Trump przeczytał z promptera 5-minutowe republikańskie przesłanie (o inflacji, cenach benzyny, imigracji, przestępczości i treści nauczanych w szkołach). A potem z głowy mówił ciurkiem przez dwie godziny. Nie tak liczna publiczność wiecu dostała to, na co czekała tak długo w deszczu
Jest sobota, 5 listopada 2022 roku, 08:00 rano. Do ostatniej chwili wahamy się, czy jechać z Waszyngtonu na wschód, do Filadelfii, gdzie na wiecu wystąpią prezydenci Stanów Zjednoczonych nr 44. i 46., Barack Obama i Joe Biden, czy na zachód, pod Pittsburgh, gdzie wizytę zapowiedział prezydent nr 45., Donald Trump.
W ostatni weekend intensywnej kampanii wyborczej Pensylwania przeżywa istny najazd prezydentów, senatorów i innych politycznych gwiazd, które mobilizują swoje elektoraty i namawiają do głosowania na kandydatów do Izby Reprezentantów, Senatu i na stanowisko gubernatora.
Pensylwania to jeden z „fioletowych” stanów – ani jednoznacznie „niebieski”, demokratyczny, ani „czerwony”, republikański. Na 18 miejscach przypadających Pensylwanii w Izbie Reprezentantów zasiada dziewiątka Republikanów i dziewiątka Demokratów.
Jeden senator jest Demokratą, jeden Republikaninem. W wyborach prezydenckich 2016 roku wygrał tu Trump, by w 2020 roku przegrać z Bidenem. W spolaryzowanej Ameryce taki stan jak Pensylwania jest rzadkością – i kluczowym polem bitwy między dwiema partiami. W równo podzielonym dziś między oba stronnictwa Senacie wystarczy, że Republikanie podbiorą Demokratom jedno miejsce, aby odzyskać kontrolę nad wyższą izbą Kongresu.
Rejestrujemy się na oba wydarzenia, ale ostatecznie postanawiamy jechać na zachód: wiec Trumpa odbędzie na świeżym powietrzu, na pasie startowym lotniska, więc łatwiej będzie się na niego dostać niż na odbywającą się w hali imprezę Demokratów.
Popularne powiedzenie mówi, że Pensylwania to dwie metropolie na przeciwległych krańcach stanu – Pittsburgh i Filadelfia – oddzielone od siebie wiejską „Alabamą”. Na Demokratów głosują miasta, na Republikanów – połacie między nimi, obie partie próbują przekonać do siebie mieszkańców przedmieść.
Jedziemy przez złoto-czerwone lasy pięknej, jesiennej „Alabamy”, przy autostradzie mijamy wielkie billboardy: „Trump!”, „Bóg, broń, wolność, Trump”, ale także – nie wiadomo czy w charakterze obietnicy, czy groźby – „Po śmierci spotkasz Boga”. Widzimy też konkurencyjne teorie: „Jezus nadejdzie niebawem” oraz „Jezus żyje! Nie ma najmniejszej wątpliwości”.
Dojeżdżamy do Latrobe, 60 kilometrów na wschód od Pittsburgha. Hrabstwo Westmoreland, niegdyś zdecydowanie demokratyczne, od dwudziestu lat głosuje na Republikanów: w 2016 i 2020 Donald Trump zdobył tu ponad 63 procent głosów.
Mijamy zdobione flagami i nalepkami auta, ale dopiero ze szczytu wzgórza widzimy w całej okazałości cel naszej podróży: prowincjonalne lotnisko, na którym rozstawiono scenę, nagłośnienie, reflektory itd.
Wokół sceny stoją już ludzie, do wejścia na ogrodzony teren wydarzenia wije się długa kolejka czekających.
