Miała chronić przed złymi urokami podczas dorocznych rytuałów. Wetknięta w róg kuchni, odstraszała nieszczęście, złodziei i czarownice. Dzisiaj naukowcy widzą w niej sojuszniczkę człowieka w walce o wspólne przetrwanie
Nie planowałam publikować teraz tekstu o koniczynie. Nie pod koniec października, kiedy na każdym rogu stoją w donicach wrzosy. I oczywiście chryzantemy. Wynotowałam sobie, że według Zygmunta Kąckiego, Dyrektora Ogrodu Botanicznego we Wrocławiu, już neandertalczycy wykorzystywali kwiaty do upamiętniania zmarłych.
Zaczęłam też pisać esej o jeżówce, bo pełno jej teraz w miejskich klombach i parkach, jest kolorowa i urocza, jak z dziecięcego rysunku. A do tego kwitnie niemal do listopada i kryje się – o czym większość z nas nie wie – w większości suplementów na przeziębienie pod elegancką nazwą echinacea.
Wszystkie te gatunki wydawały mi się bardziej naturalnym wyborem tematu na październik niż rozczapierzona i wszędobylska koniczyna łąkowa, trifolium pratense. Dzika i swojska zarazem. Pachnąca latem i smakująca dzieciństwem, bo w przedszkolu robiłyśmy z niej sałatki, a w podstawówce wianki – najpiękniejsze i najtańsze korony dla księżniczek znudzonych słońcem i wakacjami w mieście, zawsze zbyt krótkimi i ciągnącymi się jednocześnie w nieskończoność.
Jeszcze kilka lat temu do głowy by mi nie przyszło, że na tydzień przed Zaduszkami będę tyle myśleć o koniczynie. Ale nie mogę się od niej uwolnić, bo co chwila mijam ją na rowerze. Na trawniku pod przedszkolem syna. I na świeżo oddanym do użytku torowisku. I w parku. I pod domem.
A przecież o tej porze roku nie powinno jej tutaj być, bo kwitnie od maja do września. Potwierdzam to i z atlasem roślin łąkowych Zbigniewa Nawary, i z encyklopedią roślin Polski Barbary Sudnik-Wójcikowskiej i Anny Orczewskiej, i z przewodnikiem Jodie Baltazar po jadalnych roślinach Warszawy.
A potem i tak ciągle zauważam w trawie nieco pobladłe, różowe pąki, przygięte do ziemi porywami zimnego, jesiennego wiatru. Wyglądają jak cienie samych siebie. Jak duchy. Jak inne rośliny, które z okazji Halloween przebrały się za słabowitą, umierającą koniczynę. Nie daje mi to spokoju.
Marta Monder z Ogrodu Botanicznego Polskiej Akademii Nauk tłumaczy na łamach portalu „Nauka w Polsce”, że rośliny, które pochodzą z naszych okolic, przez wieki dostosowały się do lokalnego rytmu pór roku i teraz, podobnie jak ludzie, są okropnie zdezorientowane słoneczną, upalną i suchą jesienią. A tak się składa, że lipiec, sierpień, wrzesień i październik były w tym roku najgorętsze w historii.
Zamiast się hartować, stopniowo przyzwyczajając się do coraz niższych temperatur, rośliny wytracają energię na zbyt długie kwitnienie. Nie starcza im czasu ani sił, żeby przygotować się do odpoczynku, zbudować odporność na zimno i choroby, zawiązać pąki, wykształcić nasiona. Zgromadzić zapasy wody na coraz dłuższy okres suszy fizjologicznej, kiedy ziemia jest zbyt zmarznięta i zasolona, żeby poić korzenie, a słońce i wiatr zmuszają liście i łodygi do parowania.
A koniczyna wyjątkowo źle znosi brak wody. Osłabione i rozstrojone rośliny przemarzają, przez co w kolejnych sezonach kwitną coraz słabiej, albo wcale i stają się bardziej podatne na ataki patogenów. Podobnie jak ludzie, których ciała wymęczone zbyt długimi upałami i nieludzką ilością stresu i nadgodzin po urlopie, nie są w stanie z dnia na dzień wytworzyć odporności na sezon infekcyjny, z roku na rok coraz dłuższy przez rekordowe temperatury.
To nie przypadek, że znów wrócił COVID, a w przychodniach w całym kraju trwa (jak co roku przez Polaków bojkotowana) akcja szczepienia na grypę.
Upalne jesienie i ciepłe zimy wiążą się z jeszcze innym zagrożeniem dla dobrostanu koniczyn. Ich puchate główki i odstające płatki, nazywane przez botanikę pieszczotliwie „żagielkami” i „skrzydełkami”, utrudniają owadom dostęp do nektaru. A koniczyna sama się nie zapyli. Z pomocą przylatują jej więc kolorowe motyle i pulchne trzmiele, bo jedne i drugie mają długie trąbki. Koniczyna odwdzięcza im się, karmiąc je i dając im schronienie. Piękne, błękitne motyle z gatunku Modraszek semiargus, składają w jej pąkach jaja, a pszczoły produkują z jej nektaru od 50 do 200 kilogramów miodu na hektar zbiorów.
Nic dziwnego, że zgodnie z broszurą Zarządu Zieleni m.st. Warszawy „praca zapylaczy w Europie jest wyceniana na kilkanaście miliardów euro rocznie”. Problem polega na tym, że modraszki semiargus są rzadkie, a trzmiele zaczynają masowo ginąć na naszych oczach. Według trzech niezależnych badań naukowców z Wolnego Uniwersytetu Brukselskiego, Imperial Collage London i kanadyjskiego Uniwersytetu w Ottawie, do połowy XXI wieku (więc w ciągu najbliższych 30 lat) część gatunków trzmieli wyginie, zaś prawdopodobieństwo przeżywalności pozostałych spadnie o ponad 30 proc. Owady będą też zakładać siedliska na coraz mniejszych terytoriach, przez co obszar ich występowania zmniejszy się w najlepszym wypadku o połowę, a w najgorszym o 97 proc.
I nie, nie będzie wtedy obejmował Polski. Co w praktyce oznacza, że z naszych talerzy znikną pomidory. I jagody. A nawet jadalna przecież koniczyna, która, jak przypomina Łukasz Łuczaj, dzięki dużej zawartości białka pozwalała ludziom z obecnych terenów Polski i Ukrainy przetrwać najgorsze okresy biedy i głodu. Wojny. Hołodomor. A nawet przednówek, czyli czas między pierwszymi zbiorami a wyczerpaniem zeszłorocznych zapasów, podczas którego, jak pisze w „Chłopkach” Joanna Kuciel-Frydryszak, całe gospodarstwa żywiły się dziko rosnącym zielskiem.
Ale nawet tych tak zwanych „roślin głodowych” w Europie zabraknie, gdy zabraknie tu trzmieli. To nie przypadek, że w XIX wieku nie udało się wprowadzić do Nowej Zelandii koniczyny łąkowej jako rośliny pastewnej. Nie brakowało wody, miejsca, ani chęci. Ale zabrakło trzmieli.
Badaczki i badacze zgodnie podkreślają, że przyczyną tej sytuacji jest rosnący stres środowiskowy, który zapisuje się w ciałach owadów w postaci asymetrycznych skrzydeł, nieprawidłowego wzrostu i głęboko zaburzonych cykli życia. W swych puchatych futerkach, które, jak cudnie zauważa Michał Książek, „sprawiają wrażenie niedzielnego ubioru, choć nazbyt ciepłego jak na lipcowy dzień”, europejskie trzmiele zwyczajnie się przegrzewają. Ciepło wybudza je też coraz wcześniej ze snu zimowego, czasem wcześniej niż wokół zakwitną jakiekolwiek kwiaty.
Wygłodniałe trzmiele żywią się pyłkiem z przemrożonych pąków, przez co same jeszcze bardziej marzną i giną. Te, które dożyją do wiosennego kwitnienia, na wsiach trują się pestycydami, a w miastach nie mają czego jeść, bo ludzie wciąż lubią kosić „chwasty” – cykorie, koniczyny i inne, wieloletnie byliny, tak życiodajne dla owadów, gleby, zwierząt i całego środowiska.
Tak. Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale ta nudna, powszechna, pospolita i cholernie uparta czerwona koniczyna – nasza najbliższa sąsiadka z podwórka, którą mijamy codziennie bez słowa, bo znamy się jak łyse konie i nie ma nam już nic do zaoferowania – jest obecnie uznawana przez naukę za jedna z najbardziej obiecujących sojuszniczek człowieka w walce o wspólne przetrwanie. Dokładnie dlatego, że jest powszechna, pospolita i cholernie uparta.
W strategiach adaptacji polskich miast do zmian klimatu od Poznania po Warszawę i od Gdyni po Wałbrzych coraz śmielej pisze się o ograniczaniu koszenia do minimum. Zaprzestaniu stosowania sztucznych nawozów. Wysiewaniu łąk kwietnych na szeroką skalę. I korzystaniu z dobrodziejstw, jakie przez swoją budowę i funkcje wnoszą do środowiska rodzime gatunki.
Jak na przykład koniczyna łąkowa. Miododajna. Aromatyczna. Pełna kuszącego dla zwierząt białka – zdrowszej i smaczniejszej alternatywy dla resztek pozyskiwanych przez coraz liczniejszą miejską faunę z naszych śmietników.
Tak. Dla zwierząt koniczyna pachnie bardziej intrygująco niż rozdeptany, gnijący kawałek pizzy czy kebab oblepiony resztką folii aluminiowej i papierowej serwetki. To dlatego państwowa Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad rekomenduje w „Wytycznych zakładania i utrzymania zieleni przydrożnej”, żeby przejścia dla zwierząt przez drogi szybkiego ruchu obsadzać po obu stronach „strefą przywabiającą”, złożoną z roślin „stanowiących dla zwierząt bardzo atrakcyjny pokarm, który mogą zjeść bez konieczności ścinania przez człowieka. (…) Gdy zwierzyna nauczy się korzystać z przejścia, należy zaprzestać uprawy poletek i pozostawić je sukcesji (wskazane jest, aby w ostatnim roku prac na poletku zasiać rośliny kilkuletnie jak: koniczyna i lucerna, żyto świętojańskie)”.
Autorzy i autorki radzą jednak, żeby „poletek przywabiających” nie siać zbyt blisko pól uprawnych, bo migrujące zwierzęta będą roznosić na sierści i w odchodach nasiona zjedzonych bylin. A to może prowadzić do „wszczęcia procesów odszkodowawczych”. Jaki pan, taki kram.
Na szczęście coraz więcej osób zajmujących się rolnictwem rozumie, że koniczyna nie jest chwastem, a rośliną niemal magiczną, bo tak niezwykły jest jej wpływ na glebę. Mimo wiotkich i niskich łodyżek wrasta w ziemię na głębokość kilku metrów i tam udostępnia korzenie bakteriom brodawkowym z gatunku Rhizobium, które płacą koniczynie za wieloletni najem zdolnością do pozyskiwania azotu z atmosfery. W skali roku hektar koniczyn materializuje do 170 kilogramów tego pierwiastka. Sztuczny nawóz okazuje się więc zbędny, bo inne rośliny w sąsiedztwie, połączone z koniczynami rozczapierzonymi, wielokilometrowymi sieciami grzybni, także aktywnie korzystają z zasobów azotu gromadzonych przez związek koniczyn i bakterii.
Warto o tym pamiętać, lepiąc bomby nasienne czy w inny sposób bawiąc się z dziećmi i środowiskiem w miejską partyzantkę ogrodniczą. Tym bardziej że długie i rozległe korzenie koniczyny świetnie użyźniają glebę, a to, co nie zostanie z niej zjedzone przez zwierzęta czy zebrane przez ludzi, zgnije i dodatkowo nakarmi otoczenie białkiem, fosforem, potasem i dwutlenkiem węgla.
Pod ziemią cudowne rozmnażanie chleba jest na porządku dziennym.
Jeśli jesteście tym zaskoczone, to znaczy, że jak ja, nie mieszkacie na wsi, ani z niej nie pochodzicie. Bo koniczyna łąkowa jest jedną z chętniej uprawianych w Polsce roślin pastewnych, czyli przeznaczanych na paszę. Większość zwierząt z łatwością przyswaja zawarte w niej białko, witaminy i sole mineralne. Do tego stopnia, że naukowcy z walijskiego Uniwersytetu w Aberystwyth prowadzą badania nad możliwością zastąpienia koniczyną białka soi, będącego obecnie podstawą wielu karm i paszy dla kurcząt oraz przeżuwaczy. Po co? Bo koniczyna jest tańsza, lepsza dla gleby i uprawiana niemal na całym globie, dzięki czemu ma znacznie mniejszy ślad węglowy od soi.
Jedyny minus jest taki, że powoduje u zwierząt wzdęcia. A także ze względu na ryzyko poronień, należy ograniczyć jej spożycie u ciężarnych krów. Koniczyna łąkowa jest bowiem bardzo bogata w izoflawony, związki organiczne, które działaniem przypominają estrogeny, przez co mają wpływ na całą gospodarkę hormonalną zwierząt. A także ludzi. Za pomocą suplementów i wyciągów z koniczyny łąkowej reguluje się niekiedy cykle miesiączkowe i objawy menopauzy u osób, które nie chcą lub nie mogą stosować terapii hormonalnej.
Na portalach aptecznych koniczyna to „roślina kobiet” (choć nie tych ciężarnych ani tych karmiących). To dlatego – a nie przez podobieństwo do koloru jej kwiatów – preparaty z koniczyną sprzedaje się w fiołkowych i różowych opakowaniach. Gender musi się zgadzać.
A teraz zagadka. Czy Dajana, Niniwa, Milena, Rozeta, Bona, Parada, Nike i Bryza to nazwy suplementów z koniczyny czerwonej czy jej gatunków hodowlanych? Kto zgadł poprawnie, ten wie, że wróciłyśmy znów z miejskiej apteki na pole, gdzie koniczyna wykorzystywana jest też coraz chętniej jako przedplon, czyli roślina, którą siejemy, żeby przerwać monokulturę zbożową uprawy, wprowadzić płodozmian i zregenerować oraz wzmocnić glebę wymęczoną nadmierną eksploatacją. Koniczyną też coraz częściej obsadza się międzyrzędzia, więc jak sama nazwa wskazuje, puste przestrzenie między rzędami roślin na polach i w sadach w myśl permakulturowej zasady, że rolnictwo powinno opierać się na jak najmniejszej ingerencji w środowisko i skupiać się nie na produkcji plonów, a na kultywacji gleby i całego otoczenia.
Żeby i trzmiel się najadł, i modraszek zaszył, i syn uplótł wianek, i córka nauczyła się orać.
I mąż zrobił żonie napar z dwóch łyżek kwiatów koniczyny, zalanych na dwadzieścia minut dwoma szklankami wody. I żona dosypała żonie garść kwiatów i ziela do gorącej kąpieli, żeby wzmocnić, odkazić i ujędrnić jej skórę. I mąż podał mężowi na romantycznej kolacji kwiaty koniczyny w cieście lub przystrojone nimi risotto. A dziecko wypiły na mokry kaszel syrop z koniczyny, imbiru, pomarańczy, miodu oraz cebuli, który co prawda smakuje dość dorośle, ale wygląda zachęcająco. Jak jakiś napój magiczny.
Zresztą koniczyna od wieków kojarzy się w całej Europie z magią. Celtowie widzieli w niej symbol słońca i potężny amulet przyciągający szczęście. Grecy i Rzymianie wierzyli, że pomaga odwrócić koło fortuny i pokonać przeciwności losu. Z kolei chrześcijanie, o czym przypomina Jolanta Lisiecka z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, widzieli w koniczynie ziele, którym okryła się Ewa, uciekając z raju.
Z kolei w „Słowniku roślin w wierzeniach i zwyczajach ludowych” Monika Kujawska, Łukasz Łuczaj, Joanna Sosnowska i Piotr Klepacki łączą tę roślinę, nazywaną dawniej na ziemiach dzisiejszej Polski i Ukrainy konikiem, z szeregiem ludowych praktyk. Miała chronić przed złymi urokami podczas dorocznych rytuałów. Wetknięta w róg kuchni, odstraszała nieszczęście, złodziei i czarownice. W Wigilię służyła za prezent dla zwierząt. Uwita w wianek przed Bożym Ciałem i zawieszona nad drzwiami domu miała odganiać grad i pioruny. Na targu pomagała szybciej sprzedać bydło, bo dzięki wzdęciu wyglądało na bardziej dorodne. A kąpielami z koniczyny leczono „oberwanie” – czyli stan osłabienia, wynikający z przemęczenia lub infekcji. Dziś powiedziałybyśmy, że „coś mnie bierze”.
Nadeszła jesień. Odchodzą trzmiele. Widmo zmian klimatu krąży po Europie. A koniczyna nadal uparcie kwitnie. Wchłania azot. Drąży glebę. Stara się jak może przygotować na chłód. I suszę. I atak solarek, gdy zima jak co roku zaskoczy drogowców. I wczesne uderzenia ciepła, które wybudzą ją w środku zimowej nocy. I wiosenne przymrozki, które napadną ją, jak już pochowa do szafy wszystkie ciepłe ubrania. Wymieni liście i kwiaty na letnie.
Nie musicie pleść z niej wianków, jeśli już nie pamiętacie jak. Ale w te Zaduszki pomyślcie o niej ciepło. Pomódlcie się za nią. I za trzmiele. I za modraszki. Wszystkich świętych, wszystkich żywych. To nie w kościołach, a pod naszymi stopami rozgrywają się prawdziwe misteria.
Czas, żebyśmy je dostrzegły i otoczyły kultem.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Komentarze