0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Roman GłodowskiFot. Roman Głodowski

Po wodzie sunie żaba, zatrzymuje się przy nas, jakby pozowała do zdjęcia.

Stoimy nad gęsto zarośniętym stawem. Mówimy szeptem, wpatrując się w wodę. Powinny niedługo się pojawić – myślę, patrząc na zegarek. Mija 19:30, nadal nic. Słońce przestaje już parzyć.

Najpierw widać łańcuszek bąbelków na wodzie, potem czubek głowy, oczy i uszy.

– Za chwilę będzie kolejny – szepcze Roman Głodowski, prezes Stowarzyszenia Nasz Bóbr. Przykłada oko do gigantycznego aparatu i robi serię zdjęć. Z zarośli wypływa druga głowa.

Bobrzą tamę ktoś rozjechał koparką. Łosia zabił myśliwy, bo „pomylił z dzikiem”. Żubr zginął na drodze, potrącony przez auto. Dzikie zwierzęta objęte różnymi formami ochrony giną, tracą domy, są płoszone. W reporterskim cyklu OKO.press „Bezbronne” pokażemy, jak wygląda ochrona zwierząt w Polsce. Jak prawo, które miało chronić, nie chroni. Jak człowiek, który miał pomóc – szkodzi i zabija.

Warszawski bóbrwatching

Kiedy umawiałam się z Głodowskim na bóbrwatching (termin wymyślił Adam Robiński, autor książki o bobrach “Pałace na wodzie”), byłam zaskoczona, że zaprasza do Warszawy. Chciałam dziczy, bagien i drzew, a trafiam na warszawski Służew, do parku za osiedlami i domem kultury, 9 kilometrów od Pałacu Kultury i Nauki.

Spotykamy się w lipcowe popołudnie. Roman wygląda, jakby grał w rockowym zespole – długa siwiejąca broda, czarna koszulka i tatuaże. Dopiero po chwili zauważam, że na koszulce jest bóbr, a tatuaż na ręce to napis “vegan”.

Zabiera mnie na warszawski bóbrwatching, bo chce pokazać, że nawet w środku wielkiego miasta jest dzikość.

- Tutaj łabędzie zrobiły sobie pierzowisko – prowadzi mnie nad jeden ze stawów, pełen powalonych przez bobry gałęzi. – Mamy zatrzęsienie gatunków: krzyżówki, łyski, kokoszki, wodniki, strzyżyki, zimorodki. Bobry stworzyły im idealne siedlisko, zacienione, trudnodostępne. Dzięki nim zamieszkały tu nie tylko ptaki. W 2010 roku, kiedy bobrów tu jeszcze nie było, zrobiono na tym stawie inwentaryzację przyrodniczą. Było 10 traszek. W tym roku, kiedy zaczęły się letnie migracje traszek, musieliśmy z ochotnikami zdejmować je ze ścieżki rowerowej. Naliczyliśmy ich 2 tysiące.

kaczki pływają po stawie
Dolinka Służewska, fot. Katarzyna Kojzar / OKO.press

Bobry załatwiły im bezpieczne siedlisko.

– A same się wyniosły? – pytam.

– Ale niedaleko. Żyją w stawie obok, mamy ich w Dolince Służewskiej 12.

To najbardziej zabobrzone miejsce w Warszawie.

Nie jest dobrze bobrze

Pierwsza w Dolince była samica, dotarła tu w 2017 roku. Trudno powiedzieć, skąd. Bobry, kiedy osiągają dorosłość i wyprowadzają się od rodziców, potrafią pokonać kilkaset kilometrów, szukając siedlisk.

Nie mają łatwego zadania, bo Polska prowadzi z bobrami wojnę.

– Zewsząd są wyganiane – mówi Roman. – Oszacowaliśmy w Stowarzyszeniu, że obecnie w całym kraju działają pozwolenia na odstrzał 7 tysięcy bobrów. Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska zgadzają się również na niszczenie bobrowych tam. Tamy są niszczone też nielegalnie i nikt za to nie karze.

Bobry są objęte ochroną częściową. Nie można do nich strzelać i niszczyć siedlisk. Chyba że RDOŚ wyda tak zwaną derogację – odstępstwo od zakazu.

