0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

Wygramy tę powódź – rzucił w gronie kilku ministrów i wysokich urzędników jeszcze w tygodniu poprzedzającym wielką wodę jeden z najbliższych współpracowników premiera. Ta dość dumna zapowiedź dotyczyła sfery politycznej komunikacji – czyli rywalizacji toczącej się na ekranach telewizorów, w mediach społecznościowych i na portalach. A zatem w dyskursie publicznym.

„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.

Zapowiedź została spełniona. Donald Tusk nie tyle zdominował, ile po prostu całkowicie zmonopolizował przekaz polskiego państwa dotyczący powodzi. Było tak od dnia, w którym premier wygłosił najbardziej błędną ze swych powodziowych diagnoz, mówiąc o „niezbyt alarmujących prognozach”, aż po środowe wystąpienie w Sejmie, gdzie przed posłami zdawał wstępny raport z walki z wielką wodą.

Liderzy koalicji, najważniejsi ministrowie rządu Donalda Tuska (może z wyjątkiem Tomasza Siemoniaka) i szefowie państwowych służb zostali zrzuceni na drugi, trzeci i czwarty plan. Opozycja – na czele z PiS-em – nie bez własnego udziału została natomiast zepchnięta wręcz do narożnika. Opowieść o powodzi i o tym, jak walczy z nią państwo i społeczeństwo całkowicie przejął i ukształtował po swojemu Donald Tusk.

Przeczytaj także:

„Zgadzam się w pełni, to była swego rodzaju hiperobecność” – tak odpowiada jeden z ważniejszych polityków Platformy na cokolwiek oklepany żart o tym, co można było zobaczyć zaglądając w trakcie powodzi do lodówki. „Tyle tylko, że nie widziałem równie skutecznego zarządzania jakimkolwiek kryzysem w żadnym kraju Europy w ciągu ostatniej, nie przymierzając, dekady” – zaraz dodaje nasz rozmówca.

Nie on jeden nie widział czegoś podobnego w żadnym kraju Europy.

„Tusk sięgnął po metodę putinowską, której się w demokracjach nie stosuje. No nie ma tak, że jak jest powódź w Stanach, to prezydent siedzi i ruga urzędników publicznie i to jest transmitowane. Tak nie ma w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji, nigdzie. To jest typowy autorytarny model zarządzania” – tak scharakteryzował powodziową komunikację Donalda Tuska na antenie TVP Info publicysta „Polityki” i TOK FM Jacek Żakowski.

Żakowski, przywołując postać ponurego zbrodniarza wojennego siedzącego w kremlowskim bunkrze, chcąc nie chcąc sięgnął oczywiście po specyficzną wersję argumentu „ad Hitlerum”, co zdecydowanie osłabiło, czy też wręcz rozbroiło siłę jego argumentacji. Ponownie wzmocniło ją na moment co prawda TVP Info – kasując tweeta z nagraniem słów Żakowskiego, co rzeczywiście zapachniało nieco wschodnimi obyczajami.

Niemniej nie da się ukryć, że Tusk w trakcie powodzi poruszał się w politycznych rejestrach, które we współczesnej rzeczywistości uruchamiają zwykle albo działający na rozdrożach demokracji liberalnej politycy spod znaku nowego populizmu, albo wręcz czystej wody autokraci.

Niewykluczone, że miało to być właśnie to, co swego czasu w różnych wersjach i w różnym natężeniu sugerowali m.in. Tony Judt, Werner Müller, Ivan Krastev czy Stephen Holmes, a w Polsce część publicystów z tzw. obozu liberalnego centrum. A zatem przejęcie przez partie „starej demokracji” przynajmniej części metod i języka nowych populistów – oczywiście po to, by obrócić jakże złowieszczo skuteczne w ostatnich dekadach metody tych ostatnich przeciwko nim samym. Bardzo podobne tony można było usłyszeć w niektórych wywiadach Bartłomieja Sienkiewicza – czyli jednego z bliższych doradców premiera i zarazem jednej z ważniejszych postaci intelektualnego zaplecza Platformy Obywatelskiej.

Pytanie jednak, czy otoczenie Donalda Tuska nie poszło tą drogą o krok, czy dwa za daleko.

Ludzie premiera uruchomili cały znany politologom sztafaż tzw. zarządzania kryzysem, stale zresztą wykorzystywany przez polityków PiS w okresie ich rządów. Były briefingi na wojskowych lotniskach, były „kryzysowe kurtki”, były żołnierskie w tonie tweety na profilach Kancelarii Premiera i najważniejszych resortów.

Towarzyszyły temu udramatyzowane nagrania, na których zatroskany premier wkracza do zniszczonych przez powódź budynków. Fani premiera poszli zresztą jeszcze dalej, wrzucając do sieci pochodzące z jednego ze styczniowych wydań Super Ekspresu zdjęcie Donalda Tuska niosącego na rękach psa swej córki – Portosa. Choć zdjęcie nic wspólnego z powodzią nie miało, w oczach najbardziej oddanych wyborców i sympatyków Platformy Obywatelskiej doskonale nadawało się na powodziowy rekwizyt.

„Ci, co widząc Tuska jedzącego zupę szczawiową dostawali białej gorączki, to widoku Tuska ratującego psa chyba nie przetrwają” – tak komentował tę fotografię znany z nie do końca bezinteresownej sympatii do największej z partii koalicji rządzących profil Sok z Buraka.

Ale było też i coś całkowicie w polskiej polityce nowego – czyli te szczególne spektakle w postaci transmitowanych na żywo posiedzeń sztabów kryzysowych prowadzonych bezpośrednio przez premiera. Szef rządu przyjmował na nich raporty od służb walczących z powodzią, wysłuchiwał prognoz co do stanu powodziowej wody i informacji z obszarów, do których fala już dotarła. Niemało w tym wszystkim było mikrozarządzania – raz premier wyznaczał nowe osoby odpowiedzialne za lokalną walkę z powodzią w określonych miasteczkach, innymi razy kierował określone tuziny i setki żołnierzy w konkretne miejsca nad Odrą czy Nysą.

Niemało też było swego rodzaju zarządczej przemocy. Bo premier co chwila wskazywał winnych mniejszych i większych zaniedbań – a więc uprawiał to, co Żakowski nazwał „ruganiem". Było to określenie o wiele bardziej trafne od odwołania do putinizmu. Tusk rzeczywiście rugał urzędników, obsobaczał ich i publicznie – bo w trakcie ogólnointernetowej transmisji – upokarzał. Wzorzec złych bojarów i dobrego cara funkcjonował na pełnych obrotach.

Dostawało się więc Instytutowi Meteorologii i Gospodarki Wodnej, z którego prognoz niezadowolony był premier, choć jest to instytucja podległa resortowi infrastruktury, a więc pośrednio i premierowi. Dostawało się regularnie prezes Wód Polskich, choć kieruje tą firmą od ledwie dwóch miesięcy. Dostało się policjantom, bo według premiera ich obecność na obszarach zalanych była niewystarczająco odczuwalna. Dostało się i Tauronowi, bo spuszczał wodę ze zbiornika na Bystrzycy – choć spuszczał, bo musiał, bowiem inny położony wyżej zbiornik nie wytrzymał naporu wody. Dostawało się lokalnym samorządom – które nie radziły sobie czy to z ostrzeganiem przed powodzią, czy to z wystarczająco szybkim usuwaniem jej skutków. Dostało się nawet nieszczęsnym bobrom, obwinionym za marny stan przeciwpowodziowych wałów, choć biolodzy, ekolodzy i hydrolodzy dość zgodnym głosem krzyczą, że to wierutna bzdura.

Premier był na posiedzeniach sztabu kryzysowego zarazem instancją i nadinstancją.

Zaczynał zdanie, rozstrzygając bieżące dylematy, a kończył, wskazując winnych tego, dlaczego dotychczasowe rozstrzygnięcia nie spełniły wszystkich pokładanych w nich nadziei. Wskazywania winnych to zresztą nie koniec – bo premier i w ostatnią środę w Sejmie zapowiadał „rozliczanie" powodzi, które dopiero nastąpi. Będą więc ewaluacyjne lub też rekonstrukcyjne spotkania z ministrami, wiceministrami, szefami służb i instytucji. Po tym, co widzieliśmy na publicznie transmitowanych posiedzeniach sztabów kryzysowych, można dość łatwo prognozować wagę atmosfery, która będzie wisieć za zamkniętymi drzwiami na tych spotkaniach.

Mimo tych wszystkich czerwonych lampek, które licznie zapalały się bardziej wprawnym obserwatorom metody zarządzania kryzysem przyjętej przez Tuska, była to z całą pewnością metoda bardzo skuteczna. Komunikacja w kwestii powodzi została przez Tuska rzeczywiście niemal całkowicie zmonopolizowana. W tym więc sensie premierowi i jego ludziom rzeczywiście udało się „wygrać powódź".

Wrażenia z obserwacji standardów jednoosobowego rządzenia wielokrotnie złożonymi strukturami pozostają jednak mieszane. A do codziennego języka polityków Platformy (i wraz z nimi koalicji) mimochodem powraca nieco zapomniane w ostatnich latach określenie „Król Słońce".

;
Na zdjęciu Witold Głowacki
Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze