Mój stan wojenny zaczął się dzień wcześniej i przez kilka dni kolejnych przypominał nieco scenariusz filmu sensacyjnego z elementami sentymentalno-patetycznymi - wspomnienie Jacka Rakowieckiego
Nie pisałbym tych wspomnień sprzed 40 lat, gdybym drogi na strajk w Hucie Lenina (największy strajk stanu wojennego) nie zaczął tak naprawdę w 1976 roku jeszcze w liceum (warszawska Hoffmanowa), krótko po powstaniu Komitetu Obrony Robotników. Założyłem wtedy kółko samokształceniowe skupiające kilkanaścioro zaufanych koleżanek i kolegów. Po maturze w 1977 roku wybrałem się na studia do Krakowa, gdzie od razu nawiązałem kontakty z właśnie powstałym Studenckim Komitetem Solidarności. We wrześniu 1980 roku współzakładałem Niezależne Zrzeszenie Studentów na Uniwersytecie Jagiellońskim, a w kwietniu 1981 roku zostałem członkiem prezydium Krajowej Komisji NZS, szefem jej sekcji informacji i rzecznikiem prasowym.
Nie bardzo pozwalało to na normalne studiowanie, więc w 1981 roku faktycznie zawiesiłem je na kołku i – by nie obciążać rodziców dalszym utrzymywaniem mnie – od listopada zostałem etatowym szefem nowotworzonego Ośrodka Prasowo-Wydawniczego „Solidarności” przy Zarządzie Regionu Małopolska. Co istotne dla tej historii, będąc bez stałego miejsca do mieszkania, waletowałem to tu, to tam, a od listopada właśnie w mieszkaniu siostry mojego współpracownika z wydawnictwa Wojtka Ciuły – Małgosi. Mieszkanie było w Borku Fałęckim – kawałku krakowskiej dzielnicy Łagiewniki.
I tam właśnie, w wielkim bloku z wielkiej płyty, chwilę przed godziną 23:00 w sobotę 12 grudnia, zaskoczyła mnie wizyta tegoż Wojtka, który mieszkał ulicę czy dwie dalej i kładł się spać na ogół dość wcześnie. Tym razem jednak nie miał wyjścia, bo to do jego mieszkania jeszcze przed godz. 22:00 zastukała Służba Bezpieczeństwa, przekonana, że mnie tam znajdzie. Już sama pora tych odwiedzin była szokująca, bo bezpieka na ogół przestrzegała zasady, że po nocy ludzi się nie napastuje bez bardzo poważnej przyczyny.
Rozkminialiśmy wspólnie powody złamania tej reguły, ale jedyne, co mi do głowy przychodziło, to fakt, że 12 grudnia w Warszawie miało odbyć się spotkanie programowe Klubów Samorządnej Rzeczpospolitej „Wolność – Sprawiedliwość –Niepodległość”, będących kontynuacją KSS KOR, do których wcześniej już zgłosiłem akces, a nawet z tego powodu miałem jeszcze w listopadzie przesłuchanie w warszawskim Pałacu Mostowskich, czyli Komendzie Stołecznej MO. Kombinowałem więc, że bezpieka może próbuje robić jakąś prowokację, coś na kształt nowego „kryzysu bydgoskiego” i uznałem, że należy o tym jej najściu jak najszybciej powiadomić „Solidarność”, a ta już da komuchom popalić.
Czasy były jednak zdecydowanie przed-telefoniczne, trzeba więc było dotrzeć do Zarządu Regionu w Alejach Krasińskiego. W sobotnią noc nie było to takie proste, więc razem z Wojtkiem, który wielkodusznie postanowił mi towarzyszyć, pogalopowaliśmy chyba z dwa kilometry do ronda Matecznego, licząc, że złapiemy tam jakiś nocny autobus. Zanim nadjechał, napatoczył się nam znajomy student, z bardzo niekonkretną, ale jeszcze groźniej brzmiącą informacją, że podobno z jakichś akademików bezpieka wyciąga studentów.
Zaczęło nam wyglądać na to, że prowokacja może dotyczyć samego Krakowa, a nie Klubów. Kiedy więc autobus przyjechał i okazaliśmy się w nim być jedynymi pasażerami, natychmiast poleciałem do kierowcy, by spytać, czy jechał już w poprzednim kursie pod Zarządem Regionu. Ale ten milczał jak zaklęty, także gdy ponowiłem pytanie. Język rozwiązała mu dopiero moja legitymacja „S”, którą podsunąłem mu pod nos. Tak, jechał – przyznał – i pod Regionem widział kilka bud i suki milicyjne. Grubo! – pomyślałem (choć właściwie nie mogło to być „grubo”, bo w takim znaczeniu to słowo wówczas jeszcze nie było znane) i poprosiłem go, żeby teraz przejeżdżając ponownie, zwolnił, dając nam możliwość dokładnej obserwacji.
Głupi to był pomysł, bo taki zwalniający autobus mógł przecież spokojnie być zatrzymany, ale jakoś wówczas nie przyszło to nam do głowy. Zobaczyliśmy jednak po chwili, że bud już nie ma, ale nadal parkują na chodniku dwa radiowozy, a drzwi stoją otworem i to jakby wyrwane z zawiasów. Czyli w Zarządzie Regionu nie ma już czego szukać. Uradziliśmy więc, że na chwilę wpadniemy do mieszkających tuż obok rodziców Wojtka, a potem z Małego Rynku weźmiemy taksówkę. Gdzie? Oczywiście do Huty Lenina – robotniczego bastionu „Solidarności”, jawiącego się nam w tej sytuacji jako jedyne bezpieczne miejsce w mieście.
Po drodze, idąc pustą uliczką Kałuży koło stadionu Cracovii, głośno coś perorowałem o wrednej komunie, aż dostałem od Wojtka potężną sójkę w bok. I wtedy dopiero zauważyłem, że parkujące tam zwykle autokary, choć z wygaszonymi światłami, są wypełnione po brzegi zomowcami w hełmach… Ale znowu się nam upiekło. Podobnie, jak na Małym Rynku, gdzie dotarliśmy już dobrze po północy i już-już mieliśmy taksiarzowi podać nasz docelowy adres, kiedy do auta podszedł kierowca następnej taksówki z pytaniem: „A ty już nie w robocie?”.
A ten „nasz” odpowiedział: „Ja już swoje dziś zrobiłem” i zrozumieliśmy, że mamy za kierownicą normalnego ubeka, który zamiast do „Solidarności” w Hucie zawiezie nas raczej prosto na komendę.
Dlatego zaordynowaliśmy dość kretyńsko pierwsze, co nam do głowy przyszło – Wzgórza Krzesławickie, leżące co prawda koło hutniczego kombinatu, ale z zupełnie innej strony niż główne do niego wejścia.
Pod właściwym adresem znaleźliśmy się – po jeździe nocnym tramwajem – dopiero po trzeciej w nocy. Ale i to jeszcze nie do końca. Bo od przystanku do wartowni przy głównej bramie dzielił nas dystans dobrych 100 a może i 200 metrów kompletnej pustki – wyasfaltowanej, a teraz przysypanej dziewiczym śniegiem. Jeśli na mecie będą na nas czekać nie robotnicy, ale zomowcy, to uciekać nie będzie ani jak, ani gdzie. Ale poszliśmy, z duszą na ramieniu. Dopiero jakieś 20 metrów przed wartownią z ulgą dostrzegliśmy ludzi nie w mundurach, ale waciakach i to już z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Zwycięstwo! Damy komuchom popalić!
Okazało się, że nie tak szybko damy, bo straż (już strajkowa) wcale nie wykazała entuzjazmu z powodu naszego przybycia z odsieczą. Nawet moja legitymacja „S” nie była dla nich dostatecznym dowodem. Na szczęście okazało się, że działa już jakiś zalążek komitetu strajkowego i że jest w nim Staszek Handzlik – jeden z liderów Komisji Robotniczej Hutników (KRH), jak nazywała związkowa organizacja w hucie (a właściwie to w Kombinacie Hutniczym), którego znałem. Wystarczył więc telefon do niego, byśmy zostali „zalegalizowani”, a potem nawet przewiezieni na wydział Zgniatacza, gdzie ulokowało się centrum strajku. Przewiezieni, bo kombinat to było całkiem spore miasteczko rozłożone na blisko stu hektarach i zatrudniające wówczas prawie 40 tysięcy ludzi. Pierwszy raz je wtedy oglądałem od środka, ze zdumieniem gapiąc się na jego fabryczno-futurystyczno-ekspresjonistyczną scenografię.
Na miejscu, mimo dość zrozumiałego chaosu organizacyjnego, niezawodny Handzlik natychmiast powierzył nam organizowanie strajkowej poligrafii. I dosłownie w kilka godzin wyczarował jak spod ziemi sprawny powielacz, białkowe matryce i spory zapas ryz papieru oraz farbę drukarską i maszynę do pisania (na niej pisało się – na tych białkowych matrycach - teksty, które potem odbijało się na powielaczu). Byliśmy gotowi! I mieliśmy tylko jeden drobny problem: nie mieliśmy co drukować… Trudno się dziwić, strajk dopiero się organizował, komitet strajkowy jeszcze się nie ukonstytuował, a przede wszystkim nikt nie wiedział w ogóle, co się dzieje: jedynymi niezbitymi faktami było przerwanie połączeń telefonicznych i informacje o licznych zatrzymaniach. Ale i te niekonkretne, sprzeczne, co raz prostowane, uzupełniane i znów prostowane.
Cóż było robić, żeby coś z tą naszą poligrafią robić? No to po prostu siadłem do pustej kartki A4, a potem do maszyny do pisania i walnąłem pierwszy tekst strajkowy. Nie był to co prawda pierwszy tekst w moim życiu, bo pisywałem już do prasy podziemnej przed Sierpniem ‘80, a nie raz też redagowałem liczne oświadczenia, apele i stanowiska a to krakowskiego SKS-u, a to NZS-u (nazywane wówczas powszechnie „kwitami”), ale napisać coś o czymś, o czym właściwie nic nie wiadomo, to nie jest proste. Gdzieś ten tekst zapewne istnieje w archiwach, bo natłukliśmy go potem kilka, a może i kilkanaście tysięcy kopii, ale nie mam go we własnych zbiorach. Trochę być może ze wstydu, bo jak na dzisiejsze moje standardy był z pewnością przesadnie patetyczny.
Udało mi się chyba jednak złapać coś, co było kluczowe w tych pierwszych godzinach stanu wojennego (choć o tym, że to stan wojenny, dowiedziałem się już po napisaniu), a co zawarłem w samym tytule: „Bitwa o strach”.
Zawahałem się dopiero na samym końcu: jak go podpisać? Komitetu Strajkowego nadal nie było więc nie mogłem pisać w jego imieniu. Podpisać własnym nazwiskiem? A jaki ja mam tytuł do takiej publikacji? Jako rzecznik NZS? Ale przecież piszę nie ze strajku studenckiego, tylko robotniczego! No to podpisałem jedynym tytułem, który wówczas wydał mi się możliwy: Zespół ds. Poligrafii Komitetu Strajkowego „Solidarności” Huty im. Lenina w Krakowie-Nowej Hucie. Bo może komitet jeszcze nie istnieje, ale jego poligrafia – jak najbardziej! Nie ukrywam jednak, że przez kilka następnych dni miałem jakiegoś kaca moralnego, że ukryłem się pod pseudonimem. Minęło mi dopiero wtedy, gdy prawie trzy tygodnie później trafiłem w esbecki kocioł i czekałem, czy będę aresztowany, czy tylko internowany.
Nie mogę jednak nie wspomnieć innego wydarzenia związanego z tą „Bitwą o strach”. Kiedy w pół roku później po raz pierwszy na wolności zobaczyłem w Warszawie rodziców, mama wyciągnęła z jakiejś skrytki ręcznie przepisany przez nią ten właśnie tekst i spytała, czy aby nie ja go pisałem. Okazało się, że w wydrukowanej wersji przywiózł go dużo wcześniej do rodziców jeden z moich kolegów, nie wiedząc jednak, że jest mojego autorstwa – i ot, podzielił się z nimi jednym ze stosunkowo wtedy jeszcze nielicznych strajkowych druków. Instynkt matczyny? Albo znajomość grafomańskich skłonności syna.
Poranek niedzielny przyniósł nam nie tylko przemówienie Generała, ale i studentów z dwóch krakowskich uczelni – Wyższej Szkoły Pedagogicznej i Akademii Górniczo-Hutniczej - które strajkowały jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego. Przybyli dość tłumnie, słusznie uznając, że w hucie będą bezpieczniejsi, niż na uczelniach i w dodatku w pełni wyekwipowani strajkowo – z materacami, śpiworami etc., a przede wszystkim z żywiołową energią i zawziętością. I faktycznie okazali się bezcenni: dla mnie, bo brali na kopy nasze druki i przekradali się poza strajk (kombinat z godziny na godzinę było otaczany coraz ściślejszym kordonem milicji i wojska), by je rozdawać czy rozrzucać na krakowskich ulicach, a dla strajkujących robotników – bo w drodze powrotnej przynosili informacje oraz zbierane od nowohucian i krakowian jedzenie, koce, ubrania, wszystko, czego tylko potrzebowano.
Dodatkowo stworzyli mi też bezcenne alibi. Bo kiedy Staszek Handzlik i Mietek Gil postanowili dokooptować mnie do stworzonego już Komitetu Strajkowego, natrafili na kontrę części swoich kolegów. Nie wiem, na ile z niechęci do „inteligencika” i „korowca”, na ile z innych, może bardziej racjonalnych powodów. Przeważył jednak fakt, że racji właśnie na obecność i pomoc studentów mam być uznany za ich przedstawiciela w komitecie. I nie zmieniło to się nawet wtedy, gdy bodaj drugiego dnia strajku uznano, że studenci powinni jednak się ewakuować.
Była to bolesna, ale chyba racjonalna decyzja, bo zaczęły nas dochodzić wieści, że tam, gdzie już rozbito mniejsze strajki, esbecy i ZOMO w pierwszym rzędzie wyszukiwali właśnie obecnych wśród robotników studentów i po prostu ich bili, czym popadło.
A szczególnie zaś, co nie za bardzo mnie ucieszyło, poszukiwali członków przedsierpniowej opozycji demokratycznej, upatrując w nich niebezpiecznych prowodyrów i podżegaczy. Nie byłem co prawda jakimś szczególnie prominentnym przedstawicielem tej grupy (choć potem okazało się, że mój krakowski akt internowania nosił wcale wysoki 17. numer i to jeszcze pierwszą dziesiątkę stanowili członkowie Konfederacji Polski Niepodległej, uznawani - nie tylko przez władzę - za strasznych ekstremistów), ale po pierwsze w ogóle w Krakowie nie było nas przed Sierpniem zbyt wielu, ale jeszcze spora część skorzystała z paszportowej odwilży i 13 grudnia nadal była poza krajem.
To zbiorowe odejście studentów ze strajku zapisało mi się szczególnie w pamięci i choć nie cierpię patriotycznej histerii, zawsze, kiedy o tym (z rzadka!) mówię, mam kluchę w gardle. Bo i scena była z gatunku takich, które, gdyby je pokazać w filmie, mogłyby wzbudzić tyleż płaczu co radosnego rechotu nad kiczem. Oto bowiem idą jedną z uliczek kombinatu ci młodzi – dziewczyny i chłopaki – objuczeni swoim strajkowym sprzętem jak wielbłądy, a po bokach stoją żegnający ich robotnicy. Żegnający, wydawałoby się, po prostu z nudów, bo strajk dla zwykłego uczestnika to na ogół długie jałowe godziny nudy; może wręcz nie w roli żegnających, ale po prostu gapiów.
Aż tu nagle do idącego na początku tej studenckiej grupy chłopaka podchodzi robociarz… robociarz jak wprost z obrazów socrealisty, z wąsem i waciaku – chwyta go za rękę, całuje ją i mówi na tyle głośno, że słychać go w promieniu co najmniej kilkunastu metrów: „Nigdy wam nie zapomnimy, żeście tu z nami byli”.
Kurtyna.
Dzięki studenckim kurierom i pomysłowości Wojtka Ciuły chyba już w poniedziałek mieliśmy poza powielaczem także sito. To technika pozwalająca produkować, czyli odbijać także np. rysunki, a więc właściwie plakaty i to w większym formacie, bo A3. Ponieważ atmosfera gęstniała – wokół kombinatu komuchy gromadziły coraz więcej ZOMO i wojska – to i ja się radykalizowałem. Wpadłem na pomysł ostrego plakatu z hasłem „Generale, czekamy, piąta gwiazdka dla ciebie” (Jaruzelski był wówczas generałem czterogwiazdkowym). Ostrość polegała na zamieszczonym pod hasłem rysunku, na którym widniały schematycznie ujęte wielkie piece hutnicze, z których piąty właśnie rozrywał się w wybuchu…
Problem mieliśmy tylko z tym, że nikt z całej naszej poligraficznej ekipy nigdy na oczy nie widział żadnego wielkiego pieca. Dopadłem więc gdzieś szefa komitetu strajkowego Mietka Gila i poprosiłem go o taki właśnie schematyczny rysunek poglądowy, nie zdradzając jednak po co mi on potrzebny.
Następnego dnia, czyli we wtorek rano, plakaty już się odbijały na sicie. Rozkładaliśmy je po całej dostępnej nam przestrzeni w podziemiach budynku Zgniatacza, bo musiały mieć sporo czasu, by farba na nich wyschła i nie zlepiały się ze sobą podczas składania w porcje przeznaczone do kolportażu, a potem plakatowania na mieście. I wtedy znów zajrzał do nas Gil. A jak zobaczył te nasze dzieła, z których byliśmy bardzo dumni, wściekł się. I po chwili, już na spokojnie, wytłumaczył nam, że te wielkie piece, poza produkcją stali, dostarczają też ciepło do mieszkań w całej Nowej Hucie. A więc do domów rodzin strajkujących hutników. Upsss… tego nie przewidzieliśmy. I choć nasza groźba plakatowa miała być wyłącznie propagandową groźbą bez pokrycia i w gruncie rzeczy żartem, okazało się, że nie dla wszystkich śmiesznym.
Oczywiście żaden z tych plakatów nie wyszedł w efekcie poza pomieszczenia naszej powielarni. Ale kiedy najbliższej nocy wpadło do niej ZOMO, musieli tę szczególną wystawę – leżały na prawie całej podłodze, na stołach, krzesłach, gdzie tylko było miejsce – zobaczyć w całej swej okazałości. Czekałem nawet, czy nie pojawią się one w propagandowym przekazie władzy jako dowód na terrorystyczne plany „elementów antysocjalistycznych”, ale o dziwo do tego nie doszło.
Choć całą swoją energię przeznaczałem na poligrafię i nie zajmowałem się specjalnie innymi sprawami (tym bardziej, że hutnicy zorganizowali wszystko znakomicie), to jednak widziałem, jak z godziny na godzinę strajkujących ogarnia coraz większe zniechęcenie. Nadal byliśmy odcięci od kraju, ale nie na tyle, by szybko nie zrozumieć, że stan wojenny udał się komunie bardzo dobrze. Jeszcze w poniedziałek duży entuzjazm wzbudziła wizyta ekipy telewizyjnej z Bronisławem Cieślakiem (czyli arcypopularnym porucznikiem Borewiczem z serialu „07 zgłoś się”) – który przybył na strajk jako (tak deklarował) obiektywny dziennikarz i obnosił się z sympatią dla strajkujących. Choć komitet strajkowy nie pozwolił mu filmować, to już następnego dnia naprędce zorganizowany propagandowy szmatławiec partyjny, zwany potem w Krakowie „Gadzie Echo” (od pierwszych sylab tytułów trzech dzienników, z których go sklecono: „GAzety Krakowskiej”, „DZIEnnika Polskiego” i „ECHA Krakowa”) opublikował jego obrzydliwą, zakłamaną relację ze strajku.
Bardzo to przybiło wielu hutników, bo Cieślak był dla nich kimś naprawdę ważnym i darzonym szacunkiem. Jego dwulicowość jeszcze mocniej pokazała, że są osamotnieni i zdradzeni.
Podobnie dobijające były relacje z negocjacji, jakie Komitet Strajkowy próbował toczyć z dowódcą oddziałów 6. Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej, a konkretnie (co jednak ustaliłem dopiero na potrzeby tego tekstu) czterech kompanii 16. batalionu tej dywizji. Z jednej strony plotkowano o życzliwej postawie „naszych żołnierzyków” (a nawet wierzono, że za chwilę dołączą oni do strajkujących!), z drugiej – nic właściwie z tych rozmów nie wynikało.
Czy też wynikało: kończycie strajk, a jak nie, to was rozjedziemy czołgami. Co zresztą właśnie się stało, choć o tyle niedosłownie, że czołgi rozwaliły po prostu mur otaczający Kombinat, dając wejście oddziałom ZOMO.
Zanim jednak do tego doszło, mieliśmy swoje 5 minut chwały i uniesienia. Oto bowiem we wtorek o 22:15 cały Komitet Strajkowy, kilkudziesięciu chłopa i kilka wspaniałych kobiet zgromadziło się w największym z biurowych pomieszczeń wydziału Zgniatacza. W ogromnym podnieceniu czekaliśmy na pierwszą audycję NASZEJ radiostacji. Stworzyli ją prawie z niczego dwaj studenci, z których potem osobą bardzo znaną stał się jeden – Staszek Tyczyński, twórca potęgi radia RMF FM. Wówczas student fizyki UJ.
I faktycznie, rozbrzmiał Mazurek Dąbrowskiego, a potem niewprawny głos: „Tu Radio Wolna Polska. Mówimy do was z ostatniego skrawka wolnej Polski, z Huty imienia Lenina w Krakowie…”. I pal sześć kiepską dykcję i intonację tych słów, pal licho to groteskowe zestawienie „wolnej Polski” z Leninem, nie chcę, powstrzymuję się, a łzy i tak lecą mi po policzkach strumieniem. Wstyd? Jeśli, to zbiorowy, bo płaczą chyba wszyscy. Na „ostatnim skrawku wolnej Polski”…
Nadajnik miał zasięg zaledwie kilku, pięciu czy może siedmiu kilometrów (na częstotliwości UKF 65,5 MHz) i nie wiem nawet, czy poza strajkiem ktoś jeszcze zdołał to usłyszeć, choć już od rana rozsyłaliśmy na zewnątrz kurierów z ulotkami zapowiadającymi godzinę i częstotliwość do rozdawania. Program emitowano co prawda od premiery jeszcze kilkakrotnie, bodaj trzy lub cztery razy. Ale nie więcej. Bo o 1:00 w nocy nastąpił atak.
Najpierw wystrzelono rakietę jako sygnał do ataku, a jeden czołg rozwalił bramę nr 2. Stój! Właśnie nie bramę, bo te wszystkie były wspaniale przez hutników pobarykadowane: starymi samochodami, wszelkim żelastwem, a tam, gdzie były tory wewnętrznej kolei kombinatu – także przyspawanymi do szyn lokomotywami. Czołgi jednak wszędzie weszły, rozwalając mury koło kolejnych bram. Za nimi dopiero wchodziły zwarte oddziały ZOMO, w hełmach i z tarczami. Towarzyszył im już hałas z wszystkich syren fabrycznych i gwizd hutniczych lokomotyw. Docierał aż do nas, do położonego w głębi kombinatu kompleksu Walcowni Zgniatacza. Znaczy – pomyślałem – trzeba wiać.
Że coś się tej nocy stanie, było jasne. Komitet Strajkowy co chwila dostawał informacje o koncentracji oddziałów milicji, ZOMO i wojska, o grzejących silniki czołgach, o przegrupowaniach przed bramami kombinatu. Przyznam, że jakoś niefrasobliwie w ogóle nie zastanawiałem się, co właściwie ze swoją ekipą powinniśmy w razie pacyfikacji robić. Chyba w ogóle takie myślenie uznawałem za defetyzm. Dlatego, kiedy to wreszcie przyszło, ja i kilka osób z mojej ekipy byliśmy co prawda spakowani, ale bez żadnego planu.
Okazało się jednak, że komitet strajkowy wszystko przewidział i dowiedziałem się, że mamy gdzieś natychmiast z liczną grupą ludzi z obsługi komitetu iść. A właściwie biec.
I to nie normalnie, po powierzchni, ale jakimiś podziemnymi tunelami, które były w hucie prawie wszędzie i stanowiły taki labirynt, że nigdy wcześniej się w nie nie zagłębialiśmy. No to biegniemy.
Jeden tunel, drugi, jakieś schody w dół, potem schody w górę, jeden, drugi i trzeci zakręt, wypadamy znów na powierzchnię, przelatujemy przez jedną i drugą wielką halę i wpadamy do trzeciej. A w niej – niespodzianka. Na jej środku stoi już kilkuset hutników, wielkie metalowe drzwi za nami się zamykają i ktoś zaczyna je spawać, ale kolejne wielkie drzwi na przeciwległej ścianie też są właśnie zamykane i spawane. Na podwyższenie w hali wdrapuje się Halina Bortnowska – wspaniała publicystka „Znaku”, filozofka i doradczyni hutniczej „S” - intonuje hymn, a po nim zaczyna wzruszającą przemowę o strajku, komunie, walce i solidarności. Potem leci "Rota", "Boże coś Polskę" i jakieś kolejne pieśni. Potem znów ktoś przemawia. I nic. Żadnej milicji, żadnego ZOMO.
Wiemy jednak, chyba od przebiegających gdzieś na zewnątrz ludzi, że pacyfikacja trwa, tyle że się ślimaczy. Bo „siły porządku” są niezwykle ostrożne (potem okazało się, że byli przekonani, iż wszędzie czyhają na nich pułapki, miny, ładunki wybuchowe i bóg wie co jeszcze im partyjna propaganda wcisnęła), a i teren, który muszą zająć, jest ogromny. Wiemy jednak, że tam, gdzie już dotarli, są brutalni, ZOMO wygląda na upojone alkoholem lub czymś jeszcze, oraz – memento dla mojej ekipy – że szczególnie gorliwie poszukują studentów (a tych zostało w hucie jeszcze ponad setka).
Znów więc śpiewamy (Wojtek Ciuła przysposabia do okoliczności kibicowską pieśń „Jak długo na Wawelu…” („Zwycięży Orzeł Biały, zwycięży polski lud, zwycięży Solidarność., bo jej pomaga Bóg”), znów ktoś przemawia i znowu śpiewamy. Wreszcie nie wytrzymuję. Idę do pani Haliny i któregoś ze strajkowych liderów i mówię, że mam tu ekipę poligraficzną, która bardziej przydałaby się w podziemiu na kolejnym etapie walk i nie warto oddawać jej w ręce milicji. Są też z nami oba chłopaki od radiostacji, którą w dodatku mają ze sobą (najważniejsze elementy – co pokazał mi wtedy Staszek Tyczyński – mieszczą się w chusteczce do nosa).
Spotykam się ze zrozumieniem, ale problemem okazuje się wyjście z zaspawanej hali. W końcu ktoś z hutników wskazuje nam metalowe schodki przy jednej z bocznych ścian wiodące jakieś kilkanaście metrów w górę i zakończone małym okienkiem.
– Tamtędy – mówi. – Ja was zaprowadzę.
Drapiemy się na górę, ale kiedy wyglądamy przez okienko, okazuje się dach przyklejonego do hali budynku, z którego da się już zeskoczyć na uliczkę kombinatu, jest jakieś 5, a może 10 metrów poniżej. Nic to! Nasz przewodnik znajduje gdzieś linę, na której po kolei mamy się spuścić w dół. Na szczęście wszyscy jesteśmy młodzi i okazuje się, że zdolni do takich cyrkowych sztuk.
Już na dole przewodnik prowadzi nas między kolejnymi budynkami, co o tyle jest nieprzyjemne, że za każdym zakrętem możemy wpaść na ZOMO. Ale nie wpadamy. Wchodzimy za to do kolejnej ogromnej hali, na której środku jest coś, co przypomina skrzyżowanie wielkiego kontenera z chatką na kurzej nóżce. W niej mamy chwilowo się schować, póki nasz przewodnik nie wymyśli czegoś lepszego, a przede wszystkim nie ustali jak, a przede wszystkim czy w ogóle, da się jakoś zwiać z kombinatu.
W środku chatki, okazuje się, są tablice, przewody i bezpieczniki z wysokim napięciem, wokół nich wąski okalający je korytarzyk z może 30-centymetrową ławeczką wzdłuż wszystkich ścian. Na niej mamy grzecznie siedzieć i tylko broń boże nie dotknąć tej całej elektryki, bo nas porazi na śmierć. Siadamy więc, jakieś pół metra od tej nagłej śmierci i czekamy. Godzinę… Dwie… Tracimy poczucie czasu, bo adrenalina opada i posnęlibyśmy na amen, gdyby nie złowieszcze brzęczenie przewodów wysokiego napięcia. Zastanawiamy się, czy nasz przewodnik wróci - nie dlatego, że w niego wątpimy, ale że przecież może wpaść w łapy milicji. A tylko on wie, że tu jesteśmy. I tylko on wie, gdzie w ogóle jesteśmy. Może dlatego idzie nam coraz większy mróz po kościach. Choć niekoniecznie tylko dlatego - siedzimy przecież w dobrze ujemnej temperaturze i prawie bez ruchu, żeby nie dotknąć tej cholernej elektryki.
Wrócił! I znów nas gdzieś prowadzi, ale tym razem do ogrzewanych pomieszczeń robotniczych, gdzie nieznani hutnicy przyjmują nas gorącą herbatą i dzielą się z nami własnym prowiantem.
Mamy za godzinę czy dwie spróbować wyjść na bezczelnego główną bramą, bo jest szansa, że jak wmieszamy się w tłum wychodzący na miasto z nocnej zmiany, to się prześliźniemy. Dostajemy nawet jakieś elementy hutniczych strojów, a ja zafasowuję nowiutką, ciepłą robotniczą kufajkę.
Ale nic z tego. Kiedy wreszcie podchodzimy do bramy, już z daleka widać, że milicja ustawia wychodzących w długą kolejkę i każdego bez wyjątku legitymuje. Mysz się nie prześliźnie. Wracamy, ale nasi opiekunowie obiecują, że wymyślą coś innego. Choć sami są zaniepokojeni, jak na naszą obecność zareagują ludzie z nowej dziennej zmiany; czy ktoś po prostu nas ze strachu nie zakabluje. Ale strachy na Lachy. Nowi są tak samo solidarni, choć nie wszyscy z nich wcześniej uczestniczyli w strajku. A po południu nareszcie opuszczamy hutę w elektrycznej lokomotywie hutniczej wywożącej żużel na hałdy. Musimy tylko przez pół godziny leżeć plackiem na jej metalowej podłodze, żeby nas nikt nie zauważył.
Jesteśmy na obrzeżach Nowej Huty, ale niedaleko od pętli tramwajowej. Wolni - w kraju stanu wojennego. Dla mnie i Wojtka mija właśnie 80 godzina od wejścia na strajk. Mnie czeka jeszcze 17 dni tej wolności, zanim z kotła trafię na pięć miesięcy do ośrodka internowania. Wojtka – niespełna rok, zanim wpadnie w podziemnej drukarni i na wiele miesięcy wyląduje w regularnym więzieniu.
Niedługo cieszyłem się moim wspaniałym robotniczym waciakiem-kufajką. Dwa pierwsze dni po ucieczce z huty spędziłem u zaufanych znajomych w mieszkaniu położonym – o ironio – 50 metrów od spacyfikowanego Zarządu Regionu „S”, koło którego przejeżdżaliśmy autobusem pierwszej nocy. Zaopiekowano się tam mną wspaniale, ptasiego mleka mi nie brakowało. Ale gdy znalazłem kolejną melinę, pani domu, doświadczona konspiratorka z czasów niemieckiej okupacji, zadbała o dwie rzeczy: wypastowała drewnianą podłogę całej klatki schodowej („żeby psy nie odnalazły tropu”), a moją kufajkę z ogromnym trudem pocięła na wąskie paski i spaliła w piecu („żeby nie było dowodu”).
Druga puenta była bardziej optymistyczna. Kiedy zatrzymano mnie 2 stycznia, byłem w zasadzie pewien, że mój od kilku lat stały „opiekun” z SB, porucznik Olszak, wyciągnie mi i strajk, i drukowanie, i „terrorystyczne” plakaty. Okazał się, że nic a nic o tym nie wiedział. Mimo że w hucie widziało mnie setki osób, z których co najmniej połowa znała mnie z imienia i nazwiska i że była o mnie niewąska awantura w komitecie strajkowym. Powiadam wam: Służba Bezpieczeństwa w PRL jest przereklamowana!
W przeciwieństwie do hutników! Choć moja rola w strajku była mało znacząca, pamiętali i kilka lat temu dostałem od nich (od Stowarzyszenia Sieć Solidarności) medal „Dziękujemy za wolność”. Sto razy ważniejszy dla mnie od Polonii Restituta, której przyjęcia od prezydenta Kaczyńskiego odmówiłem.
Specjalne podziękowania dla Edwarda Nowaka - jednego z bohaterów KRH „S” i jednego z kluczowych liderów tamtego strajku. To dzięki jego wspomnieniom mogłem przed publikacją tego tekstu wyłapać w nim przynajmniej część błędów, które przez własną niepamięć popełniłem. A swoją drogą przy tej okazji zobaczyłem, że poza jego wspaniałą pracą „Raport z oblężonej Huty” w przestrzeni publicznej o tym największym strajku po 13 grudnia 1981 roku nie ma prawie nic. Nie szukajcie więc w IPN-ie, ta instytucja ma w nosie wysiłek solidarnościowców z krakowskiej huty, który doprowadził nas do 4 czerwca 1989 roku.
Dziennikarz, działacz opozycji w okresie PRL, z wykształcenia polonista i teatrolog. W latach 2016-2018 prezes Funduszu Mediów, fundacji założonej przez Towarzystwo Dziennikarskie, by „wspierać wartościowe dziennikarstwo i podnosić kompetencje dziennikarzy”, od 2019 koordynator Concilium Civitas, inicjatywy współpracy wybitnych polskich uczonych pracujących zagranicą. Dziennikarz z wieloletnim i różnorodnym doświadczeniem, pracował w „Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Przekroju”, był naczelnym „Vivy” i „Filmu”. Rynek medialny poznał też od drugiej strony jako rzecznik prasowy TVP (2013-2015). Od 2015 aktywnie uczestniczy i komentuje protesty społeczne.
Dziennikarz, działacz opozycji w okresie PRL, z wykształcenia polonista i teatrolog. W latach 2016-2018 prezes Funduszu Mediów, fundacji założonej przez Towarzystwo Dziennikarskie, by „wspierać wartościowe dziennikarstwo i podnosić kompetencje dziennikarzy”, od 2019 koordynator Concilium Civitas, inicjatywy współpracy wybitnych polskich uczonych pracujących zagranicą. Dziennikarz z wieloletnim i różnorodnym doświadczeniem, pracował w „Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Przekroju”, był naczelnym „Vivy” i „Filmu”. Rynek medialny poznał też od drugiej strony jako rzecznik prasowy TVP (2013-2015). Od 2015 aktywnie uczestniczy i komentuje protesty społeczne.
Komentarze