Stowarzyszenie Nasz Bóbr właśnie skończyło prace nad raportem „Nie jest dobrze bobrze! Rzeczywistość ochrony częściowej”. Pierwszy egzemplarz jeszcze nieopublikowanego raportu dostał dyrektor GDOŚ. Drugi Roman wręcza mnie.

Zabić na zapas

Czytam w nim, że tylko w ciągu ostatniego pół roku 15 regionalnych dyrekcji (poza mazowiecką) dostało wnioski na odstrzał łącznie 1176 bobrów. Najczęstszym powodem wydania zezwolenia na odstrzał albo niszczenie bobrowych tam, jest zalewanie pól i łąk przez bobry. Rzadziej chodzi o niszczenie wałów, drzew czy dróg. A wnioskują: państwowe Wody Polskie, samorządy, Lasy Państwowe, właściciele stawów hodowlanych i spółki wodne.

Stowarzyszenie skontrolowało decyzje wydawane od stycznia do czerwca 2023 roku. W tym czasie tylko 3 proc. wniosków dostało odmowną decyzję. RDOŚ, zgadzając się na niszczenie tam czy odstrzał, nawet nie jedzie na miejsce. Jedynie 4 proc. decyzji poprzedzono oględzinami.

– Regionalne Dyrekcje bardzo chętnie wydają derogacje. Kontrolowaliśmy wiele z nich – okazuje się, że wystarczy sama obecność bobra w pobliżu drogi, żeby dostać zgodę na odstrzał albo niszczenie tam. “Na zapas”, na wypadek, gdyby tę drogę zalały. To stoi w kompletnej sprzeczności z ustawą o ochronie zwierząt. Nie powinno się wydawać derogacji, jeśli są alternatywne wyjścia. A można przecież zabezpieczyć drzewa, zamontować siatkę, a nawet rurę przelewową, która odprowadzi wodę przez tamę bobrową. Dyrekcje nie biorą tego pod uwagę, mówią, że to koszty. Tylko że odstrzał czy tak zwane prace utrzymaniowe na rzece, w ramach których niszczone są tamy, też kosztują. Ale to napędza biznes – wyjaśnia Roman Głodowski.

Bobek budowniczy

W Dolince Służewskiej tam nie ma. Bobry budują je najczęściej na rzekach i potokach, a nie na stawach. W jednym miejscu naniosły patyków i ułożyły je w poprzek jeziorka.

– Pewnie młode uczyły się budowlanki – uśmiecha się Roman. – Naturalnie odczuwają potrzebę budowania. Znam bobra Bobka, stracił rodziców i trafił do Leśnego Przytuliska pod Lublinem. Pojechałem z moją partnerką go poznać. Siedzieliśmy z opiekunami Bobka na podłodze, obok transportera, w którym spał. Kiedy wyszedł, przywitał się z każdym z nas, a potem wygrzebał mi z kieszeni klucze na smyczy i zaczął układać je pod moim kolanem. Jakby przestrzeń między podłogą a moją nogą była dziurawą tamą, a smycz materiałem, którym można ją załatać.

bóbr przy brzegu, obok kaczka
Bóbr w Dolince Służewskiej, fot. Roman Głodowski

Człowiek potrzebuje sześciu lat studiów i kolejnych lat doświadczenia, żeby projektować i budować osiedla. Bobry mają inżynierię, budowlankę i hydrologię w małym palcu swojej silnej przedniej łapy. Obgryzając drzewa, zdobywają materiał do budowy tam i żeremi, a cienką korę i łyko zjadają, urozmaicając swoje menu. Wiosną i latem żywią się głównie zielonymi roślinami, tymi wodnymi i tymi, które porastają brzegi. Ryb – wbrew mitom – nie jedzą.

Przy brzegu powalają drzewa o największej średnicy, które wpadają prosto do wody. Na lądzie znajdują mniejsze, słabsze drzewa, które łatwiej jest zanieść do rzeki czy jeziora.

Trzy powieki i ster

– Popatrz – mój przewodnik moczy buty w stawie, żeby sięgnąć po obgryziony przez bobry pień. – Zabieraliśmy ten kawał drewna na wystawy i prelekcje o bobrach, ale zawsze odkładam go na miejsce. Ciężki, jakieś 30 kilo, trudno się go podnosi. A bobry są na tyle silne, że jeśli go potrzebują, to po prostu go stąd zabierają, trzymając w zębach i ciągnąc.

Z powalonych drzew bobry najpierw obrywają gałęzie, które są budulcem nie tylko tam, ale też żeremi, bobrzych domów. Ich dachy wyglądają jak kopczyki ułożone z mułu, patyków i roślin. – Do środka prowadzą podwodne wejścia. Bobry budują tamy, żeby podnieść poziom wody i zalać wejście, zabezpieczając się przed drapieżnikami. Samo żeremie w środku jest suche, bo wbrew pozorom bóbr nie jest wodnym zwierzęciem – wyjaśnia Roman.

Jest jednak do życia w wodzie przyzwyczajony – palce tylnych łap połączone są błoną, a płaski ogon służy za ster. Na oczach ma trzecią powiekę, pozwalającą widzieć pod wodą. Bez wypływania na powierzchnię jest w stanie wytrzymać nawet 15 minut. W wodzie pływa dość szybko i zgrabnie, na lądzie jest powolny i nieporadny.

Kiedy stoimy nad stawem, gdzie żyje bobrza rodzina, wyobrażam sobie niewidzialne miasto, które mam pod stopami. Zalane wodą wejścia do żeremi, sieć korytarzy, którymi docierają do podziemnych nor. Ich wnętrza, tak jak wnętrza żeremi, są suche. Drzwi do domu znajdują się głęboko pod wodą.

Koparką w tamę

– Dlaczego bobry? – pytam Romana.

– Z wykształcenia jestem ogrodnikiem, a z zawodu informatykiem. Chciałem być weterynarzem, ale bardziej od nauki interesowało mnie jeżdżenie na motorach, granie na gitarze elektrycznej i rockandrollowy styl życia. Ale do przyrody mnie zawsze ciągnęło, działałem w ruchach antyłowieckich.

Bobry na stałe pojawiły się w moim życiu w 2016 roku. Mieszkałem w niewielkiej wsi Łoziska, koło Piaseczna. Poznałem tam bobrzą rodzinę. Byłem u nich codziennie, wieczorami siadałem na brzegu, czytałem książkę, a one prowadziły swoje codzienne życie. Siedziały blisko, skubały gałązki, które im podawałem. Wyławiałem śmieci z wody, żeby oczyścić ich siedlisko. Obserwowałem, jak urządzają przestrzeń pod siebie i swoje potrzeby, jak budują tamy, tworząc rozlewiska. Są genialne. Gapiłem się, robiłem zdjęcia i coraz więcej o nich wiedziałem.

Wszystko zniszczyła koparka. Był kwiecień 2018 roku, ktoś rozjechał bobrową tamę na Kanale Piaseczyńskim, niszcząc dom, w którym kilka dni wcześniej urodziły się małe bobry. Bez tamy poziom wody spadł, odsłaniając wejścia do żeremi.

Bobry stały się łatwym celem dla psów, lisów i dzików.

Roman zgłosił sprawę na policję, zostawiając poszukiwania sprawcy w rękach państwa, a sam zabrał się za odbudowanie tamy.

Pomogłeś bobrom? Płacisz grzywnę

Pozostałości po zniszczonej tamie leżały wokół miejsca zbrodni. Roman razem z koleżanką zebrał je i odbudował to, co rozjechała koparka. Poziom wody podniósł się o 20 centymetrów. Rzeka była wciąż na tyle płytka, że nie zalała pobliskich domów. Zalała za to wejścia do żeremi. Bobry znów były bezpieczne.

Policja, zamiast szukać sprawców, zajęła się Romanem i odbudowaną tamą. Usłyszał, że tamując Kanał Piaseczyński „uszkodził urządzenie wodne” i naruszył art. 477 ustawy Prawo Wodne. Grozi za to grzywna od tysiąca do 7,5 tysiąca złotych. Sprawa w sądzie ciągnęła się trzy lata.

