W PRL-u zwisał z doniczek w co drugim mieszkaniu. W Grecji był odtrutką na kaca, Celtowie traktowali go jak Boga. Dzisiaj porasta ekrany akustyczne i zabytkowe budynki. Choć nazywamy go bluszczem pospolitym, nie ma w sobie nic pospolitego
Elegancki, lśniący, wiecznie zielony, o jędrnych, idealnie kształtnych liściach i pnączach, które lubią zwijać się w gustowne sprężynki, wygląda niemal sztucznie. Nieprzyzwoicie. Szczególnie zimą, gdy pośród badyli i błota, oplata zmarznięte drzewa i mury gęstą etolą. Albo jesienią, gdy kwitnie z nonszalancją w promieniach słabego, październikowego czy nawet listopadowego słońca. Choć inne rośliny już dawno dały za wygraną.
Długowieczny. Zimotrwały. Cieniolubny. Miododajny. Obfity w słodki, łatwo dostępny nektar, karmi jesienią pszczoły, muchy i motyle, gdy wszędzie wokół zaczyna brakować jedzenia. Wczesną wiosną ratuje zaś wygłodniałe ptaki. Z braku innych opcji, szpaki, drozdy, pliszki, kosy, sikorki oraz wróble żywią się wtedy jego drobnymi owocami. Strawnymi dla nich, choć trującymi dla człowieka. I bydła, psów, owiec, drobiu oraz saren.
Później odchody ptaków stają się dla nasion bluszczu darmowym transportem publicznym i pierwszym nawozem, który jeszcze bardziej ułatwia mu rozrastanie. Bo bluszcz nie wybrzydza. I przyjmie się niemal wszędzie. Może poza najdalszą, najzimniejszą północą.
To nie przypadek, że w PRL-u zwisał z doniczek w co drugim mieszkaniu i osłaniał zawartość śmietnikowych altan. Bo trudno go było zabić. Za to łatwo rozmnożyć. Do tego stopnia, że w niektórych amerykańskich stanach był przez pewien czas uznawany za szkodnika – gatunek na tyle inwazyjny, że jego ekspansję trzeba ograniczyć prawem.
Zrywany i wycofywany z obiegu, musiał ponosić konsekwencje ludzkiej chciwości, lenistwa i niewiedzy, bo rozpanoszył się przez nadmierny handel, nieodpowiedzialne ogrodnictwo, zbyt dużą eksploatację gleby i ocieplenie klimatu. Łatwiej zrzucić winę na roślinę – wyzwać ją od chwastów, zielska, badziewia – niż wziąć odpowiedzialność za faktyczne przyczyny zarastania lokalnych trawników przez obce monokultury.
W dobie zmian klimatu polityka środowiskowa musi odrobić podobne lekcje, co polityka migracyjna.
W Europie, gdzie bluszcz ma status rośliny rodzimej i występuje w tutejszych lasy liściastych na dziko, szczególnie na południu i zachodzie kontynentu, ma znacznie lepszą opinię. Bo i znacznie dłuższą historię. I nic dziwnego. Najstarsze osobniki dożywają tu grubo ponad pięćset, sześćset lat.
Powiązany w Grecji z kultem Dionizosa, służył za afrodyzjak i odtrutka na kaca, a także był elementem rytuału zaślubin, gdzie symbolizował wieczne przywiązanie kochanków i zwiastował płodność. Później już tylko kobiety oplatały się w związkach jak bluszcz wokół mężczyzn. One słabe i toksyczne, oni silni i niezależni.
Lub odwrotnie, jak w XI i wyjątkowo dziaderskim sonecie odeskim Adama Mickiewicza: „Lubię rozkosz, lecz zwodzić nadto jestem dumny, / Tyś dziecko – mnie namiętne przepaliły bole; / Tyś szczęśliwa, twe miejsce w biesiadników kole – / Moje, gdzie są przeszłości cmentarze i trumny. / Młody bluszczu! zielone obwijaj topole, / Zostaw cierniom grobowe otaczać kolumny”.
Te megalomańskie okrzyki gryzą się dziwnie z dzisiejszym obrazem bluszczu jako statecznej rośliny cmentarnej, odświętnej i odpornej, dobrej na pomnik trwalszy od spiżu. Co uświadamia, jak płynne i zmienne są znaczenia kulturowe roślin. Choć akurat związek bluszczu z życiem pozagrobowym ma w Europie naprawdę długie korzenie. Znacznie dłuższe niż te bluszczu. Choć równie wytrzymałe.
Skojarzony w starożytnym Egipcie z kultem Ozyrysa, boga śmierci i odrodzenia, bluszcz miał także istotne znaczenie dla Celtów, którzy nie tylko dedykowali mu jeden miesiąc w kalendarzu – przypadający na przełom naszego września i większość października – ale i czcili go jak istotę boską, powiązaną z księżycem, zimą, cyklami śmierci i odrodzenia, magicznymi istotami oraz wszystkim innym, co mistyczne i nieśmiertelne.
Bluszcz zdążył nawet wczepić się jeszcze w pierwsze chrześcijańskie obrządki pogrzebowe, jednak w średniowieczu go z nich usunięto, jak relikt nieczystych, pogańskich wierzeń. Mimo tego, jak podkreślają autorzy i autorki słownika „Roślin w wierzeniach i zwyczajach ludowych”, święcono go wraz z innymi roślinami na Matki Boskiej Zielnej i wierzono, że jego skądinąd trujący sok miał odwzajemnić niechcianą miłość i pomagać zwalczać pijaństwo.
Naparem z bluszczu leczono także glisty u dzieci, a Dioskurydes, autor pięciotomowego „De Materia Medica”, stosował liście bluszczu jako opatrunki. Co miało sens, bo bluszcz rzeczywiście zwalcza stany zapalne skóry i pomaga przy oparzeniach, i jednocześnie było dosyć ryzykowne, bo mogło pacjentów silnie uczulać, a nawet otruć. Ale trzeba było próbować. Inaczej nigdy nie doszłybyśmy do współczesnej farmakologii, w której bluszcz stosuje się głównie w preparatach wykrztuśnych i przeciwskurczowych oraz w rozmaitych zielarskich mieszankach kosmetycznych, szczególnie na cellulit.
Co znów trudno pogodzić z obrazem rośliny, która porasta większość najstarszych katolickich, anglikańskich i żydowskich cmentarzy, a w miastach służy głównie jako pnącze ozdobne – zielony, niemal ekskluzywny kontrapunkt dla zimowej pluchy i szarugi czy elegancki plasterek na co brzydszą i głośniejszą infrastrukturę współczesnych polskich miast.
Jak czytam w oficjalnych „Standardach zakładania i pielęgnacji podstawowych rodzajów terenów zieleni w Krakowie na lata 2019-2030”: „Poza ekranami akustycznymi, pnącza mogą być wykorzystywane do obsadzania wysokich płotów, murów, altan, maskowania nieciekawych obiektów. (…) Pnącza porastają (i porastały w przeszłości) wiele budynków zabytkowych, podnosząc ich wartość estetyczną”.
Pod ciężarem miejskiej polityki rewitalizacyjnej i tak bogatych skojarzeń kulturowych, bluszcz odrywa się od własnych, faktycznych korzeni – niewielkich, ale upartych, które wszędzie się wcisną i zawsze odnajdą każdą, nawet najmniejszą dziurę w całym. I staje się mitycznym symbolem, nośnikiem nieśmiertelnego piękna, zamiast konkretnym, żywym i dosyć dziwacznym organizmem, którego pnącza wiją się wszędzie niczym grube, krzaczaste stonogi.
Naprawdę wszędzie, bo w całej Europie obserwuje się obecnie bardzo silną ekspansję bluszczu pospolitego. Także w Polsce, gdzie jeszcze do 2014 roku był gatunkiem chronionym. Teraz jednak nie potrzebuje od nas więcej specjalnych względów, bo świetnie radzi sobie sam. Prawdopodobnie ze względu na globalne ocieplenie i wzrost nasłonecznienia naszej części globu, jak spekuluje zespół badawczy pod kierownictwem Leszka Kucharskiego z Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Łódzkiego w artykule poświęconym wpływowi zmian klimatycznych na populację bluszczu w lasach centralnej Polski.
Żeby zrozumieć zależność bluszczu od klimatu, trzeba najpierw zrozumieć, jak bluszcz się rozwija. A robi to, jak już wspominałam, dziwnie. Przynajmniej z perspektywy ludzkich wyobrażeń o linearnym rozwoju i stałej tożsamości. Bo bluszcz ma zawsze dwie opcje rozrostu, które na dodatek może mieszać i wymieniać, zależnie od okoliczności.
W pierwszej kolejności będzie zawsze pełzł po poszyciu, wczepiał się i piął dalej, pokrywając coraz większe połacie otoczenia, jednak tak długo, jak pozostanie w cieniu lub nie będzie miał wystarczającego dostępu do słońca, będzie produkował tylko jeden rodzaj liści – charakterystyczne, trzy i pięcioklapowe dłonie, które roślina wymienia co kilka lat – przez co nigdy nie zakwitnie. Co dość skutecznie ograniczy jego ekspansję.
Im bluszcz będzie jednak doświadczał więcej słońca, tym więcej pobierze energii. Dość, by po ośmiu latach wytworzyć drugi rodzaj liści – jajowate, błyszczące, na końcu zaostrzone, które w końcu zakwitną w żółto-zielone parasole i znacznie przyspieszą rozmnażanie się wszędobylskich pędów. Wydzielając przy tym gustowny aromat padliny. I tak aż znów nie zrobi się ciemno. Wtedy bluszcz z łatwością przepoczwarza się z powrotem w pnącze niekwitnące.
Jak tłumaczą Kucharski z zespołem, im cieplejszym mamy klimat i im bardziej ingerujemy w strukturę naszych lasów, przecinając je nasłonecznionymi drogami i poszerzając strefy przejściowe pomiędzy ściółką leśną a otaczającą je infrastrukturą, zazwyczaj kosztem tej pierwszej, tym większą swobodę ekspansji zapewniamy bluszczowi. A on z tego korzysta. Tak bardzo, że w niektórych partiach środkowej Polsce dziko występujący bluszcz pospolity, niegdyś rzadko w tym regionie spotykany, pojawia się w lasach liściastych pięciokrotnie częściej niż 40 lat temu. Szczególnie tam, gdzie rosną dęby, graby, olchy i jesiony.
I to nie jest dobra informacja.
Bo gęsty, wiecznie zielony bluszcz zasłania nie tylko to, co chcą za nim ukryć ludzie, ale i to, co żyje pod spodem i również potrzebuje do przeżycia światła. A nie ciemnej, wilgotnej kopuły zamiast nieba.
Choć akurat zaklęta w wiecznie zielonych liściach woda może się lasom i ludziom przydać w nadchodzących latach, ponieważ spowalnia pożary – a tych przy obecnych trendach pogodowych będzie tylko więcej i więcej – co od pewnego czasu wykorzystuje się świadomie we francuskiej gospodarce leśnej.
Z kolei w miastach nie tylko karmi i daje schronienie ptakom i owadom – którym zbyt wysokie temperatury rozregulowały cykle roczne tak bardzo, że te przestały przystawać do kalendarzy kwitnienia, owocowania i obumierania roślin – ale i reguluje czystość powietrza.
Bo bluszcz jest świetnym filtrem pyłów i zanieczyszczeń. Czego świadectwem niech będzie fakt, że wytrzymał tyle lat w zadymionych, peerelowskich mieszkaniach.
Wreszcie, bluszcz także daje w miastach cień, a co za tym idzie, może obniżać temperaturę skwierczącego od upałów betonu. W przywołanych tu już „Standardach zakładania i pielęgnacji podstawowych rodzajów terenów zieleni w Krakowie na lata 2019-2030” wprost podkreśla się kluczowe znaczenie bluszczu dla „węzłów komunikacyjnych”, takich jak place czy przystanki. Przy czym warto dodać, że bluszcz się w szkło ani plastik nie wczepi. Warto więc tego typu infrastrukturę projektować z góry z myślą o współpracy z innymi gatunkami na rzecz wspólnego przetrwania.
A bluszcz, mimo jego ekspansywności, może być naprawdę niezłym sojusznikiem w walce ze skutkami wywołanego przez nas globalnego ocieplenia. Bo jak wskazały badania Martina A. Coombesa, Heather A. Viles i Hong Zhang z Oxfordu, bluszcz pospolity na elewacji nie tylko nie niszczy tynku, ani struktury budowli, ale i działa na nią termoregulująco. Bo zimą obniża częstotliwość i długość zlodowacenia fasady porastanego budynku o około 30 proc., a latem zmniejsza temperaturę o ponad 7 i 5 stopni C (odpowiednio w środku i na zewnątrz).
Z tej perspektywy bluszcz na zabytkach służyłby nie tylko ich dystynkcji, ale i konserwacji. A szkoły, domy i budynki użytku publicznego, uodparniałby na zmiany klimatu i dbał o jakość powietrza wdychanego przez bywalców. Mniejszym kosztem niż drogie i energochłonne odświeżacze i nawilżacze powietrza.
Nauka nie ma wątpliwości, że bluszcz sobie jakoś sobie w warunkach zmian klimatycznych poradzi. Gorzej może być z nami.
Dlatego warto, żebyśmy marząc o miastach przyszłości, pytali roślin o zdanie. I ufali ich ekspertyzie, zamiast ciągle udawać, że wiemy lepiej. Że mamy kontrolę. I jesteśmy samodzielni. Niezależni. Silni.
Czas przyznać, że to bzdura. I wejść z roślinami, które oplatają nas jak bluszcz, we wzajemny, płodny, wiecznie zielony związek.
W końcu znamy się nie od dziś.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Komentarze