Uprzejmi panowie kierujący ruchem wskazują nam miejsce parkingowe. W drodze na koniec rosnącej w oczach kolejki przyglądamy się stojącym samochodom: wiele z nich ma nalepki – od „Impeach Biden” („Impeachment dla Bidena”), przez „Joe Biden is not my President” (Joe Biden nie jest moim prezydentem”) po szczególnie popularne „Let's go Brandon”. Ten ulubiony slogan przeciwników urzędującego prezydenta ma oznaczać „Fuck Joe Biden”, choć nie bardzo wiadomo, po co zasłaniać się eufemizmem, skoro mało kto krępuje się, by złorzeczyć Bidenowi (i jego wiceprezydentce Kamali Harris) zupełnie otwarcie – i to jeszcze wulgarniej.
Na tle „Fuck Joe and his Hoe” (Pierdol Joego i zdzirę jego), „Fuck Biden” wydaje się hasłem zupełnie łagodnym.
Mija nas starszy mężczyzna w koszulce z kampanii Trumpa 2016 roku: „Lock her up” (Zamknijcie ją [Hillary]). Ciągnie ze sobą wózek, z którego sprzedaje czerwone czapeczki z hasłem „MAGA, Make America Great Again”. Nosi taką prawie każdy w kolejce, więc żeby nie wyróżniać się zanadto z tłumu, kupujemy dwie (po 5 dolarów za sztukę).
Sprawdzamy metkę: „Made in China”.
Kolejka jest długa i przesuwa się powoli, ale ludzie czekają spokojnie, są uśmiechnięci i podekscytowani. Przed nami chichocząca grupa nastolatków, za nami sympatyczne starsze małżeństwo. Chłopak w szortach tłumaczy kolegom, że kobiety powinny się skromniej ubierać, a TikTok jest nie tylko zbyt wulgarny, ale przede wszystkim chiński. Dwóch chasydów w futrzanych czapach rozdaje ulotki: „Bóg czuwa. Trump wygrał wybory w 2020 roku. MAGA zwycięży”. Nieopodal mężczyzna zaprasza do swojego stolika, przy którym objaśni chętnym „prawdę o 11 września”. Kierowca przejeżdżającej obok ciężarówki pozdrawia czekających serią z klaksonu, tłum wiwatuje i bije brawo.
Chmurzy się, na wzmagającym się wietrze łopoczą amerykańskie flagi: zwykłe, biało-czerwono-niebieskie, ale też ich wariacje, np. czarno-białe z niebieskim paskiem, oznaczające wsparcie dla policji.
Po prawej stronie kolejki linia toitoiów, po lewej rozstawione targowisko, na którym można kupić, czego dusza trumpisty zapragnie. Prawie wszyscy sprzedawcy są czarni – w kolejce stoją sami biali. Na stolikach rękawiczki w amerykańską flagę, bluzy, koszulki, czapki, kapelusze z napisem „Trump”, długopisy („Napisz swoją przyszłość długopisem Trumpa!”), przypinki („Mój pies jest mądrzejszy od Bidena!”, „Bądź wilkiem, nie owcą”), tabliczki („Kocham Trumpa”, „Trump powróci”, „Ultra MAGA”, „Strefy wolne od broni zabijają ludzi”).
Czy to ostatnie rzeczywiście jest prawdą, przekonamy się już niebawem, kiedy po niecałych dwóch godzinach stania zbliżymy się wreszcie do bramek wejściowych.
Secret Service starannie wszystkich przeszukuje wszystkich, bowiem – jak informują wielkie tablice – na teren wiecu nie wolno wnosić niebezpiecznych przedmiotów: dużych plecaków, szkła, materiałów wybuchowych, ale również balonów, krzeseł, dużych parasoli i (co z jakiegoś powodu ktoś uznał za stosowne wyszczególnić) tosterów.
Zakazana jest również broń palna.
Wiec Donalda Trumpa, gorliwego obrońcy 2. poprawki do Konstytucji i bezwzględnego prawa do posiadania broni palnej, okazuje się „strefą wolną od broni”, ale nie wydaje się, żeby komuś z przybyłych to przeszkadzało. Tłum „wilków, nie owiec” posłusznie przechodzi przez bramki kontrolne; rosły facet w czarnej koszulce z dwoma karabinami skrzyżowanymi na tle czaszki w barwach amerykańskiej flagi i napisem „Druga poprawka. Przyjdź i je zabierz” spokojnie daje się zbadać wykrywaczem metalu.
Na terenie lotniska nie ma, ku naszemu zaskoczeniu, ogromnej rzeszy ludzi. Stajemy jakieś 70 metrów od sceny, ale bez trudu moglibyśmy podejść jeszcze bliżej. Nawet w sektorze z miejscami siedzącymi, najbliżej sceny widzimy wolne miejsca. Z czasem tłum gęstnieje, nie są to jednak „nieprzebrane tłumy” jak powie potem ze sceny Trump.
Ktoś przemawia, ale ludzie nie zwracają na niego większej uwagi. Okazuje się, że to Doug Mastriano, republikański kandydat na gubernatora.
Peroruje przeciw poprawności politycznej, osobom transpłciowym, „oszalałym liberałom”, zapowiada wyrzucenie ze szkół „ostrej pornografii”, z którą rzekomo stykają się na lekcjach dzieci. Zapowiada też walkę z handlem ludźmi, zwłaszcza nieletnimi.
Brzmi to może zaskakująco, bo nie jest to przecież podstawowy problem, z jakim mierzy się Pensylwania, ale wpisuje się to w suflowaną przez radykalną prawicę narrację spiskową QAnonu o wszechpotężnej kamaryli wysoko postawionych pedofilów – Demokratów, rzecz jasna – którzy porywają dzieci w celach seksualnych oraz po to, by pozyskiwać z ich szyszynek przedłużający życie adrenochrom.
Jeśli przypomina to państwu opowieść o Żydach porywających dzieci na macę, to słusznie, bowiem QAnon jest teorią równie szaloną, co eklektyczną – i po części antysemicką.
A tak się składa, że przeciwnikiem Mastriano w wyborach gubernatorskich jest prokurator generalny Pensylwanii, Josh Shapiro, wierzący i praktykujący Żyd. Jak na zawołanie obok nas staje młoda kobieta w bluzie z wielką literą „Q”. Pod nią ma koszulkę z tym samym symbolem.
Nawet jak na standardy dzisiejszej Partii Republikańskiej Mastriano jest kandydatem radykalnym, który nie ma większych szans na zjednanie sobie wyborców środka. 6 stycznia 2021 roku brał udział w szturmie na Kapitol, nigdy nie wytłumaczył się z kontaktów z białymi suprematystami i zbrojnymi milicjami. I właśnie dlatego w republikańskich prawyborach wspierali go finansowo... Demokraci: przekonani, że łatwiej będzie im pokonać w wyborach kogoś takiego.
Choć sondaże wskazują na dość wyraźną przewagę Shapiro, strategia Demokratów jest co najmniej ryzykowna. Jeśli Mastriano zostanie gubernatorem, to on wskaże urzędnika, który za dwa lata będzie nadzorował wybory prezydenckie w tym kluczowym stanie. Choć gdzieniegdzie widać przypinki „Doug4Gov” (Doug na gubernatora), Mastriano nie budzi entuzjazmu zebranych – nie tylko dlatego, że jest całkowicie wyzbyty charyzmy, ale dlatego, że ludzie tak naprawdę zjawili się tu dla kogoś innego.
Ilekroć na niebie pojawia się jakiś nadlatujący samolot, tłum się podrywa, w nadziei, że to już Donald Trump – i za każdym razem srodze się rozczarowuje, kiedy okazuje się, że to zwykły rejs Spirit Airlines lub niewielki prywatny samolot lądujący na miejscowym lotnisku. Rozpogadza się nieco i na niebie pojawia się przepiękna, intensywna tęcza, która zwraca uwagę zebranych bardziej, niż dukający ze sceny Mastriano. Ludzie robią zdjęcia, niektórzy unoszą ręce w geście modlitwy. „Wiecie czego symbolem jest tęcza!”, krzyczy kandydat na gubernatora. „To znak od Boga!”. „Dzięki ci Panie”, mówi pani obok. Nieopodal nas stoi mężczyzna w koszulce z napisem „LGBT”, która jednak rozwija ten skrót inaczej, niż do tego przywykliśmy: „Liberty, Guns, Beer, Trump” – „Wolność, Broń, Piwo, Trump”.
Na wiec wprawdzie nie wolno wnosić ani piwa, ani broni, ale może przynajmniej doczekamy się Trumpa.
Po dziesięciu minutach Mastriano schodzi ze sceny i przez godzinę… nie dzieje się nic. Choć z głośników leci muzyka – bardzo dobra wiązanka hitów lat 80. i 90., od Tiny Turner, przez Boston i Kid Rocka po Phila Collinsa i Eltona Johna – nikt o niczym nie informuje, nie wiemy, jak długo mamy jeszcze czekać, ani czy samolot z 45. prezydentem już do nas leci.
Spodziewaliśmy się jakiegoś wodzireja, mistrza ceremonii, może jakiegoś programu artystycznego, występów lokalnych gwiazd muzyki czy sportu, tymczasem zgromadzeni zostawieni są sami sobie.
Ktoś z tyłu próbuje poderwać tłum skandując „Let's go Brandon!”, ale energii starcza tylko na kilka powtórzeń.
Tęcza znika, zaczyna padać deszcz. Jest ciepło, ale nie ma się pod czym schować, sięgamy więc do plecaka po czerwone czapeczki z napisem MAGA. Dochodzą kolejne osoby, ale wciąż jest dość luźno i konsekwentnie przesuwamy się do przodu. Nie można wnosić krzeseł, więc część zebranych zaczyna siadać na płycie lotniska. My wprawdzie stoimy, ale zmęczenie daje o sobie znać.
Z drugiej strony – jesteśmy tu dopiero trzecią godzinę, a wielu zebranych przyjechało przecież do Latrobe o wiele wcześniej.
Trzy starsze panie obok nas wydają się nie przejmować brakiem informacji – jedna z nich chwali się koleżankom kolczykami z napisem Trump, druga pokazuje swój wisiorek w kształcie „MAGA”. Śmieją się i żartują. Skoro one mają siłę, to i my wytrzymamy.
Po kolejnej godzinie czekania na podium, prosto z niewielkiego samolotu, wkracza sprężystym krokiem kolejny mówca: republikański kandydat na senatora, doktor Mehmet Oz. Telewizyjny szarlatan zachwalający swego czasu „magiczne pigułki” na odchudzanie i inne panacea, został gwiazdą, kiedy Oprah Winfrey mianowała go w swoim programie ekspertem od zdrowia. Niegdyś umiarkowany, centrowy Republikanin, odkrył w sobie żarliwego konserwatystę: zdecydowanego przeciwnika aborcji i nieprzejednanego zwolennika prawa do posiadania broni. Odkrył też w sobie Pensylwańczyka, bo wcześniej był raczej kojarzony ze stanem New Jersey. Nic dziwnego, że prawybory wygrał o włos, wyłącznie dzięki wsparciu Donalda Trumpa, który wbrew kierownictwu Partii Republikańskiej polecił swoim fanom głosować w prawyborach na „Doktora Oza”.
Zebrani witają go z większym entuzjazmem niż wcześniej Mastriano, ale wyraźnie czujemy, że to wciąż nie jest to. W pięciominutowym przemówieniu słyszymy głównie banały o konieczności „odbudowania amerykańskiego snu” i zapanowania nad nielegalną imigracją. Sam Oz jest synem tureckiego imigranta, ale zapewnia, że jego rodzina znalazła się w USA legalnie. Mówi krótko, ale sprawnie, służą mu dekady telewizyjnego doświadczenia. Poważniejszą wpadkę zaliczy dopiero za kilka godzin. Wywołany przez Trumpa na scenę wezwie zebranych do mobilizacji: „Jutro skontaktujcie się z dziesięcioma osobami i zapytajcie ich, czy podoba im się, dokąd zmierza Ameryka. Zróbcie to w kościele, zróbcie to po meczu Steelersów”.
Przez tłum przejdzie wówczas pomruk niezadowolenia – okazuje się, że Steelersi, czyli drużyna futbolowa Pittsburgh Steelers, grają dopiero za tydzień.
Właśnie takie wpadki jak ta bezwzględnie wykorzystuje sztab wyborczy kandydata Demokratów, Johna Fettermana, który chętnie nabija się z Oza i jego nieudolnych prób robienia z siebie „swojego chłopa” i rodowitego Pensylwańczyka. Mimo to w ostatnich sondażach Oz odrobił straty do Fettermana i dziś obaj kandydaci idą łeb w łeb.
Kiedy Oz schodzi ze sceny, przez godzinę znowu nic się nie dzieje. Kolejne samoloty podchodzą do lądowania, fala entuzjazmu unosi się i opada, unosi się i opada.
Wreszcie kwadrans po 19:00 cierpliwość zebranych zostaje nagrodzona: ląduje „Trump Force One”, 30-letni Boeing 757 z wielkim napisem „TRUMP” na kadłubie. Przy dźwiękach „Macho Man” i „YMCA” zespołu Village People kołuje po pasie, aż wreszcie zatrzymuje się między dwoma wielkimi ekranami, na których pojawia się napis „Joe Biden wisi Pensylwańczykom pieniądze za benzynę”. Staje tuż za podium – i dokładnie naprzeciwko platformy z kamerami, na której od wielu godzin stoją wyraźnie znużeni dziennikarze.
Kiedy rozbrzmiewa hurapatriotyczne „Proud to be an American” Lee Greenwooda na szczycie schodów pojawia się Donald Trump w czerwonej czapce z daszkiem.
Tłum wiwatuje, po raz pierwszy od czterech godzin słyszymy prawdziwy entuzjazm. Trochę jednak opada, kiedy Trump zaczyna swoje przemówienie: słychać, że czyta z telepromptera, dość monotonnie, bez większych emocji. Zapewnia, że kocha Pensylwanię, że bardzo się cieszy z wizyty w tym pięknym stanie, który za kilka dni wybierze Douga Mastriano i Mehmeta Oza. Mówi, że radykalni Demokraci, „szalona Nancy Pelosi” i Joe Biden niszczą Pensylwanię, niszczą pensylwańskie miejsca pracy, dławią Pensylwańczyków inflacją, przez otwarte granice wpuszczają do kraju miliony nielegalnych imigrantów i wypaczają umysły dzieci „szaleństwem gender”.
Jego przemówienie, dość uporządkowana wędrówka po ulubionych republikańskich tematach tegorocznej kampanii wyborczej (inflacja, ceny benzyny, imigracja, przestępczość, treści nauczane w szkołach), trwa około pięciu minut – jak wcześniejsze wystąpienia Mastriano i Oza. Ale, w odróżnieniu od nich, Trump nie schodzi ze sceny, tylko mówi dalej. Przez prawie bite dwie godziny.
Od razu słychać, że to już nie napisane przemówienie, lecz strumień świadomości:
Trump meandruje, przeskakuje z tematu na temat, czasem zaskakująco („Bitwa pod Gettysburgiem, jedna z najstraszliwszych bitew w historii... Pensylwania to dom górników!”; „Przez inflację nie będzie was stać na indyka w Święto Dziękczynienia.... Stworzyłem Space Force!”); popada w dygresje z których czasem wraca do poprzedniego wątku, a czasem nie. Pozdrawia obecnego w tłumie Wuja Sama, przebranego za symbol Stanów Zjednoczonych człowieka, który ewidentnie jeździ z jednego wiecu Trumpa na drugi („Musiał zarobić na tym dużo pieniędzy!”), wspomina o grupie kobiet z Karoliny Północnej, które robią to samo, ale z jakiegoś powodu brzmi jakby z nich kpił („Co one robią w życiu? Jeżdżą na wiece!”).
Choć zjawił się w Pensylwanii, żeby zachęcać do głosowania na republikańskich kandydatów, mówi przede wszystkim o sobie.
Zachwyca się liczbą zebranych, kpi z pustych miejsc na wiecu Demokratów w Filadelfii. „Czy jest coś lepszego niż wizyta na wiecu Trumpa?!” pyta. Tłum zapewnia go, że nie, choć my nie udzielamy aż tak jednoznacznej odpowiedzi. Zapewnia, że jest szalenie popularny i pokonałby Bidena bez problemu: na ekranach pojawiają się screeny z Twittera z potwierdzającymi jego słowa sondażami. Na to, że są to sondaże ze zdecydowanie czerwonych, republikańskich stanów (jak Missouri czy Oklahoma), gdzie Republikanie zawsze wygrywają bez trudu, nikt nie zwraca uwagi.
Co ciekawe, w przechwałkach na temat swoich sukcesów jako prezydenta powraca ta sama oś narracyjna: Ameryka była oszukiwana i pogardzana, Demokraci biernie się na to godzili, aż wreszcie przyszedł Trump i dzięki swoim znakomitym talentom negocjacyjnym wszystko naprawił – uchronił świat przed wojną atomową z Koreą Północną, zabezpieczył granicę z Meksykiem, jedną rozmową zmusił Gwatemalę, Honduras i Salwador, by zabrały z powrotem tysiące brutalnych przestępców, których wysyłały wcześniej do Stanów.
Najwięcej uwagi poświęca negocjacjom z Boeingiem, którego zmusił do obniżenia ceny za dwa nowe samoloty Air Force One, dzięki czemu zaoszczędził Amerykanom kilka miliardów dolarów:
„Wiedziałem, że to zła umowa, bo negocjował ją Obama!”. Przy każdej takiej opowieści zapewnia, że Biden i Demokraci zaprzepaścili potem jego fantastyczne sukcesy. Barwne anegdoty („Oni mówią... A na to ja...”) na temat prostych rozwiązań skomplikowanych problemów działają na tłum, który raz za razem wybucha szczerym śmiechem.
Trump nie byłby jednak Trumpem, gdyby oprócz przechwałek nie poświęcił części przemówienia na użalanie się nad sobą. Skarży się, że jest straszliwie prześladowany („FBI przeszukało mój piękny dom Mar-a-Lago, przeszukali nawet szafę naszej wspaniałej pierwszej damy, jej piękne szpilki!”), co i raz to powtarza opowieści o wyborach, które mu „ukradziono”.
Zapewnia, że kilka dni temu sąd najwyższy Pensylwanii przyznał mu rację, że wybory 2020 roku były nieuczciwe, ale „trudno”. Zaskoczeni, sprawdzamy szybko w internecie czy to prawda – oczywiście nie: sąd wydał tylko orzeczenie na temat tego, jak wypełniać karty przy głosowaniu korespondencyjnym w tegorocznych wyborach.
Padają kolejne zarzuty wobec „radykalnych Demokratów” („To już nie jest socjalizm, to jest komunizm!”): aresztują przeciwników politycznych, cenzurują wolność wypowiedzi, pozwalają na to, by Antifa i ruch Black Lives Matter „zabijały ludzi i paliły miasta”, wypuszczają z więzień tysiące brutalnych morderców, więc ulice miast „spływają krwią”, kraj zalewa „10 milionów nielegalnych imigrantów”.
Demokraci „albo są głupi, albo są wrogami tego kraju”. Nie mogą być jednak głupi, bo „sprytnie ukradli wybory”, więc odpowiedź jest prosta: „Oni nienawidzą Ameryki!”.
Nawet szybki, pobieżny research w Google pozwala sprawdzić, że eksprezydent podkręca, przeinacza, a często po prostu zmyśla, ale dla zebranych nie ma to żadnego znaczenia. „Nie mamy wolności mediów”, grzmi. „Media są wrogiem narodu! Spójrzcie tylko na nich!” woła, a tłum gniewnie buczy w kierunku platformy z dziennikarzami. Reporterka w czerwonym kostiumie na wszelki wypadek wkłada czerwoną czapeczkę MAGA i z uśmiechem macha w naszym kierunku, żeby pokazać, że stoi po „właściwej” stronie. Przy okazji były prezydent narzeka też, że media nigdy nie pokazują, jak wiele osób gromadzi na swoich wiecach. „Chciałbym, żeby kamery kiedykolwiek zwróciły się do tyłu i pokazały, że ludzie stoją daleko jak okiem sięgnąć”.
Później okazuje się, że jedna z reporterek na podium posłuchała prośby Trumpa, obróciła kamerę i nagrała przerzedzającą się publiczność: część zmęczonych ludzi zaczęła wychodzić na dobre pół godziny przed końcem wiecu.
Trump jednak nic sobie z tego nie robi. Na chwilę zaprasza na scenę Oza i Mastriano, jakby dopiero sobie o nich przypomniał – a przecież rzekomo przyleciał tu właśnie dla nich – potem wymienia jeszcze kilka nazwisk godnych poparcia kandydatów. Wskazując na jakiegoś kongresmena w pierwszym rzędzie, mówi, że jego akurat nie lubi i nie będzie go popierał. O kogo chodzi, niestety nie wiemy.
Na ekranie pojawia się zmontowane nagranie wpadek i gaf Bidena, pomylonych słów, niespójnych wypowiedzi. Ma być to dowód na to, że urzędujący prezydent jest zdemenciałym starcem, który nie potrafi sklecić dwóch sensownych zdań. Tłum jest zachwycony. W pewnym momencie na scenę wchodzi pewien leciwy pastor, który zapewnia, że Amerykanie są narodem mającym specjalne przymierze z Bogiem, a w związku z tym głosowanie jest świętym aktem.
Odmawia modlitwę i niemal na jednym oddechu, w przeskoku godnym Trumpa, dodaje, że Stany Zjednoczone mają gazu na 200 lat (sic!), a zatem wiatraki są niepotrzebne, że nie produkują energii, ale są ładowarkami, bo pastor ma 86 lat i pamięta, że wiatrak to miał jego dziadek na dachu domu w Teksasie.
Proszę nie doszukiwać się w tych słowach sensu. Już po wiecu analizowaliśmy dokładny zapis tej wypowiedzi i nadal jej nie rozumiemy. „Jest pan moim prezydentem. Kocham pana. Niech Bóg błogosławi Amerykę”. Tłum skanduje „USA! USA! USA!”.
Nagle jednak, jakby pod wpływem informacji od kogoś ze swojego sztabu, Trump przerywa prawie w pół zdania. Na dwóch dużych ekranach („Kupiliśmy je, kosztowały fortunę”) wyświetlają się amerykańskie flagi, z głośników płynie podniosła, rzewna muzyka.
Łopoczą flagi – i te prawdziwe, za podium, i te wyświetlone na ekranach, a były prezydent snuje smutną opowieść o upadku Stanów Zjednoczonych, które w ciągu dwóch krótkich lat przeszły od stanu świetności do upadku („Kto do cholery głosował na tych ludzi?”). Jest jednak nadzieja. „Sprawimy, że Ameryka znów będzie dumna. Sprawimy, że Ameryka znów będzie bezpieczna. Sprawimy, że Ameryka znów będzie szanowana. Sprawimy, że Ameryka znów będzie wielka”, kończy Trump.
Macha na pożegnanie przerzedzającemu się tłumowi i rusza w kierunku samolotu. My, z resztą widowni, ruszamy w przeciwną stronę, do zaparkowanego samochodu. Po drodze mijamy sprzedawców, którzy wciąż oferują precelki, czapeczki i inne gadżety – tym razem znacznie już przecenione. Jakaś pani wręcza nam „bardzo ważną książkę” o watykańskim spisku przeciwko Ameryce. Kiedy około 21:45 docieramy do auta, samolot z byłym prezydentem na pokładzie kołuje do odlotu.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Komentarze