Niemiecki kanclerz Olaf Scholz wybrał Warszawę jako trzeci cel swoich zagranicznych podróży – zaraz po Paryżu i Brukseli. Berlin nauczył się, jak minimalnym kosztem i bez uszczerbku dla swoich interesów obsługiwać pretensje rządu PiS
Olaf Scholz spotkał się z polskim premierem 12 grudnia 2021 już cztery dni po zaprzysiężeniu. Jeszcze szybsza była ministra spraw zagranicznych Annalena Baerbock, która w Warszawie pojawiła się 10 grudnia w dwa dni po objęciu urzędu i podobnie jak jej przełożony wcześniej odwiedziła tylko stolicę Francji oraz nieformalną stolicę Unii Europejskiej i NATO.
Szybkie wizyty w Polsce to już tradycja niemieckiej dyplomacji. Helmut Kohl w 1989 roku odwiedził nasz kraj niecały miesiąc po zaprzysiężeniu rządu Tadeusza Mazowieckiego. Angela Merkel po objęciu urzędu kanclerza w 2005 roku odbyła tylko dwie wizyty bilateralne – w Paryżu i Londynie – zanim zawitała do Warszawy. W 2018 roku, gdy rozpoczynała swoją czwartą kadencję, a w Polsce rządziło już Prawo i Sprawiedliwość, Warszawa była już druga na liście – zaraz po Paryżu. Znaczenie Warszawy na dyplomatycznej mapie, którą posługują się niemieccy politycy, jest jasne: wizyty inauguracyjne w stolicach zachodniego i wschodniego sąsiada Niemiec to symbol przezwyciężenia podziału Europy po upadku muru berlińskiego.
Jest jednak jeszcze jeden, bardziej pragmatyczny powód. Decydenci w Berlinie mają świadomość, że strona polska jest wrażliwa na symboliczne gesty. Brak szybkiej wizyty mógłby zostać w Warszawie potraktowany jako afront. Do tego to kolejna okazja do symbolicznego aktu posypania głowy popiołem za zbrodnie popełnione przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Wieńce na Grobie Nieznanego Żołnierza złożyli zarówno Baerbock, jak i Scholz.
Z perspektywy Berlina poświęcenie kilku godzin na ten rytuał nie jest przesadnie drogą inwestycją. Jednocześnie cechą rytuałów jest powtarzalność – każda kolejna ceremonia do złudzenia przypomina poprzednią. Choć premier Morawiecki ogłosił, że wraz ze zmianą rządu w Niemczech otwieramy nowy rozdział w relacjach polsko-niemieckich, to śledząc tą podwójną wizytę, zamiast poczuć wiatr odnowy miało się wrażenie déjà vu.
Relacja polsko-niemieckie od lat stoją w miejscu, więc role poszczególnych aktorów są już z góry szczegółowo rozpisane.
Najpierw na scenę weszli szefowie dyplomacji Zbigniew Rau i Annalena Baerbock. Polski minister zaczął od nietaktu, wytykając niemieckiej minister brak doświadczenia, a następnie rozpoczął dwudziestominutowy wykład, zupełnie jakby chciał wcielić w życie rady m.in. ambasadora Przyłębskiego mówiące, że niemieckich polityków trzeba wyposażyć w odpowiednią wiedzę na temat Polski.
Baerbock cierpliwie wysłuchała profesorskiego wykładu, stwierdzając, że czasem lepiej słuchać niż samemu mówić. To formułka, którą niemieccy politycy wykorzystują, aby zasygnalizować chęć wczucia się w polską wrażliwość, ale tym razem można było ją odczytać także jako ironiczną ripostę na zdecydowanie zbyt długą wypowiedź Raua. Następnie przeszła do programu obowiązkowego. Wygrzebała z życiorysu polskie akcenty, podkreśliła odpowiedzialność Niemiec za drugą wojnę światową, wyraziła solidarność z Polską, tam, gdzie to oczywiste (prowokacja białoruskiego dyktatora Łukaszenki), a krytykę wyraziła w sposób łagodny i zawoalowany (dopuszczenie pomocy humanitarnej do potrzebujących na granicy).
Dwa dni później Olaf Scholz i Mateusz Morawiecki odegrali podobne przedstawienie – z tą różnicą tym razem obyło się bez uszczypliwości. Choć podobnie jak dla Baerbock również dla Scholza był to debiut w nowej roli, gładko wszedł w buty Angeli Merkel. Usłyszeliśmy więc wyświechtane formułki o tym, że mimo wielkiego cierpienia, jakie Niemcy zadały Polsce, obydwa kraje łączą teraz przyjacielskie relacje. Premier Morawiecki rzucił kilka pustych słów o chęci współpracy obydwu państw dla dobra Unii Europejskiej, a wspomnianą przez niego 40-rocznicę ogłoszenia stanu wojennego niemiecki kanclerz wykorzystał do pokłonienia się przed walką Polaków o demokrację.
Ta dyplomatyczna kurtuazja to oczywiście nic zdrożnego. Problemem jest natomiast to, że nie kryje się za nią nawet zalążek pozytywnej agendy polsko-niemieckiej na kolejne lata.
Zabrakło nawet śladowych pomysłów na przezwyciężenie rozbieżności pomiędzy obydwoma rządami. W teorii winą za ten stan rzeczy można by obarczyć polityków po obydwu stronach Odry. W praktyce na obecnym chłodnym status quo dużo bardziej korzysta Berlin niż Warszawa. Z politycznego punktu widzenia Polska pod rządami PiS jest w dużej mierze bezzębna. Nie tylko nie stanowi przeciwwagi wobec Niemiec na forum unijnym, ale nie jest w stanie wywrzeć istotnego nacisku na Berlin na płaszczyźnie dwustronnej.
Dlatego Berlin może pozwolić sobie na to, aby wysłuchać cierpliwie litanii polskich pretensji – i tych realnych jak w sprawie Nord Stream 2, jak i tych sztucznie skonstruowanych na potrzeby polityki wewnętrznej jak kwestia reparacji wojennych – i ją zwyczajnie zignorować.
W czasie wizyty w Warszawie Scholz zbył kwestię Nord Stream 2 m.in. tłumaczeniami, że Niemcy w ciągu najbliższego ćwierćwiecza mają zamiar odejść od paliw kopalnych, co ma samoistnie rozwiązać problem. Pytanie o reparacje skontrował natomiast trącącym populizmem wyjaśnieniem, że Niemcy wpłacają znaczące kwoty do budżetu unijnego, z którego następnie korzystają inne państwa.
Można się na to obruszać i w przypadku NS2 będzie to oburzenie słuszne, ale nie sposób nie dostrzec, że polski rząd nie tylko nie ma żadnych pomysłów, ani chyba także woli, aby ten impas przełamać.
Ta polityczna indolencja sprawia, że rząd w Warszawie nie jest w stanie przekuć na bliższą współpracę bijącej kolejne rekordy wymiany handlowej między Polską a Niemcami, ani też zadbać o zredukowanie asymetrii w owych relacjach gospodarczych.
Oczywiście, na kwitnących mimo pandemii stosunkach gospodarczych korzystają obydwie strony. Polska jest w pierwszej piątce najważniejszych partnerów handlowych Niemiec (w tym roku wartość wzajemnej wymiany handlowej może przekroczyć nawet 135 miliardów euro) i stanowi ważną część zaplecza niemieckiej machiny gospodarczej.
Ale ambicją rządzących w Polsce powinno być podjęcie wysiłku na rzecz osiągnięcia lepszej pozycji w łańcuchu wartości i strategiczne powiązanie interesów gospodarczych obydwu państw. A do tego potrzeba dobrej atmosfery politycznej i wzajemnego zaufania, a nie bajdurzenia o IV Rzeszy, którymi uraczył nas niedawno Jarosław Kaczyński.
Skoro Warszawa nie zabiega o zmianę korzystnego dla Berlina status quo, ten dba tylko o to, aby wzajemne relacje się nie pogorszyły.
Niemieccy politycy wiedzą, że ciężar historii sprawia, że w relacjach z Polską muszą ważyć słowa. Dlatego wzorem swojej poprzedniczki Scholz przyjął wstrzemięźliwą postawę w sprawie praworządności, wyrażając nadzieję, że Komisja Europejska i rząd w Warszawie znalazły pragmatyczne rozwiązanie sporu.
I właśnie pragmatyczna jest także polityka Berlina wobec Warszawy. Pozwala bowiem niewielkim wysiłkiem zabezpieczyć niemieckie interesy, unikając eskalacji w relacjach z rządem Prawa i Sprawiedliwości. Ten z kolei zamiast poszukiwaniem pragmatycznych – z polskiej perspektywy – rozwiązań jest pochłonięty nieustannym wstawaniem z kolan.
Politolog, działacz społeczny i publicysta. Współzałożyciel i prezes think tanku Global.Lab. Ukończył studia w Instytucie Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował też na Uniwersytecie w Bonn oraz na Freie Universität w Berlinie. Współpracował m.in. z Fundacją im. Friedricha Eberta, Helsińską Fundacją Praw Człowieka i Polską Akcją Humanitarną. Członek Amnesty International.
Politolog, działacz społeczny i publicysta. Współzałożyciel i prezes think tanku Global.Lab. Ukończył studia w Instytucie Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował też na Uniwersytecie w Bonn oraz na Freie Universität w Berlinie. Współpracował m.in. z Fundacją im. Friedricha Eberta, Helsińską Fundacją Praw Człowieka i Polską Akcją Humanitarną. Członek Amnesty International.
Komentarze