Rosyjski pocisk manewrujący CH-55, który wleciał w polską przestrzeń powietrzną 16 grudnia, był widoczny na radarach tylko w pobliżu granicy. Zdołał przebyć nad Polską co najmniej 450 kilometrów, zanim uderzył w las pod Bydgoszczą. Jak to było w ogóle możliwe?
Zbudowaliśmy wielowarstwowy system obrony przeciwlotniczej. Mamy Pioruny, zestawy Pilica, Małą Narew i Patrioty. Dzięki staraniom rządu PiS nasze niebo jest bezpieczne – napisał 14 października 2022 roku na Twitterze minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak.
Miało to wyjaśnić, dlaczego Polska nie weźmie udziału w programie budowy tzw. „europejskiej tarczy rakietowej”.
Jego szczegóły poznajemy dopiero teraz. A z każdą kolejną rewelacją włos jeży się nam na głowach.
Zbudowaliśmy wielowarstwowy system obrony przeciwlotniczej. Mamy Pioruny, zestawy Pilica, Małą Narew i Patrioty. Dzięki staraniom rządu PiS nasze niebo jest bezpieczne
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
Informacje przekazane i przez wojskowych, i przez Ministerstwo Obrony Narodowej na temat tego, co tak naprawdę stało się pod koniec zeszłego roku, są szczątkowe.
Przedstawiciele władz państwowych i najwyżsi rangą wojskowi zdecydowanie nie pomagają nam tej listy skrócić. Przyczyniają się za to do jej wydłużania, wzajemnie obarczając się odpowiedzialnością za brak odpowiedniej reakcji na naruszenie polskiej przestrzeni powietrznej przez zdolny do przenoszenia broni jądrowej rosyjski pocisk manewrujący.
Oto więc, czego nie wiemy:
„Dowiedziałem się o tym incydencie wtedy, kiedy o tym poinformowałem. To było pod koniec kwietnia” - powiedział 10 maja Mateusz Morawiecki. Jeśli to prawda, oznaczałoby to, że szef polskiego rządu nie został poinformowany o naruszeniu polskiej przestrzeni powietrznej przez zdolny do przenoszenia broni jądrowej rosyjski pocisk manewrujący przez ponad 4 miesiące, które minęły od 16 grudnia.
który twierdzi, że sam w grudniu nie został poinformowany o incydencie przez armię. A ściśle mówiąc, przez generała Tomasza Piotrowskiego, pełniącego funkcję Dowódcy Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych. „Dowódca operacyjny zaniechał swoich instrukcyjnych obowiązków, nie informując o obiekcie ani mnie, ani Rządowego Centrum Bezpieczeństwa i innych służb” – stwierdził Błaszczak. Według Błaszczaka powołującego się na wyniki przeprowadzonej w DORSZ przez MON kontroli wszystkie procedury miały działać prawidłowo – aż do poziomu generała Piotrowskiego.
„Ja poinformowałem swoich przełożonych. Wtedy, kiedy miało to miejsce” – stwierdził Andrzejczak w mającej miejsce w Brukseli (w trakcie spotkania dowódców armii NATO) krótkiej rozmowie z dziennikarką RMF FM.
Szef Sztabu Generalnego podlega bezpośrednio Ministrowi Obrony Narodowej i jest jego organem pomocniczym w kierowaniu całokształtem działalności Sił Zbrojnych RP w czasie pokoju. Mówiąc o „przełożonych”, a nie „przełożonym” generał Rajmund Andrzejczak mógł mieć na myśli oprócz Błaszczaka również premiera (jako przełożonego Błaszczaka), a także prezydenta Andrzeja Dudę, który jako nominalny zwierzchnik sił zbrojnych ma prawo mianowania Szefa Sztabu Generalnego.
Z kolei Andrzejczak jest bezpośrednim przełożonym generała Tomasza Piotrowskiego jako dowódcy operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych. I to od niego musiał dowiedzieć się o incydencie z rakietą – jeśli tylko dochowana została droga służbowa.
Nie zaprzeczył oskarżeniom Błaszczaka, za to w piątek 12 maja opublikował emocjonalny apel „o rozsądek, o to, abyśmy w nadchodzących dniach bardzo ważyli emocje, abyśmy byli rozsądni w tym co robimy, abyśmy bardzo ambitnemu i agresywnemu przeciwnikowi nie dawali pożywki, nie dawali się dzielić na grupy. Bo ten przeciwnik już tylko na to czeka. Apeluję do Państwa, abyśmy byli silni i skonsolidowani. Abyśmy się nawzajem wspierali, aby nigdy więcej nie dochodziło do sytuacji, które pomagają przeciwnikowi, a szkodzą nam”.
Apel generała nie zawiera bezpośredniego odniesienia do sprawy rakiety znalezionej pod Bydgoszczą.
Napisał on 27 kwietnia na Twitterze, że prokuratura wszczęła w tej sprawie śledztwo. Zrobił to, zanim stanowisko zajęli minister obrony i premier, i zanim zrobiła to armia.
Pierwszy sygnał na jego temat pochodził od armii ukraińskiej. Na tej podstawie można by domyślać się, że wleciał on nad polskie terytorium znad Ukrainy. Ale nie jest wykluczone, że nadleciał on znad terytorium Białorusi. Nie ma informacji na temat tego, jak wyglądała jego dalsza, licząca nie mniej niż 450 kilometrów, trasa aż do okolic Bydgoszczy.
Wojsko poinformowało, że użyło między innymi śmigłowców. Nie mamy jednak pojęcia, jaki obszar przeczesywali żołnierze i czy w ogóle pocisku szukano choćby w przybliżeniu tam, gdzie rzeczywiście spadł. Z twierdzeń MON wynika, że poszukiwania były dość pobieżne (miał zostać do nich zaangażowany śmigłowiec i patrol policji) i zakończyły się już 19 grudnia. Brak przy tym wyjaśnienia, dlaczego rakiety nie szukano aż do skutku.
Taką informację uzyskała od swoich informatorów dziennikarka Onetu Edyta Żemła. Wojsko miało zwrócić się do szefa MON Mariusza Błaszczaka o włączenie do poszukiwań innych służb (jak żołnierze WOT, leśnicy i strażacy), zaś kierownictwo MON miało tej prośbie odmówić.
I czy w ogóle na to zareagowali. To bardzo ważne – bo można sobie wyobrazić całą paletę możliwych rosyjskich zachowań. Od tego najbardziej prawidłowego, polegającego na natychmiastowym przedstawieniu sytuacji i poinformowaniu strony polskiej, że pocisk nie jest uzbrojony, po to najbardziej niepokojący brak jakiejkolwiek informacji.
Ale to nie jedyny powód do takiego braku pewności.
Nasuwa się najprostsza możliwa interpretacja – że wleciał on w lukę w polskiej obronie powietrznej między posterunkami radiolokacyjnymi.
Nie są one rozmieszczone równomiernie „gęsto” na terytorium Polski, a polska obrona powietrzna od dekad pozostaje niedoinwestowana. Zwłaszcza nieco dalej od wschodnich granic mamy więc najprawdopodobniej radiolokacyjne „białe plamy”. Zwłaszcza jeśli chodzi o pokrycie jej radarami stricte wojskowymi. Takimi, które potrafią wykrywać małe, nisko poruszające się obiekty, takie jak właśnie pocisk manewrujący.
Co zaś za tym idzie, nie mamy pojęcia, czy pocisk wleciał w radarowe luki przez przypadek, czy też zaplanowaną trasą. Pytanie, czy wiedzą to odpowiednie polskie służby, również pozostaje dla nas otwarte.
Incydent z 16 grudnia i wszystko, co stało się później, to test, którego nie przeszły ani polska armia, ani instytucje państwa. Ani wreszcie osoby stojące na szczytach władzy w państwie i wojsku.
Dowiedzieliśmy się zarówno tego, jak bardzo nieszczelna jest polska obrona powietrzna, jak i tego, że minister obrony narodowej nie ufa najważniejszym generałom w polskiej armii. I jest gotów publicznie oskarżać ich o niedopełnienie obowiązków, by samemu uniknąć stricte politycznej odpowiedzialności.
Władza
Mariusz Błaszczak
Ministerstwo Obrony Narodowej
Ch-55
obrona przeciwlotnicza
przewodów
rakieta pod Bydgoszczą
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze