0:00
0:00

0:00

"Przed 10. rocznicą katastrofy smoleńskiej opublikowany zostanie raport z prac podkomisji smoleńskiej. Myślę, że na początku przyszłego roku" - powiedział 7 listopada 2019 w PR 24 poseł PiS Antoni Macierewicz, jeszcze dwa lata temu minister obrony narodowej, a dziś Marszałek Senior.

"Raport zostanie w całości udostępniony i wtedy i opinia publiczna, i ci wszyscy, którzy tkwią w kłamstwach pana Laska i kolegów będą mogli się z tym zapoznać".

To nie pierwsza obietnica (trudno zliczyć która) pokazania "prawdy" o katastrofie smoleńskiej. Bo przecież - jak bezskutecznie Macierewicz próbuje dowieść od lat - komisja Millera, która w 2011 roku zaprezentowała raport prezentujący przyczyny i przebieg katastrofy, działała pod dyktando Rosji i okłamała Polaków co do rzeczywistych przyczyn katastrofy 10 kwietnia 2010 roku podczas lądowania rządowego Tupolewa na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj.

Był to zdaniem Macierewicza, który niekiedy bronił się przed wypowiadaniem tego wprost, zamach. Dowodu na to jednak dotąd nie ma.

Wyczekując kolejnego raportu powołanej w 2016 roku przez Macierewicza Podkomisji ds. Ponownego Zbadania Wypadku Lotniczego, której eksperci nigdy wcześniej żadnej katastrofy lotniczej nie badali, przypominamy poprzednie "zamachowe" koncepcje ekspertów byłego ministra,

a dziś Marszałka Seniora, bo tak zdecydował Andrzej Duda. Marszałek dziś, 12 listopada 2019 roku, otworzy posiedzenie Sejmu IX kadencji.

Przeczytaj także:

Parówka jako dowód

W 2012 roku dr Grzegorz Szuladziński w raporcie napisanym dla zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej - protoplasty podkomisji smoleńskiej, również utworzonego przez Macierewicza - doszedł do wniosku, że na pokładzie TU-154M nastąpił „wybuch wewnętrzny”. Jego zdaniem świadczy o tym brak pożaru oraz rodzaj pęknięcia kadłuba. Gdyby materiał wybuchowy znajdował się na zewnątrz samolotu, skutki byłyby inne.

Dr Andrzej Ziółkowski z Instytutu Podstawowych Problemów Techniki PAN poparł ten argument, używając jako ilustracji parówek.

Jego zdaniem, podłużne pęknięcie kadłuba musiało być wynikiem gwałtownego wzrostu ciśnienia na skutek eksplozji wewnątrz samolotu. „Coś takiego widzimy, gdy gotujemy sobie kiełbaski na śniadanie” – mówił i pokazał zdjęcie dwóch parówek pękniętych na całej długości. Eksperyment z parówkami do dziś jest częstym tematem żartów z ekspertów od katastrofy.

Zgnieciona puszka

Prof. Wiesław Binienda z Uniwersytetu w Akronie (USA) na konferencji zorganizowanej w Politechnice Poznańskiej w październiku 2015 roku przekonywał, że ładunek wybuchowy został umieszczony na zewnątrz Tupolewa. „Samolot Tu-154M był wyżej niż 50 metrów nad ziemią w chwili utraty skrzydła. To niemożliwe, by zderzył się z brzozą. Sądzimy, że na skrzydle umieszczono liniowy ładunek wybuchowy” - precyzował w rozmowie z „Polską The Times”.

Nieco innego zdania był prof. Jan Obrębski z Politechniki Warszawskiej, który na II konferencji smoleńskiej dowodził, że katastrofa samolotu nie mogła być zwykłym upadkiem. Gdyby tak było, to samolot zachowałby się jak „puszka cienkościenna uderzona drewnianym młotkiem”.

Swoją tezę zilustrował zgniecioną puszką po napoju energetycznym.

A skoro samolot rozpadł się na tak wiele części, to musiał to być wybuch. A konkretnie: wielopunktowa eksplozja.

Zresztą to, gdzie znajdował się rzekomy ładunek wybuchowy, zawsze było w podkomisji smoleńskiej przedmiotem kontrowersji i eksperci Antoniego Macierewicza nigdy nie dorobili się jednej (i spójnej) koncepcji. Jedną z najbardziej absurdalnych była teoria "wybuchowego kocyka" z 2018 roku, lansowana przez prof. Wiesława Biniendę.

Zakładała ona, że ładunek został umieszczony w skrzydle (konkretnie: w tzw. slotach) jeszcze podczas serwisowania Tupolewa w Rosji w 2009 roku. A wymyślono ją po to, by próbować sfalsyfikować zawarte w raporcie komisji Millera wyjaśnienie, że samolot stracił skrzydło, i w konsekwencji sterowność, w wyniku uderzenia w brzozę.

Co tam wybuchło?

Skoro był wybuch, to musiały pozostać jakieś ślady substancji wybuchowej. I z tym eksperci Macierewicza mieli zawsze problem.

Niespodziewanie, na początku kwietnia 2019 roku Antoni Macierewicz w wywiadzie dla "Gazety Polskiej" powiedział, że „brytyjskie laboratorium stwierdziło fakt obecności materiałów wybuchowych, a nie »substancji służących do produkcji tych materiałów«”. I wskazuje na trotyl, heksogen i pentryt.

Ale ta narracja szybko zaczęła się sypać. Co prawda, w ujawnionym przez podkomisję smoleńską 9 kwietnia 2019 roku - i zaledwie kilka godzin później zdjętym z nieznanych przyczyn z jej strony internetowej (zachowaliśmy go tu) - kolejnym raporcie podano informację:

„Podkomisja przeanalizowała zrealizowane w 2013 roku przez Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji (CLKP) badania i stwierdziła, że ujawniły one obecność śladów materiałów wybuchowych na 107 spośród 215 pobranych próbek”. Zaznaczono też, że badania potwierdziły ustalenia wspomnianego przez Macierewicza brytyjskiego Forensic Explosives Laboratory, które badało próbki na zlecenie polskiej prokuratury.

Ale w raporcie nie było ani słowa o trotylu.

A na dodatek zaledwie kilka dni wcześniej, w prorządowym tygodniu "Sieci" (nr 12 (330) 2019) ukazał się artykuł, którego autorzy mieli dostęp do wyników ekspertyzy Brytyjczyków (nie wiadomo, czy bezpośredni). I napisali, że w opracowaniu mowa jest tylko o tym, że znaleziono substancje używane do produkcji materiałów wybuchowych, w tym trotylu.

Blaszak z namalowanymi oknami

W 2017 roku podkomisja smoleńska zaprezentował nową koncepcję, która miała wyjaśnić, dlaczego - jeśli rzeczywiście był wybuch - nie zachowały się typowe dla eksplozji ślady, np. spalenie samolotu, zwęglenie zwłok itp. Była to teoria bomby termobarycznej.

Ładunek termobaryczny działa w taki sposób, że najpierw rozpyla w powietrzu paliwo, a potem je zapala. Wybucha więc mieszanka paliwowo-powietrzna, wytwarzając silną falę uderzeniową. Zdaniem podkomisji, właśnie taki ładunek ukryto w Tupolewie: w kabinie, centropłacie i na skrzydle.

„Gdyby w samolocie wybuchła bomba termobaryczna, to fragmenty kadłuba byłyby rozrzucone w promieniu kilkuset metrów. Tymczasem szerokość pola szczątków to około 60 metrów”- mówił OKO.press ekspert lotniczy i wicenaczelny "Przeglądu lotniczego" Michał Setlak w kwietniu 2017 roku.

Podkomisja smoleńska przygotowała nawet film ilustrujący wysadzenie fragmentu modelu samolotu:

Jan Osiecki: „Zrobiono prymitywną manipulację. Postawiono blaszaną konstrukcję, na której namalowano atrapy okien” - mówił OKO.press Jan Osiecki, autor książki „Anatomia katastrofy smoleńskiej”.

„Okna były dla komisji bardzo niewygodne, bo gdyby umieszczono je w modelu, to szyby pękłyby podczas eksplozji” – mówi Osiecki. „Tymczasem – jak pamiętamy ze Smoleńska – okna w kadłubie wraku przetrwały katastrofę”.

Nic więc dziwnego, że już latem 2017 roku nie było mowy o bombie termobarycznej. W kolejnych latach podkomisja zarzuciła ten pomysł.

Jak nie bombą, to smogiem

Fantazje Antoniego Macierewicza i jego specjalistów obejmowały nie tylko eksplozje. Spekulowali, że zamachowcy nie musieli wcale używać ładunków wybuchowych do zniszczenia samolotu.

Jedna z teorii tego rodzaju mówił o sztucznej mgle, którą mieli rozpylić Rosjanie.

„Nagle wyszła mgła, mówią świadkowie. Nie wiemy skąd, nie było jej przecież w żadnej prognozie, nic jej nie zapowiadało, a nagle wszystko zostało zasłonięte” - mówił Antoni Macierewicz mówił w 2011 roku.

Z klei ekspert Macierewicza Stefan Bromski mówił, że

terroryści rozpylili nad Smoleńskiem „sztuczny smog”, a następnie sygnałem radiowym uruchomili bombę w powietrzu.

Podobną koncepcję wysunął Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin części ofiar katastrofy smoleńskiej. Twierdził, że

nad lotniskiem wypuszczono Hel, w wyniku czego zmniejszyła się siła nośna samolotu i dlatego opadał za szybko.

Przez ostatnie lata przewijała się też teoria dezinformacji. Zakładała ona, że nawigatorzy lotniska w Smoleńsku celowo błędnie naprowadzali samolot, by ten się rozbił. Do pewnego stopnia przypominała ona ustalenia komisji Millera, która zarzuciła kierownikowi strefy lądowania lotniska w Smoleńsku, że podawał błędne komendy załodze samolotu. Tyle że teoria dezinformacji zakładała okłamywanie polskich pilotów, by doszło do katastrofy.

Ta koncepcja była prezentowana przesz podkomisję smoleńską w 2017 roku razem z teorią bomby termobarycznej.

W świetle idei "podwójnego zamachu", Tupolew nie tylko został wysadzony w powietrze, ale jeszcze mylnie prowadzony do podejścia.

Kosztowne fantazje

Ostatnia informacja na stronie internetowej podkomisji smoleńskiej pochodzi sprzed ponad roku - 10 września 2018. Nie stronie nie nawet składu zespołu eksperckiego.

Nie wiadomo, kto jeszcze w podkomisji pracuje, co ona faktycznie robi i za ile.

Jeśli wpiszemy w wyszukiwarkę Google hasło "podkomisja smoleńska skład", to zostaniemy skierowani do podstrony podkomisji, ale przywita nas taki komunikat: "Bardzo nam przykro, ale podana strona została wstrzymana do publikacji".

Jak podał TVN we wrześniu 2019, Antoni Macierewicz nie podał budżetu podkomisji na ten rok. Szef podkomisji podał jedynie, że "budżet był przedstawiany systematycznie, co roku, ostatnio w kwietniu ubiegłego roku, i tak samo będzie w tym roku".

W kwietniu 2018 roku Macierewicz mówił, że podkomisja (od momentu powołania w 2016 roku) wydała 5,9 miliarda złotych.

Z kolei wiceszef MON Wojciech Skurkiewicz precyzował, że w 2016 roku wydatki podkomisji wynosiły niecałe 1,5 miliona złotych (z zaplanowanych 4 milionów złotych), a w 2017 roku - nieco ponad 3,5 miliony złotych (z zaplanowanych 4,6 miliona złotych)" - podała stacja telewizyjna.

Prawdziwe przyczyny katastrofy

Te zostały już określone przez komisję Millera w 2011 roku. Jerzy Miller był w latach 2009-2011 ministrem MSWiA. Działająca w latach 2010-2011 pod jego przewodnictwem rządowa komisja przygotowała „Raport końcowy z badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11 samolotu Tu-154m nr 101 zaistniałego dnia 10 kwietnia 2010 r. w rejonie lotniska Smoleńsk Północny”.

Zgodnie z jej ustaleniami, główną przyczyną wypadku były błędy polskiej załogi i niekompetencja kontrolerów rosyjskich.

Oto główne z nich:

  • wyznaczenie na dowódców samolotu niedoszkolonych pilota i nawigatora,
  • zejście przez pilota poniżej minimalnej wysokości zniżania,
  • zbyt szybkie opadanie,
  • nieuwzględnienie fatalnych warunków atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią,
  • zbyt późna decyzja o rezygnacji z lądowania (odejściu na drugi krąg).

To wszystko doprowadziło do zderzenia z brzozą, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, utraty sterowności samolotu i zderzenia maszyny z ziemią.

Wcześniej samolot obrócił się „na plecy” i uderzył o podłoże najbardziej delikatną częścią, czyli górnym poszyciem kadłuba. Powiększyło to rozmiary zniszczeń. Inną ich przyczyną był jeden z silników, który „przeorał” kabinę pasażerską.

Wykluczono teorię o tym, że katastrofa była wynikiem zamachu.
;
Na zdjęciu Robert Jurszo
Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Komentarze