnie aż 70 proc. badanych, a jednak przegrał on wybory z Billem Clintonem. Na półtora roku przed wyborami poziom aprobaty dla prezydentury kandydata nie jest wcale aż tak istotny.
W tym samym sondażu dla agencji Associated Press aż 81 proc. Demokratów powiedziało, że „z pewnością” lub „raczej” na niego zagłosuje.
Nie powinno to być zaskoczeniem. Choć nie każdy prezydent uzyskuje reelekcję, od blisko stu pięćdziesięciu lat każdy prezydent decyduje się walczyć o drugą kadencję. Nic zatem dziwnego, że Biden też to zrobił.
Wprawdzie w Partii Demokratycznej nie brakuje polityków, którzy chcieliby powalczyć o nominację swojej partii – przede wszystkim pięćdziesięcioparoletnich gubernatorów ważnych stanów, Kalifornii, Michigan, Illinois – ale deklaracja Bidena właściwie zamyka tę kwestię. Żaden poważny polityk Demokratów nie rzuci wyzwania prezydentowi ze swojej partii. Pokornie poczeka do 2028 roku, w nadziei, że to właśnie on – albo ona – zostanie przedstawicielem (lub przedstawicielką) nowego pokolenia przywódców swojej partii.
To, co bowiem często zniechęca badanych do Bidena, jest – co niezaskakujące – jego wiek. Urodzony 20 listopada 1942 roku, w samym środku II wojny światowej, będzie miał niemal 82 lata w dniu przyszłorocznych listopadowych wyborów. A jeśli wygra wybory i dokończy drugą kadencję, odejdzie z Białego Domu w wieku 86 lat.
To absolutny rekord – w kampanii z 1960 roku, kiedy rywalizowali ze sobą Demokrata John Kennedy i Republikanin Richard Nixon, łącznie mieli 90 lat.
Najstarszy prezydent w historii (do czasu Trumpa i Bidena), Ronald Reagan, opuszczał Biały Dom w wieku 77 lat. Faktycznie pod koniec sprawowania urzędu miał kłopoty z wykonywaniem swoich obowiązków, co – jak dziś wiemy – jego otoczenie starało się tuszować.
Także w przypadku Bidena obawy dotyczące jego wieku – i tego, jak wpływa na jego zdolność do sprawowania funkcji prezydenta – są uzasadnione. Potrafi zapomnieć nazwiska nawet bliskiego współpracownika, pomylić kogoś z kimś zupełnie innym, a nawet wywołać z publiczności osobę, która już nie żyje. W sytuacjach publicznych sprawia niekiedy wrażenie, jak gdyby nie wiedział, co w danej chwili zrobić lub gdzie pójść.
O gafach czy przejęzyczeniach Bidena amerykańskie media piszą od wielu lat. W swojej długiej karierze politycznej zawsze miał skłonność do wpadek, gaf i przejęzyczeń, ale upływ czasu z pewnością mu nie pomaga i ostatnio w jego publicznych wystąpieniach zdarzają się one bardzo często. Wiek prezydenta sprawia, że tym większego znaczenia nabiera wybór kandydata na wiceprezydenta, a Kamala Harris ma niestety jeszcze słabsze notowania niż jej szef. Po części wynika to z trudnej roli, jaką ma do wypełnienia wiceprezydentka. W teorii przyznano jej poważne, odpowiedzialne zadania – takie jak rozwiązanie problemu migrantów na południowej granicy – ale jednocześnie nie otrzymała żadnych narzędzi do uporania się z kwestiami, których nie potrafili rozwiązać kolejni prezydenci.
Teraz jednak – kiedy jednym z ważniejszych tematów jest prawo do przerywania ciąży, w kolejnych stanach ograniczane przez konserwatystów – Harris może stać się ważną i wiarygodną postacią w kampanii wyborczej. Trudniejsze będzie przekonanie elektoratu, że jest w stanie przejąć władzę na wypadek niedyspozycji Bidena. Przy czym trzeba będzie to zrobić w taki sposób, by nie sugerować, że do takiej niedyspozycji może dojść. Ale taka to już paradoksalna rola wiceprezydenta, z którą musiały się mierzyć wszystkie osoby zajmujące to niewdzięczne stanowisko.
Wszelkie te trudności mogą jednak nie mieć większego znaczenia wobec słabości konkurencji. Obecny prezydent regularnie powtarza, by nie porównywać go do „Boga Wszechmogącego” (Almighty), tylko drugiego kandydata (alternative). Gdyby Republikanie mieli decydować dziś, kto będzie reprezentował ich partię w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, wszystko wskazuje na to, że wskazaliby znów na Donalda Trumpa. Z całym bagażem swojej pierwszej kadencji i wszelkich skandali ciągnących się za nim od lat.
30 marca Trump już usłyszał zarzuty – w kwestii nieprawidłowego księgowania opłat za milczenie pewnej aktorki porno na temat „romansu”. Wciąż trwają też śledztwa, które mogą zakończyć się kolejnymi zarzutami i to w znacznie poważniejszych kwestiach.
Ponadto, chociaż obecnie Trump ma wyraźną przewagę sondażową nad swoim najpoważniejszym konkurentem po stronie republikańskiej – gubernatorem Florydy Ronem DeSantisem – to ten drugi formalnie nie zgłosił jeszcze nawet swojej kandydatury.
A już teraz sztab Trumpa nie hamuje się w atakach na DeSantisa. Były prezydent sugeruje, że jego konkurent jeszcze jako nauczyciel w szkole średniej miał kontakty seksualne z uczennicami, że chce odebrać Amerykanom świadczenia emerytalne i ograniczyć dostęp do opieki zdrowotnej. Oraz – co w przypadku Trumpa nie powinno zaskakiwać – że jest po prostu gruby i brzydki.
Zabawne, że były prezydent oskarża DeSantisa o doprowadzenie Florydy do ruiny, a jednocześnie twierdzi, że bez jego poparcia nigdy nie zostałby gubernatorem.
Prawicowym wyborcom najwyraźniej te sprzeczności nie przeszkadzają, bo przewaga Trumpa nad DeSantisem wciąż rośnie. Ostatnio wynosi blisko 30 punktów procentowych. Pozostali republikańscy kandydaci – jak Nikki Haley (była gubernatorka Karoliny Południowej), Tim Scott (senator z tego samego stanu) czy były wiceprezydent Mike Pence (który podobno szykuje się do startu) osiągają jednocyfrowe wyniki w sondażach. Nie wydaje się, żeby mieli jakąkolwiek szansę na zwycięstwo w prawyborach.
Kiedy w czerwcu zeszłego roku zdominowany przez konserwatystów Sąd Najwyższy unieważnił wyrok w sprawie Roe kontra Wade z 1973 roku i uznał, że prawo do przerywania ciąży jednak nie wynika z konstytucji i każdy stan może tę sprawę regulować samodzielnie, Republikanie byli zachwyceni. Oto udało im się spełnić marzenie konserwatystów, obalić znienawidzony przez amerykańską prawicę wyrok Roe. Być może politycy prawicy naiwnie liczyli, że w ten sposób zaspokoją apetyty członków ruchu antyaborcyjnego. Nic z tych rzeczy – ci bowiem nie ukrywają, że walczą nie tylko o regulacje na poziomie stanów, lecz całkowity zakaz przerywania ciąży – w całym kraju i bez wyjątków. A tego nie popiera ogromna większość Amerykanów.
Wyniki rozmaitych wyborów i referendów, jakie od czasu wyroku odbyły się już w USA, pokazują, że to sprawa naprawdę dla głosujących ważna i mobilizująca. Nawet w stanach uważanych za konserwatywne czy umiarkowane wyborcy sprzeciwiają się całkowitemu zakazowi aborcji. W sierpniu 2022 roku w Kansas aż 60 procent głosujących sprzeciwiło się zaostrzeniu przepisów w tej kwestii. W kwietniu tego roku w Wisconsin odbyły się wybory do stanowego sądu najwyższego. Zdecydowaną większością wygrała je liberalna kandydatka, popierająca prawo do przerywania ciąży. A Wisconsin to jeden z najrówniej podzielonych stanów w kraju, gdzie o wyniku wyborów prezydenckich decyduje kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy głosów. Nic dziwnego, że Demokraci oceniają swoje szanse wysoko, jeśli aborcja będzie jednym z tematów kampanii wyborczej.
Czy lepiej ugiąć się pod żądaniami radykałów w zamian za ich poparcie w prawyborach, czy też szukać jakiegoś kompromisu, żeby nie zniechęcić do siebie wyborców środka?
Tylko na czym miałby polegać ten kompromis?
Dla Demokratów odpowiedź jest prosta – przywróćmy stan prawny sprzed wyroku Sądu Najwyższego. Republikanie nie mają jednak prostej odpowiedzi. Wielkie zwycięstwo przeobraziło się skrajnie toksyczny temat, którego starają się unikać.
W czasie, kiedy na prawicy toczyć się będą bratobójcze walki, prezydent Biden będzie prezentował się jako przewidywalny i skuteczny mąż stanu. Opcja może nie najbardziej ekscytująca, ale dająca przewidywalność i spokój, którego Amerykanom tak brakowało w czasie urzędowania Donalda Trumpa.
Od samego początku urzędowania Biden opiera się na „cichej strategii”, mającej podkreślić różnicę między nim a swoim poprzednikiem. Jak zwracają uwagę media, obecny prezydent udziela znacznie mniej wywiadów i organizuje mniej konferencji prasowych nie tylko niż Trump, ale i inni lokatorzy Białego Domu. W czasie pierwszych dwóch lat prezydentury Biden uczestniczył w jedynie w 21 konferencjach prasowych – najmniej od czasów Ronalda Reagana. Dla porównania w tym samym czasie Bill Clinton odpowiadał na pytania dziennikarzy aż 83 razy. Biden udziela też znacznie mniej tradycyjnych wywiadów – 54 w ciągu dwóch lat to nic w porównaniu z 275 wywiadami, jakich udzielił Barack Obama, czy nawet 202 udzielonymi przez Trumpa.
Współpracownicy prezydenta próbują przekonywać, że wynika to ze zmiany rynku medialnego. I że administracja próbuje docierać do odbiorców innymi, nowymi kanałami. To nieprawda. Biden świadomie ogranicza swoją obecność, bo kiedy już pojawia się publicznie, nie zawsze wypada dobrze. A wiadomo, że jego przeciwnicy tylko czekają na kolejne przejęzyczenie czy inną wpadkę.
Zamiast więc dostarczać im materiał do analiz (albo kpin), prezydent robi krok wstecz, a tym samym przekierowuje uwagę na skonfliktowanych wewnętrznie Republikanów. A sam sprawuje urząd bez wielkich fajerwerków, bez dramatycznych doniesień medialnych, ale też bez codziennych skandali. Już raz Amerykanie uznali, że to im wystarczy. Ta strategia zapewniła Bidenowi zwycięstwo w 2020 roku. Nic więc dziwnego, że prezydent i jego ludzie uważają, że może okazać się skuteczna i tym razem.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze