Za niespełna miesiąc w Stanach Zjednoczonych odbędą się wybory w połowie kadencji prezydenckiej. Partia Demokratyczna prezydenta Bidena jeszcze kilka miesięcy temu była skazywana na pożarcie. Dziś ma szansę na podjęcie walki. A wszystko dzięki… Donaldowi Trumpowi
8 listopada 2022 Amerykanie - jak co dwa lata - wybiorą swoich kongresmanów, wymienią jedną trzecią senatorów i zdecydują o obsadzie niemal 40 stanowisk gubernatorskich i wielu urzędów stanowych. Kampania wchodzi w decydującą fazę, kandydaci krążą po kraju, a miliony dolarów wypływają z partyjnych budżetów reklamowych.
Zacznijmy od Republikanów. Były prezydent Donald Trump jest dziś jednocześnie największym zasobem swojej partii i największym dla niej obciążeniem. Z jednej strony jak mało kto potrafi wywołać entuzjazm zaangażowanej grupy wyborców, skłaniając ich nie tylko do oddania głosu, ale i przelania pieniędzy na cele polityczne. Problem w tym, że większość tych środków trafia nie do partii jako takiej, lecz bezpośrednio do instytucji pod wodzą Trumpa, a tym samym do jego kieszeni.
Były prezydent każdą okazję jest w stanie przekuć na zbiórkę funduszu. Nawet po bezprecedensowym przeszukaniu jego domu na Florydzie – gdzie przechowywał tajne, nielegalnie zabrane z Białego Domu dokumenty – jego ludzie wysłali do zwolenników mail z prośbą o datki. Bo, wiadomo, dziś to prezydencka rezydencja Mar-a-Lago na Florydzie, ale jutro, drogi wyborco, FBI może zapukać do Twojego domu gdzieś w Kansas lub Oklahomie. I tylko Donald Trump może cię obronić.
Kłopot z Trumpem z perspektywy partii nie polega jednak wyłącznie na tym, że drenuje kieszenie części jej wyborców. Gorzej, że jest tak skuteczny w promowaniu preferowanych przez siebie kandydatów.
W USA przed wyborami właściwymi odbywają się partyjne prawybory. Trump wsparł w nich wielu kandydatów, w zamian domagając się m.in. powtarzania kłamstw o sfałszowanych wyborach prezydenckich z roku 2020. To oczywiście rodzi ogromne zagrożenie dla amerykańskiej demokracji. Jeśli – jak wylicza dziennik „Washington Post” – większość republikańskich nominatów do Izby Reprezentantów, Senatu oraz na stanowiska gubernatorów jest gotowa podważać uczciwość procesu wyborczego, to rodzi ogromne obawy, jak zachowają się w 2024 roku, jeśli Trump ponownie poniesie klęskę? Czy złamią prawo, żeby wbrew woli wyborców wprowadzić go do Białego Domu?
Na szczęście - z punktu widzenia przeciwników byłej głowy państwa - przynajmniej część z kandydatów wskazanych przez Trumpa może polec w wyborach powszechnych. A to dlatego, że hasła atrakcyjne dla wyborców republikańskich, głosujących w partyjnych prawyborach – na przykład radykalizm w kwestii zakazu aborcji – niekoniecznie porywają ogół elektoratu.
Niekiedy to kandydaci sami sobie robią krzywdę. Na przykład wskazany przez Trumpa pretendent do stanowiska senatora z Georgii Hershel Walker. Ten były futbolista opowiada się za całkowitym zakazem aborcji, bez żadnych wyjątków. Ale kilka dni temu media ujawniły relację kobiety, która twierdzi, że w 2009 roku Walker zapłacił jej za dokonanie aborcji. Ten zaprzecza, ale media ujawniają dowód przelewu i kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia, jaką kobieta miała otrzymać od Walkera po zabiegu.
Co więcej, kobieta twierdzi, że w 2011 roku sytuacja się powtórzyła. Wówczas jednak odmówiła wykonania zabiegu i urodziła dziecko. Walker wszystkiego się wypiera, ale jednocześnie w jednym z wywiadów stwierdził, że gdyby do tego doszło, to nie ma się czego wstydzić, bo… ludzie tak robią.
Nie jest to pierwsza niezrozumiała wypowiedź Walkera, nie jest to też pierwsze nieślubne dziecko, o którym opinia publiczna dowiedziała się w czasie kampanii.
Kandydat przekonuje, że kiedyś nie był święty, ale się nawrócił. Czy wyborcy mu uwierzą? Na razie w większości sondaży przegrywa z obecnym senatorem Raphaelem Warnockiem, ale różnice nie są duże. Rzecz jednak w tym, że Republikanie mogli ten wyścig wygrać relatywnie łatwo, gdyby tylko wybrali sobie mniej kłopotliwego reprezentanta.
Problemy mają też inni wskazani przez Trumpa politycy – m.in. Mehmet Oz, lekarz-celebryta ubiegający się o urząd senatora z Pensylwanii, czy Blake Masters walczący o fotel senatora z Arizony. Ten ostatni w czasie prawyborów domagał się nie tylko zakazu aborcji, ale uznania płodu za osobę, a zatem ścigania osób zaangażowanych w procedurę przerywanie ciąży pod zarzutem morderstwa. Jakiś czas temu zaczął łagodzić stanowisko i obecnie mówi, że jest przeciwny jedynie aborcjom na późnym etapie ciąży. Wcześniejsze deklaracje skasował ze strony internetowej.
Demokraci tymczasem koncentrują się w dużej mierze właśnie na kwestii prawa do przerywania ciąży. Trudno, by było inaczej po tym jak w czerwcu Sąd Najwyższy, obsadzony w większości przez sędziów nominowanych przez Republikanów, obalił słynny wyrok ze sprawy Roe kontra Wade, wywodzący prawo do przerywania ciąży z konstytucji. Po czerwcowym wyroku regulacja tej kwestii ma zejść na poziom stanowy, a to oznacza, że miliony Amerykanów ze stanów zdominowanych przez Partię Republikańską stracą swoje dotychczasowe prawa lub zostaną one bardzo ograniczone.
Nic więc dziwnego, że, jak napisał portal Politico, „Demokraci w walce o większość w Izbie Reprezentantów stawiają na aborcję”. Dziennikarze wyliczyli, że temat pojawia się w jednej trzeciej reklam wyborczych w kampanii do Izby. A kandydaci, komitety wyborcze i wspierające je organizacje do końca września wydały na takie reklamy 18 milionów dolarów w kilkudziesięciu konkurencyjnych wyścigach. To więcej niż partia wydała na reklamy poruszające temat aborcji w całych wyborach w 2018 roku.
Doradcy kampanijni partii zwracają uwagę między innymi na fakt, że po wyroku Sądu Najwyższego wzrosła liczba kobiet – zwłaszcza młodych – dopisujących się do list wyborczych i w większości stanów wyraźnie przekracza liczbę nowo zarejestrowanych mężczyzn. Dane historyczne pokazują również, że wyborcy rejestrujący się niedługo przed wyborami częściej oddają głos niż ci zarejestrowani od dawna - mówi w rozmowie z tygodnikiem „New Yorker” jeden z takich doradców.
Demokraci zwracają ponadto uwagę, że tym razem na szali leżą nie tylko prawa kobiet, ale też demokracja jako taka. A to ze względu na wspomniany już fakt, że tak wielu kandydatów wierzy lub udaje, że wierzy w kłamstwa Donalda Trumpa. Były prezydent potrafi mobilizować swoją bazę, ale na przeciwników oddziałuje jak płachta na byka.
Demokraci starają się więc przekonać Amerykanów, że choć Trump formalnie nie ubiega się o żaden urząd, tak naprawdę jego nazwisko jest na kartach do głosowania. To właśnie w tym celu prezydent Joe Biden wygłosił kilka tygodni temu przemówienie, w którym ostrzegał, że „Republikanie spod znaku MAGA” – od trumpowskiego hasła Make America Great Again – zagrażają amerykańskiej demokracji.
A w związku z tym Demokraci, wyborcy niezależni, a nawet tradycyjni Republikanie powinni połączyć siły przeciwko zagrożeniu.
Trump na zaczepki Bidena i innych Demokratów chętnie odpowiada – organizuje wiece, udziela wywiadów, jest aktywny w Truth Social, medium społecznościowym, które założył po tym jak skasowano mu konto na Twitterze i które – na razie bezskutecznie – próbuje rozkręcić.
Żeby było ciekawiej atakuje nie tylko Demokratów, ale także elity swojej partii, na przykład lidera mniejszości senackiej Mitcha McConnella.
Po tym jak część Republikanów zagłosowała wspólnie z Demokratami za przedłużeniem finansowania instytucji federalnych do połowy grudnia, Trump napisał, że McConnel „pragnie śmierci” (ang. has a death wish). Wcześniej organizacje związane z McConnellem wydawały grube miliony dolarów na reklamy po to, aby pokonać trumpowskich kandydatów w prawyborach, między innymi w stanie New Hampshire. Bez powodzenia.
Ale ani głębokie wewnętrzne podziały w Grand Old Party (GOP), ani jakość niektórych kandydatów nie oznaczają, że Republikanie zmierzają ku klęsce. Historia jest zdecydowanie po ich stronie, jako że w wyborach „połówkowych” zwykle to partia prezydencka notuje poważne straty. Ostatni raz tę prawidłowość udało się odwrócić za prezydentury George’a Busha. To było jednak rok po atakach z 11 września, a prezydent wciąż cieszył się ogromną popularnością. Biden takiego luksusu nie ma. Notowania głowy państwa nieco się poprawiły, ale wciąż pozytywnie ocenia go jedynie około 42 procent ankietowanych (52 procent ma opinię negatywną).
Ponadto, Republikanie mają nad Demokratami znaczną przewagę w kilku ważnych dla wyborców kwestiach. Tygodnik „The Economist” opublikował w pierwszych dniach października sondaż pokazujący, że wyborcy, dla których kwestiami decydującymi są m.in. miejsca pracy i gospodarka, bezpieczeństwo narodowe, przestępczość, inflacja czy imigracja, zdecydowanie częściej wybierają właśnie Republikanów. W sondażu Gallupa aż 51 procent respondentów stwierdziło, że w sprawach gospodarczych bardziej ufa Republikanom. Demokratów wskazało o 10 punktów procentowych mniej. To największa różnica od ponad trzech dekad, pisze brytyjski tygodnik.
Partia Trumpa koncentruje się w swoich przekazach przede wszystkim na stanie gospodarki oraz straszy niekontrolowanym napływem migrantów. I może być w tym skuteczna.
Zwłaszcza że – mimo niskiego bezrobocia – Amerykanie obawiają się wysokiej inflacji. Ostatnia decyzja krajów OPEC Plus o ograniczeniu wydobycia ropy o 2 miliony baryłek dziennie, doprowadzi zapewne do ponownego wzrostu – przez dłuższy czas spadających – cen benzyny. A tym samym sprawi, że kwestie gospodarcze zyskają w tych wyborach na znaczeniu.
Skuteczna może być też metoda pozyskiwania głosów zastosowana przez gubernatorów Arizony, Teksasu i Florydy. Politycy tych południowych stanów samolotami lub autobusami wysyłają migrantów znad granicy do demokratycznych stanów i miast północy, nierzadko wmawiając im, że tam czeka na nich zakwaterowanie i praca. Burmistrz Nowego Jorku ogłosił już z tego powodu wprowadzenie stanu nadzwyczajnego i domaga się równomiernego rozmieszczania migrantów całym kraju. Demokraci oskarżają swoich przeciwników o stosowanie brudnych zagrywek, ale Republikanie odpowiadają, że jedynie piętnują hipokryzję Demokratów. W rzeczywistości żadna z partii nie ma pomysłu na kompleksowe uregulowanie problemu migracji. Dla Demokratów sprawa jest trudniejsza, ponieważ z jednej strony nie mogą sprawić wrażenia, że nie kontrolują granic, z drugiej nie chcą być oskarżani o kopiowanie metod stosowanych przez Trumpa.
Tymczasem w minionym roku liczba zatrzymań dokonanych przez służby na granicy z Meksykiem przekroczyła dwa miliony. To dużo, choć w latach 90. XX wieku było ich niekiedy jeszcze więcej. Nie oznacza to, że wszyscy zatrzymani ludzie zostali na terenie USA. Mniej więcej połowa jest wydalana niemal natychmiast, paradoksalnie na podstawie przepisów wprowadzonych jeszcze przez administrację Trumpa. Nie oznacza to również, że łącznie aż dwa miliony osób próbowało dostać się tym szlakiem do USA. Niektórzy byli łapani i wydalani wielokrotnie. To wszystko ma jednak marginalne znaczenie.
Najważniejsza bitwa dotyczy bowiem tego, co w oczach wyborców będzie najistotniejszą kwestią definiującą te wybory. Wspomniany sondaż „The Economist” pokazuje, że dla ponad 30 procent Amerykanów, którzy najpewniej pójdą do wyborów, najistotniejsza jest właśnie gospodarka. A w tej grupie przewagę mają Republikanie. Gdyby odsetek takich wyborców udało się zbić do 20 procent – wylicza gazeta – to Demokraci w głosowaniu powszechnym uzyskaliby aż 7 punktów procentowych przewagi.
Jeśli więc do 8 listopada stanie się coś, co sprawi, że Amerykanie z większym optymizmem spojrzą na przyszłość swoich portfeli lub coś, co zwróci ich uwagę na sprawy takie jak aborcja, zmiany klimatyczne, opieka zdrowotna czy zbyt łatwy dostęp do broni – gdzie to Demokraci mają przewagę – partia prezydenta mogłaby nawet utrzymać kontrolę nad obiema izbami Kongresu.
Dziś to jednak mało prawdopodobne. Modele statystyczne przewidują, że Republikanie odzyskają większość w Izbie Reprezentantów, a Demokraci zachowają kontrolę nad Senatem.
Taki wynik oznacza, że w kolejnej sesji Kongres uchwali mniej ustaw, a prezydent będzie się regularnie odbijał od weta opozycji. Ale to i tak byłby lepszy wynik niż te zapowiadane jeszcze przed wyrokiem Sądu Najwyższego. Gdyby nie słynna już decyzja, nadchodzące wybory dotyczyłyby bowiem przede wszystkim przyszłego poziomu inflacji i stanu gospodarki. A te są wciąż niepewne.
Zabrzmi to paradoksalnie, ale jeśli Demokratom uda się obronić przynajmniej część obecnego stanu posiadania, powinni podziękować Donaldowi Trumpowi. W końcu to on mianował do Sądu Najwyższego trójkę z szóstki sędziów, która w czerwcu odebrała Amerykankom konstytucyjne prawo do przerwania ciąży.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Komentarze