Uniewinniając Romana i jego koleżankę, sędzina argumentowała: „Ich wyjaśnienia były szczere, emocjonalne, ich zamiłowanie do przyrody jest dla sądu oczywiste. Obwinieni w ich własnym przekonaniu działali w stanie wyższej konieczności, motywowani byli wyłącznie chęcią ratowania młodych, nowo narodzonych bobrów”.

Powrót bobrowniczych

- Kiedy tama w Łoziskach została zniszczona, zacząłem szukać organizacji, która interweniuje w takich sprawach. Nie znalazłem. Pomyślałem, trzeba taką założyć. I założyłem.

Roman stoi na gałęzi powalonej przez bobry
Roman Głodowski przy tabliczce o bobrach w Dolince Służewskiej, fot. Katarzyna Kojzar/OKO.press

Roman został bobrowniczym – tak mówią o sobie członkowie Stowarzyszenia Nasz Bóbr. Jest ich 20, rozsianych po Polsce.

Funkcję bobrowniczego stworzył Bolesław Chrobry. Bobrowniczy miał karmić bobry, dbać o ich żeremia i tamy. Królowi nie chodziło jednak o ochronę przyrody, a o to, żeby nikt mu nie wybił bobrów. Chciał mieć wyłączne prawo do polowania na nie.

Urząd działał do XV wieku. Roman uważa, że trzeba go przywrócić, w nowoczesnej formie.

Ale zanim zrobi to państwo, Stowarzyszenie Nasz Bóbr samo buduje siatkę bobrowniczych. Ochotnicy monitorują życie lokalnych rodzin bobrowych, pilnują, żeby ich siedliska nie były niszczone, interweniują, kiedy ktoś próbuje bobrom zaszkodzić. Działają po pracy, utrzymując się z członkowskich składek i darowizn.

Rozszarpały go psy

– Tutaj mamy mały cmentarzyk – Roman pokazuje zacieniony brzeg stawu. – Pochowałem tu bobra, którego wiosną rozszarpały psy. Był młody, jeden z dwóch urodzonych w tym roku. Znalazłem go w dwóch kawałkach.

W naturze na bobry polują rysie, lisy, niedźwiedzie, wilki. W mieście najgroźniejsze są psy, w tym roku poza bobrem zabiły też dwa młode łabędzie. Kiedy przechodzimy z Romanem między stawami, w tłum małych kaczek wygrzewających się na brzegu, wbiega posokowiec. – To park, on sobie może tu biegać, jak chce – broni się jego opiekun, kiedy zauważa, że stoimy obok. – W dupie niech biega, zapnij go, bo dzwonię na straż miejską – odkrzykuje Roman.

Na cmentarzyku jest też drugi grób. Należy do bobrzycy, tej samej, która założyła w Dolince pierwszą rodzinę. Roman znalazł jej poturbowane ciało na brzegu. Podejrzewa, że została śmiertelnie zraniona podczas koszenia trzcin. – Traktuję to jako nieszczęśliwy wypadek. A Zarząd Zieleni poprosiłem, żeby tych trzcin już nie kosili – mówi bobrowniczy.

Po jej śmierci zamieścił na Facebooku czarno białe zdjęcie bobrzycy z podpisem „Żegnaj przyjaciółko”. Gdyby nie zabił jej człowiek, mogłaby żyć nawet 30 lat.

Bobry na całe życie

Dziś partner bobrzycy sam wychowuje dzieci.

– Bobry łączą się w pary na całe życie. Śmierć partnerki to dla bobra trudny czas. Można powiedzieć, że żałoba. Możliwe, że za jakiś czas połączy się z innym bobrem, ale na pewno nie wydarzy się to szybko. Rozwodów w bobrzym świecie nie ma. – mówi Roman.

Bobry są terytorialne, obcych zwykle nie akceptują. Swój teren oznaczają zapachem, a jak pojawi się intruz, zaczyna się walka. Zataczają w wodzie koła, próbując zajść się od tyłu. Na lądzie siadają na tylnych łapach, a przednimi chwytają wroga za futro i odpychają. W Dolince jest inaczej. Roman na fotopułapce, którą zamontował w trzcinach, zauważył dwa nowe bobry, brązowe, jaśniejsze niż miejscowa rodzina. Samotny bóbr musiał zgodzić się, żeby zamieszkały w jego stawie.

Przeczytaj także:

Typowa rodzina to ojciec, matka i młode. W miocie jest od jednego do sześciu małych bobrów, rodzą się raz w roku albo rzadziej. Żyją z rodzicami nawet do trzeciego roku życia, pomagając w wychowaniu młodszego rodzeństwa. Bobry bawią się ze sobą, przytulają, gonią po wodzie. Są ze sobą mocno związane.

Dlatego, jeśli Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska wydaje zgodę na odstrzał, myśliwy musi zabić całą rodzinę. Gdy zastrzeli tylko rodziców, młode nie przeżyją bez opieki.

Ardanowski i afrodyzjak

– Większość myśliwych się do tego nie pali, bo musieliby przyjść kilka razy nad staw, czekać, aż bobry się pojawią i po kolei zabijać członków rodziny. To nie jest łatwe polowanie. Słabo mi, jak o tym mówię – wzdycha Roman.

Mówią o tym sami myśliwi. W 2019 roku w wywiadzie dla „Portalu Spożywczego” Hubert Miszczuk, którego firma specjalizuje się w profesjonalnym odstrzale tych zwierząt, opowiadał, że łowy na bobra wymagają specjalnych umiejętności, „trwania w bezruchu często przez kilka, kilkanaście godzin, często w wodzie, na bagnach czy rozlewiskach w czasie zimowych nocy".

– Ale są myśliwi, którzy na bobra by sobie zapolowali. Dla przełamania rutyny – dodaje Roman.

– I co z martwymi bobrami po polowaniu robią? – pytam.

– Jak to co? Jedzą.

W 2019 roku były już minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski zapowiedział, że będzie starał się o uznanie mięsa bobrzego za jadalne. "Jak ludzie przypomną sobie, że płetwa bobra ma ponoć właściwości afrodyzjaku, to może się okazać, że problem bobrów się niedługo skończy” – opowiadał.

Rozpętał tym aferę, bo przecież bóbr nie ma płetwy, a ogon. Jest chroniony prawem, a jego mięso, dawniej przysmak, dziś raczej nie spełniałoby wymagań współczesnych kubków smakowych. Głos w sprawie zabrał nawet Robert Makłowicz. “Kiedy Litwa nie należała jeszcze do Unii Europejskiej, w jednej z restauracji podawano bobrzy ogon. Czegoś równie ohydnego w życiu nie jadłem. Był duszony, miał galaretowatą konsystencję i rybi smak. Taka galareta o smaku tranu” – opowiadał portalowi dziennik.pl znany dziennikarz kulinarny.

Bóbr postny jak ryba

Stanisław Czerniecki, autor najstarszej polskiej księgi kucharskiej z 1682 roku podawał taki przepis: “odwarzywszy ogon bobrowy, który jeżeli chcesz, możesz w sztuki porąbać, który w occie i soli odwarzysz. Uwierć czosnku jako masło, octu winnego, oliwy albo masła. Przywarz, polej, a daj na stół”.

– Rozsmakowanie w bobrzym ogonie doprowadziło do niemal całkowitego wyginięcia tych zwierząt – opowiada Roman. – Miał w tym swój udział Kościół. Już w średniowieczu uznano, że mięso bobra jest postne. W końcu żyje w wodzie, ogon ma pokryty łuską, więc to prawie ryba, prawda? Tak było aż do XIX wieku. Na bobry masowo się polowało, ale nie tylko dla mięsa. Powodzeniem cieszyły się bobrze futra. Zęby, twarde i wytrzymałe wykorzystywano do produkcji narzędzi. A kastoreum, strój bobrowy, czyli wydzielina z okolic odbytu ma zapach piżma, więc było używane w przemyśle kosmetycznym. Kastoreum dodawało się również do lodów śmietankowych i waniliowych, żeby podkręcić smak. Sam jako dziecko jadłem takie lody, nieświadomie oczywiście – mówi Roman.

Trochę mnie mdli na tę myśl, ale Roman uspokaja: teraz już się tego nie praktykuje.

Opowieść o zmartwychwstaniu

Po II wojnie światowej bobrów w Polsce już praktycznie nie było. Główny Urząd Statystyczny podaje, że dziś jest ich prawie 150 tysięcy. Nie wiadomo, jak to policzono. Badacze traktują te dane z przymrużeniem oka. „Bobrów jest tyle, co trzeba. Tyle, ile pomieści optymalne dla nich siedlisko. Na pewno nie mamy ich »za dużo«” – mówił biolog, ekspert od bobrów, dr Andrzej Czech w rozmowie z OKO.press.

Adam Robiński, autor książki o bobrach „Pałace na wodzie” pisał, że historia reintrodukcji bobra to opowieść o zmartwychwstaniu.

Po wojnie kilka bobrzych rodzin ściągnięto z radzieckiego Woroneża. Wpuszczono je do Biebrzy i na podmokłe tereny w Lasach Oliwskich. Nie wiadomo jednak, czy był to nasz bóbr europejski, czy jego kanadyjski kuzyn. Te dwa gatunki, choć spokrewnione, mają inną liczbę chromosomów, przez co nie mogą się krzyżować.

Prawdziwa reintrodukcja udała się trochę przez przypadek. W drugiej połowie XX wieku w ośrodku PAN w Popielnie na Mazurach pojawił się pomysł, żeby wyhodować bobry. Nie chodziło o przywrócenie gatunku na nasze tereny, a o biznes. Profesor Wirgiliusz Żurowski chciał wcielić w życie plan swojego mentora Mieczysława Czai: sprzedaż futer bobrzych do Wielkiej Brytanii. Bóbr miał zastąpić kanadyjskie baribale, których futra nosi na głowach gwardia królewska. Bobrze futro jest grube, przyjemne w dotyku i ma warstwę chroniącą przed wilgocią. Czapki z bobra sprawdziłyby się więc w typowej angielskiej pogodzie, w chłodzie i deszczu.

Zabobrzanie Wisły i Odry

Rozmnażanie bobra poszło zaskakująco dobrze. W 1971 roku rodzi się rekordowe 30 maluchów. Brakuje dla nich miejsca w nieprzygotowanym do wielkiego planu hodowlanego ośrodku badawczym, więc naukowcy wrzucają je do jeziora.

Tak bobry wracają do natury.

Do Wielkiej Brytanii ich futra nigdy nie trafią – bóbr już wtedy jest gatunkiem chronionym, czego naukowcy nie wzięli pod uwagę w swoim biznesplanie. A może plan sprzedaży futer do Londynu był tylko anegdotą?

Przyda się za to wiedza, którą naukowcy z Popielna przez lata zdobyli. Kiedy do ośrodka zgłaszają się leśnicy, mówiąc, że w Puszczy Augustowskiej zatrzęsienie bobrów, które dotarły tu ze wschodu, niedoszli hodowcy futer wiedzą, co radzić. Nie chodzi już o futra, a o odbudowanie populacji.

"Popielno daje know-how pracy z tymi zwierzętami, a suwalski oddział Polskiego Związku Łowieckiego środki i zaplecze logistyczne. W kolejnych dwóch dekadach z Suwalszczyzny wypływają tysiące bobrów, są łapane i rozwożone w całe dorzecze Wisły. Z czasem do gry włącza się uznany poznański zoolog prof. Ryszard Graczyk, który zabobrza dorzecze Odry” – pisze Robiński.

Morskie Oko z bobrem

Bobry wróciły na dobre. Dziś trudno znaleźć region, gdzie ich nie ma. W 2015 roku Tatrzański Park Narodowy podał, że w okolicach Łysej Polany, na początku szlaku do Morskiego Oka, pojawiło się żeremie. Sześć lat później leśnicy zauważyli bobrze ślady w Morskim Oku. Tak wysoko nie mieszkał jeszcze żaden bóbr.

“Nie przetrwa zimy” – powtarzały media po sensacyjnym odkryciu.

Bobry nie zapadają w zimowy sen, pływają pod zamarzniętą taflą wody, a większość dnia spędzają w norach. Przez całą jesień gromadzą zapasy jedzenia, więc głód im nie grozi. Ale przecież w Tatrach zima jest ostrzejsza niż w Dolince Służewskiej. Bóbr z Morskiego Oka, wbrew przewidywaniom, musiał się do niej dobrze przygotować, bo wiosną media pisały o kolejnej sensacji: przetrwał i wyszedł na powierzchnię.

Zabiła go ciekawość. Wspiął się na Szpiglasową Przełęcz, 2110 metrów nad poziomem morza i spadł w przepaść.

Okazało się jednak, że w Morskim Oku mieszka jeszcze jeden bóbr, który w ciągu dnia chowa się przed tłumami turystów.

Robiński w tekście dla “Tygodnika Powszechnego” zauważa, że powrót bobra to historia z happy endem, ale jej ciąg dalszy jest w naszych rękach. Odbudowanie populacji jest trudne, a jej wybicie – o wiele łatwiejsze.

Kiedy rodzą się bobry

– Ardanowski i jego opowieści o „płetwie” bobra to nie koniec. Pamiętasz, co mówił były minister Kowalczyk? – pyta mnie Roman.

Pamiętam, pisaliśmy o tym w OKO.press. „Ochrony gatunkowej nie mamy zamiaru zdejmować, ponieważ będzie konflikt z Europą, lepiej robić to małymi krokami, a skutecznie, czyli wyrażając zgodę na każdy wniosek dotyczący redukcji tych chronionych gatunków zwierząt” – mówił wtedy nagrany po kryjomu były minister środowiska Henryk Kowalczyk. „My wprowadziliśmy taką zasadę – Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska mają sugestię wręcz, żeby bardzo chętnie wyrażać zgody na odstrzały zwierząt chronionych gatunkowo: żubry, łosie, bobry”.

Roman Głodowski liczy, że nowa władza odkręci to, co stara napsuła. Ale zmiany, wzdycha bobrowniczy, zachodzą bardzo powoli. Regularnie pojawia się na sejmowych komisjach. Przekonuje, że konflikty z bobrami można załatwiać inaczej niż odstrzałem. Opowiada o chętnie wydawanych zgodach na odstrzał i niszczenie tam, o 7 tysiącach bobrów, które mają zabić myśliwi.

– RDOŚ, wydając kilkuletnią decyzję o odstrzale, wyznacza myśliwym okresy ochronne. Zazwyczaj mogą strzelać do połowy lub końca marca. Według literatury młode przychodzą na świat później, dopiero w maju i czerwcu – mówi mi Roman. – Problem w tym, że to przestarzały kalendarz. Przez ocieplenie klimatu, bobry rodzą się coraz wcześniej. Obserwowałem młode już w kwietniu, co oznacza, że urodziły się w marcu, kiedy jeszcze obowiązuje pozwolenie na odstrzał. W efekcie myśliwi strzelają, kiedy na świecie już są małe bobry – ciągnie bobrowniczy.

Bóbr w obronie Polski

Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska wydają również decyzje o odstrzale dla całych województw, nawet kiedy nikt o to nie wnioskuje. Uznają, że potrzebna jest redukcja populacji i wyznaczają, które koła łowieckie mają się tym zająć. Mazowiecki RDOŚ w 2020 roku zdecydował o zabiciu 1500 bobrów, mimo sprzeciwu miłośników przyrody. Petycję do regionalnej dyrekcji w tej sprawie podpisało ponad 18 tysięcy osób. Bezskutecznie.

Inną petycję napisali w tym roku wójtowie gmin powiatu siedleckiego, którzy proszą resort środowiska „o zmianę przepisów prawa w zakresie wpisania bobra europejskiego Castor fiber na listę zwierząt łownych”. Chodzi, jak tłumaczą, o zbyt dużą liczebność gatunku i wyrządzone przez niego szkody. Ministerstwo na razie takiej decyzji nie podjęło, a negatywną opinię w tej sprawie wydała Państwowa Rada Ochrony Przyrody – grono ekspertów, którzy doradzają resortowi. Zamiast tego postulowała wprowadzenie zachęt finansowych, które przekonają rolników do zatrzymania gryzoni na swoich polach – a nie ich tępienia. Naukowcy pisali również o możliwości wykorzystania bobrów w tworzeniu infrastruktury obronnej Polski. Ewentualnym wrogim wojskom trudno będzie przecież pokonać bobrowe rozlewiska.

“Jeśli zwierząt nie można odłowić i przesiedlić w inne miejsce, wtedy można zdecydować się na ich zabicie. Trzeba jednak pamiętać, że to jest półśrodek – bo skoro bobry, a są to zwierzęta terytorialne, raz zasiedliły jakieś miejsce, to inne najpewniej w niedługim czasie zrobią to po raz kolejny" – mówił w 2020 roku w OKO.press dr Andrzej Czech, członek PROP.

Bóbrwatching z przedszkolakami

Krążymy z Romanem po Dolince Służewskiej dobrych parę godzin. Przysiadamy na bobrowych ławkach, czyli powalonych drzewach silnie osadzonych na brzegu. Roman reaguje na każdy szelest przy wodzie i sprawdza, czy to bobry już ruszyły do pracy. Bóbrwatching wymaga cierpliwości.

Na bobrowe spacery, które organizuje Roman, przychodzą seniorzy, dzieci, a ostatnio nawet wiceminister klimatu Mikołaj Dorożała. Z dzieciakami budują z błota i gliny makietę wyprostowanej przez człowieka rzeki. A potem drugą – meandrującą, poprzecinaną tamami bobrzymi. Wlewają do obu wodę – przez wyprostowaną rzekę przelatuje jak strzała, w meandrującej wylewa, nawadnia tereny, zatrzymuje na tamach.

Dzieci wracają do domu szczęśliwe, ubrudzone błotem i z wiedzą, która przydałaby się politykom marzącym o prostowaniu rzek i wytępianiu bobra.

Stąd wiceminister – miał zobaczyć, jak bobry nam pomagają. Jak tworzą rozlewiska, oczyszczają wodę, a to wszystko podczas suszy jest na wagę złota. ”Bobry magazynują prawdopodobnie więcej wody niż wszystkie dotychczasowe programy rządowe w tym kraju” – napisał po wizycie wiceminister na swoim Facebooku.

Bóbr człowieka się nie boi

Zastanawiam się, czy takie spacery nie stresują bobrów. Czy tłum na bóbrwatchingu nie przestraszy bobrzej rodziny?

– Bobry nie boją się człowieka – uspokaja Roman. W Dolince Służewskiej żyją wśród spacerowiczów. W tle hałas ruchliwej ulicy, warczą motory, karetki pędzą na sygnale. A pośrodku tego harmidru krąży po wodzie bóbr.

Spacery z bobrowniczym mają jednak swoje zasady. Bobrów nie dotykać, niczego im nie rzucać, nie zabierać nagromadzonych w wodzie gałęzi. Mówić cicho, obserwować, ale z oddali, żeby bóbr nie czuł naszej obecności tuż nad swoją głową.

Roman wierzy, że bóbrwatchingi obalają stereotypy. Największy? Że bóbr działa przeciwko nam. ”Zabierzcie te szkodniki” – pisze pani Ela pod facebookowym postem Stowarzyszenia o uratowanym bobrze. ”Niszczą wały, niszczą drzewa” – denerwuje się. Być może po wycieczce do Dolinki Służewskiej zmieniłaby zdanie.

Stoimy na betonowych pozostałościach po przelewie burzowym. Przed nami bobrzy spektakl. Bóbr robi kółka, zawraca, zbliża się do nas i znika pod wodą. Kolejny powtarza sekwencję, podpływa ciekawsko do nas, ale utrzymuje bezpieczny dystans.

Mija 20:00, ruszamy w stronę drogi. Kilka kroków dalej szelest trzcin. Bóbr siedzi na brzegu, tuż przy ścieżce. Nie przejmuje się dźwiękiem migawki aparatu, powoli odwraca swoje okrągłe ciało i sięga po gałązkę. Zajada się, przytrzymując ją łapkami.

bóbr obgryza gałąź
Bóbr, którego spotkaliśmy przy brzegu, fot. Katarzyna Kojzar / OKO.press

Za naszymi plecami przechodzą spacerowicze, nie zdając sobie sprawy, na co patrzymy.

Odpuszczamy. Niech bobry pracują w spokoju, bez naszego ciekawskiego wzroku.

Pracując nad reportażem, korzystałam nie tylko z wiedzy Romana Głodowskiego, ale również:

;
Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze