Politycy PiS, z Kaczyńskim na czele, oskarżają Niemcy o to, że to przez nie Komisja Europejska uzależnia wypłatę funduszy z KPO od przywrócenia rządów prawa. Że Unia to w rzeczywistości ukryta IV Rzesza. A może jednak największe państwo UE odmawia wykorzystywania swej przewagi?
Na zdjęciu: Jarosław Kaczyński podczas panelu "Realizm i wartości w polityce" na XXXI Forum Ekonomicznym w Karpaczu, 6 września 2022 roku. Foto Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.pl
"Ciężkie terminy przyszły na Europejczyków. Niemcy wyłożyły karty na stół i chcą budowy IV Rzeszy. My na to nie pozwolimy" - mówił już prawie rok temu Jarosław Kaczyński na posiedzeniu klubu PiS w grudniu 2021. Celem niemieckiego rządu - wywodził - jest przekształcenie Unii w federację zarządzaną przez Berlin, co - jego zdaniem - oznacza "podporządkowanie nas sobie i odebranie Polakom prawa do samostanowienia".
Ta narracja odżywa w PiS przy każdej kolejnej rudzie kłopotów PiS z wypełnianiem warunków tzw. kamieni milowych zapisanych w polskim KPO.
Oskarżenia o IV Rzeszę ocierają się o inwektywę, ale również wiele innych zarzutów wobec Niemiec oddaje – skazane na zaciemnianie prawdziwego obrazu - miotanie się między skrajnymi tezami o żelaznej dominacji Berlina oraz z drugiej strony zapewnieniami, że Unia jest klubem równych sobie altruistów.
Pozycja Niemiec w Europie bywa tematem bardzo kontrowersyjnym nie tylko w Polsce. Również na Zachodzie do dziś dają o sobie mocno znać m.in. polityczne blizny po kryzysie finansowym i zadłużeniowym eurostrefy, kiedy wcześniejsze miano Niemiec jako „opornego hegemona” (niechętnego do podejmowania przywództwa) stało się ponurym żartem dla Greków, Portugalczyków, Włochów, Irlandczyków.
Zdrowe finanse Niemiec, które również z racji swej wielkości były głównym wierzycielem pożyczek pomocowych, oraz ówczesne polityczne (i gospodarcze) osłabienie Francji sprawiły, że głównym decydującym w kwestiach kryzysu zagrażającego istnieniu eurostrefy stał się Berlin. I narzucał ostre zaciskanie pasa, choć tak restrykcyjnej polityce austerity z czasem coraz głośniej sprzeciwiał się nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
"W UE obowiązuje zasada »kto silniejszy, ten lepszy«. A ponieważ najsilniejsi są Niemcy, to stara neoimperialna niemiecka koncepcja [Mitteleuropy] wciąż funkcjonuje […]. [Ta koncepcja] znakomicie opisywała planowaną relację polsko-niemiecką. Zakładano, że Polska będzie niepodległa, ale podporządkowana Niemcom i pilnowana, by nie doścignęła Niemiec. To jest w tej chwili realizowane" – przekonywał na początku września 2022 Jarosław Kaczyński na forum ekonomicznym w Karpaczu.
Pomimo kontrowersji wokół mocnej pozycji Niemiec w Europie, takie twierdzenia o Unii Europejskiej to kompletne stawianie sprawy na głowie.
Zakładano, że Polska będzie niepodległa, ale podporządkowana Niemcom i pilnowana, by nie doścignęła Niemiec. To jest w tej chwili realizowane. Świętym obowiązkiem polskiego polityka jest przeciwstawianie się tego rodzaju polityce
Choć UE nie niweluje różnic potencjałów między krajami członkowskimi (i takiego celu nawet nie postawiono w unijnych traktatach), a zatem i mocy wpływów poszczególnych państw, to ustrojowo jest pomyślana tak, by te różnice dość poważnie łagodzić.
Instrumentem zmniejszania dysproporcji są m.in. wspólne instytucje UE, system głosowań w permanentnej „maszynie negocjacyjnej”, jaką jest Unia, a także prawo weta w kluczowych sprawach, za sprawą czego również niemiecko-francuskie pomysły mogą paść ofiarą sprzeciwu państw z unijnej drugiej (to Polska) lub nawet trzeciej ligi.
Używając twardej retoryki prezesa PiS można by powiedzieć, że unijny ustrój krępuje siłę Niemiec, ale stąd oczywisty – choć najwyraźniej odrzucany przez PiS - wniosek, że w interesie Polski jest nie atak, lecz dmuchanie i chuchanie na instytucje UE.
Kanclerz Helmut Kohl zwykł tłumaczyć, że integracyjne więzy to sposób, by na Starym Kontynencie mieć „europejskie Niemcy, a nie niemiecką Europę”.
To nie tylko skutek doświadczeń II wojny światowej, ale również – im dalej od 1945 roku, tym większej siły nabierał ten argument – efekt dążenia do „unijnej solidarności”, która z definicji opiera się na światłej dbałości o własne korzyści (i dzięki temu jest tak trwała).
Po prostu współdziałanie w UE daje lepsze efekty niż działanie w pojedynkę – nawet przez Niemcy albo Francję. A przecież wśród powodów, które przed laty uczyniły Berlin głównym adwokatem rozszerzenia UE o Polskę, była – oprócz powodów historycznych i ideowych - również dbałość o korzyści w dziedzinie gospodarki i bezpieczeństwa płynące z przesunięcia linii strefy Zachodu z Odry na Bug.
Ale to naturalne, że największy kraj Unii – nawet wedle traktowych reguł UE - politycznie musi ważyć w Brukseli więcej od Malty (trudniejsze pytanie, o ile więcej ma ważyć od Madrytu albo Warszawy).
To uwzględnia również ważenie głosów w Radzie UE (ministrowie 27 krajów Unii), gdzie do osiągnięcia wymaganej większości trzeba krajów obejmujących łącznie 65 proc. ludności Unii (Niemcy to 18,6 proc., Polska to 8,5 proc.).
I prawdą jest, że choć Unia jest miksem na wpół federacyjnej wspólnoty państw (czego manifestacją jest wspólny Parlament Europejski) oraz organizacji międzyrządowej (ten aspekt reprezentuje Rada UE), to w ostatecznym rozrachunku pierwsze skrzypce w Unii grają – co widać szczególnie mocno w ostatniej dekadzie – rządy państw członkowskich.
Komisja Europejska strzeże roli jedynej instytucji UE z inicjatywą prawodawczą (niewielkie odstępstwa od tego monopolu dotyczą m.in. polityki bezpieczeństwa), ale w rzeczywistości duża część projektów powstaje w ostatnich latach z inspiracji lub w konsultacjach z krajami Unii (jak przepisy o interwencji na rynkach energetycznych).
Taka nieformalna „osmoza” między Komisją i stolicami krajów Unii może nieco uprzywilejowywać graczy najsilniejszych, najzręczniejszych, najbardziej zasiedziałych w Brukseli.
"UE pewnie pójdzie na wojnę na całego, będzie nakładała kary, spróbują zablokować pieniądze z głównego budżetu. Chcą Polskę złamać i zmusić do pełnej uległości wobec Niemiec, zablokują te fundusze, znajdą nowe preteksty" – przekonywał Kaczyński w sierpniowej rozmowie z Michałem Karnowskim w tygodniku „Sieci”.
Jeśli takie działania Brukseli - wedle koncepcji prezesa PiS - miałyby być inspirowane przez Berlin, to trudno o bardziej mylny opis wydarzeń ostatnich lat.
To Niemcy były od początku sporów praworządnościowych – w ramach swej politycznej „osmozy” z Komisją Europejską – hamulcowym, nawet w sprawie uruchomienia w praktyce bezzębnej procedury z artykułu 7.
To Niemcy wraz z Paryżem temperowały w zeszłym roku konflikt wewnątrz Unii po rozstrzygnięciach składu Julii Przyłębskiej, uderzających w prymat prawa UE. A także to Niemcy – i to nie tylko za kanclerz Angeli Merkel – są krajem najczęściej biorącym na siebie ucieranie unijnych kompromisów z Polską oraz resztą krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
"Powinniśmy byli słuchać tych, którzy znają Putina, mieli z nim do czynienia w przeszłości [...] Powinniśmy byli posłuchać głosów podnoszonych wewnątrz naszej Unii: w Polsce, w państwach bałtyckich oraz w państwach Europy Środkowo-Wschodniej. Głosy te mówiły nam od lat, że Putin się nie zatrzyma. W państwach tych podejmowano stosowne działania" – powiedziała 14 września Ursula von der Leyen w swym „orędziu o stanie Unii” w Parlamencie Europejskim.
W zasadzie nie sposób się nie zgodzić z szefową Komisji Europejskiej, a wcześniej niemiecką minister obrony. A trwająca wojna w Ukrainie utrudnia teraz wdawanie się w niuanse, które konkretnie rządy, w których krajach młodszej części Unii (w tym Polsce) optowały w różnych okresach za najrozsądniejszymi działaniami w polityce wobec Putina – nadal mieszcząc się w nurcie dość jastrzębim z punktu widzenia większości „starej Unii”.
Jednak to prawda, że oskarżenia m.in. wobec Polski o anachroniczną antyrosyjskość były w Unii elementem „syndromu nauczyciela” u państw starej Europy wobec „nowych”, muszących cywilizacyjnie nadgonić spory dystans do Zachodu (niestety, atak na demokrację w Polsce i Węgrzech nie pozwala łatwo zaprzeczać tej tezie).
I choć w kwestiach twardego bezpieczeństwa prawdziwym europejskim liderem od dekad pozostawały Stany Zjednoczone w ramach NATO, to mocna unijna pozycja – polityczna i gospodarcza – Niemiec długo i skutecznie promowała miękką oraz naiwną politykę wobec Moskwy, od której teraz zdystansowała się von der Leyen.
Budowanie bardzo silnych gospodarczych, w tym energetycznych, współzależności Zachodu z Rosją, nie tylko służyło za priorytet polityki wschodniej, ale też pozwalało zarabiać krocie niemieckiemu biznesowi.
Niemcom było łatwiej pomijać pytania o zagrożenia dla bezpieczeństwa płynące z takich relacji, bo amerykański parasol obronny przez dekady pozwalał im na zasadniczy brak myślenia strategicznego – pomimo rosnącej niecierpliwości Waszyngtonu, który od kilkunastu lat domagał się korekty takiego modelu zbudowanego dla RFN po II wojnie.
Wojna w Ukrainie sprawiła, że nagle anachroniczne okazało się już nie środkowoeuropejskie patrzenie na Rosję, lecz niemieckie postrzeganie międzynarodowej roli Unii i Berlina.
Urodzony w Rosji niemiecki europoseł Sergey Lagodinsky (zielony) krytykował ostatnio kanclerza Olafa Scholza za przywiązanie do postrzegania Unii Europejskiej jako odpowiedzi na II wojnę światową, w której ramach autorytet Niemiec był budowany na pokajaniu się, twardym konstytucyjnym legalizmie, wręcz abstynencji militarnej.
Ale historia popędziła do przodu, więc zadaniem Unii nie jest już rola swoistego „anty-Hitlera”, lecz przede wszystkim „anty-Putina”, a w takich warunkach autorytetu Niemiec nie można budować bez bardzo mocnego wsparcia dla Ukrainy, również za pomocą dużych dostaw broni do walki z Rosją.
Dla Polski pozostaje pytanie, jak po stokrotnym wygłoszeniu – owszem, trudnego obecnie do uniknięcia - „a nie mówiliśmy”, pomagać Niemcom w przemianie strategicznego myślenia Berlina. Bez tego będzie bowiem trudno na trwałe zakorzenić w całej Unii priorytet długiego i kosztownego wsparcia dla Ukrainy.
Sądownictwo
Świat
Jarosław Kaczyński
Olaf Scholz
Prawo i Sprawiedliwość
Unia Europejska
KPO
Niemcy
pieniądze za praworządność
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Komentarze