0:000:00

0:00

Wojna zostawiła Jurijowi tylko kilka grządek.

Obchodzimy skrawek jego zmęczonej ziemi. Poletko wygląda jak czarna dziura w dywanie z gruzu: szerokie na sześć kroków, między tym, co zostało z jego domu, a ruinami chaty córki. Długie na osiem - od obejścia aż do pogorzeliska po chacie sąsiada. Granice wyznaczają kopczyki cegieł.

Jurij ma szorstkie, spracowane ręce. Zdążył już wyczyścić ziemię. Odrzucał na trzy kupki, na jedną chwasty, na drugą dachówki, na trzecią żelastwo: szczątki pocisków i łuski po nabojach. Jego sąsiad znalazł w ogrodzie rosyjską rakietę, chciał zawieźć na złom, ale wojsko zabrało.

Przeczytaj także:

Kartoszki ratują Nowoseliwkę

- Może pomógłbym coś zasadzić? – proponuję.

Jurij kręci głową. Spóźniłem się. Wczoraj przekopał ziemię. Na trzech grządkach zasiał marchewkę i buraki. Dwie zostały puste, czekają na pomidory i ogórki, ale to dopiero po św. Pankracym, w drugiej połowie maja. Na pozostałych grządkach wyrosną ziemniaki.

- Jak nie zasadzisz na czas, stracisz rok – mówi. - Wojna wojną, ale jeść trzeba. A kartoszki najważniejsze. Bez chleba przetrwasz, bez kartoszków już nie.

Nowoseliwka to ostatnia wioska przed wjazdem do Czernichowa od wschodu. To północ Ukrainy, do granicy z Rosją ledwie sto kilometrów. Ruscy zrównali wieś z ziemią. Bombardowali, strzelali, gdzie popadnie. Grabili. W piwnicach kilku domów przez całą okupację schroniło się kilkanaście osób, 52-letni Jurij w tym gronie był młodzieniaszkiem.

Gdy ukraińska armia wypędziła Ruskich, życie wyszło spod ziemi. Najpierw zgarbione staruszki, a potem tulipany i żonkile. Jakoś nie pasują do Nowoseliwki, dumnie wyglądają z gruzowisk, jakby nic nie robiły sobie z wojny.

Mieszkańcy stoją w kolejce do dostawczaka z pomocą humanitarną. Jurij też się ustawia. Ksiądz Grzegorz Draus, proboszcz parafii św. Jana Pawła II we Lwowie właśnie rozdaje dary. – Przyjechałem tu dwa tygodnie temu z nasionami. Ludzie wyciągali ręce, a miejscowa pani sołtys biegała i mówiła: tej nie dawaj tyle torebek, ona ma mały ogródek, lepiej daj tamtemu, u niego ziemia dobra – opowiada.

Babuszka o kulach wzięła pakunek z jedzeniem. Mówi, że nie ma czasu na rozmowy, musi naciągnąć wody ze studni i podlać kwiaty.

A w kolejce rozmowy. Słychać opowieść o ruskim żołnierzu, który dwa tygodnie leżał przy ulicy, pewnie rozszarpały go psy. O czołgach, które rozjechały cmentarz. I o kartoszkach, które uratowały Nowoseliwkę. Stary człowiek dużo nie potrzebuje, mówią ludzie zgodnie, ziemniak, dwa wystarczyły. A w piwnicach przecież całe worki. Ruscy strzelali, człowiek myślał tylko jak tu nagotować ziemniaków. – Sąsiadce zamarzyły się pieczone, rozpaliła ognisko w ogródku, a Ruskie zaczęły do niej strzelać – opowiada ponad 70-letnia Maria, a pozostałe kobiety potakują.

Jurij zabiera mnie do legowiska, które zbudował w ruinach po szopie. Między ścianami, które przetrwały ostrzał rozwiesił koce i dywany. Nocą bywa jeszcze mroźnie, ale będzie spał, z widokiem na grządki. Bo ziemniaki potrzebują pańskiego oka.

- A deszcz? – dopytuję.

- Czekamy, czekamy – mówi Jurij. Wyjaśniam, że myślałem o dziurawym dachu, zbitym z uratowanych desek i owiniętych dziurawą folią. – Przecież mnie nie roztopi, a dla plonów deszcz konieczny. Czy wzejdą? Na pewno. Popatrz na drzewa wiśni, dawno nie było tyle kwiatów. To będzie dobre lato.

pocisk wbity w pole
Rosyjski pocisk wbity w pole, Ukraina, maj 2022 (fot. Szymon Opryszek)

Picasso albo Arizona, żadna tam Madleine

Jak wojna to tylko Picasso. Niezbyt to kształtne bulwy, ale jasnożółte, z różowymi plamkami, odporne na suszę. Albo Riviera, szybkie plony, bulwy duże, płaskie o mocnej skórce, dzięki czemu nadają się do dłuższego przechowywania. No i oczywiście Arizona, zawsze dobra na trudne czasy.

- Wojna zmieniła nasze ziemniaczane gusta - przekonuje Mykoła Gordijczuk prezes firmy Agrico Ukraine LLC. Ma 45 lat, gładzi łysinę. W 2007 roku postawił na sprzedaż nasion i sadzeniaków z Holandii krajowym rolnikom. „Wysoka jakość produktu i kontrola na każdym etapie produkcji to nie tylko hasło, ale praktyka naszej firmy” – czytam na stronie firmy.

- Teraz lepiej sadzić pewne odmiany ziemniaka – dodaje Gordijczuk. Żadne tam Madleine – podczas wojny ich smak i kształt straciły na wartości. Albo Fontany, przerabiane na frytki, też nie na te czasy, bo fabryka chipsów w Mikołajowie zawiesiła działalność, a firma "Vimal" z obwodu czernihowskiego, która przerabia skrobię ziemniaczaną, została zniszczona przez Rosjan.

Gordijczuk ma dwie farmy, uprawia 150 hektarów ziemniaków i pszenicy ozimej. Jedna firma jest w wiosce Mychailo-Kociubynskie, po zachodniej stronie Czernichowa, pół godziny jazdy od Nowoseliwki. Prezes i jego załoga wrócili tu na początku kwietnia. W polu znaleźli rosyjską rakietę. Okupanci nie tylko ostrzelali farmę, ale ukradli sprzęt: komputery, kamery monitoringu, generator.

Ukraina jest jednym ze światowych liderów w produkcji ziemniaków, uprawy zajmują średnio 1,2 mln hektarów. Krajowa produkcja wynosi około 18-20 mln ton rocznie, zapotrzebowanie to 6-7 mln ton. Reszta trafia na eksport, choć ukraińskie ziemniaki zwykle nie spełniają norm UE. Po embargu Rosji i Białorusi główne rynki zbytu to Gruzja i Azerbejdżan. Dlatego 95 proc. ziemniaków sadzi się na własny użytek, pozostałe 5 proc. produkują duże agrofirmy.

- Spośród 450 naszych klientów ponad 150 ma pola na południu: na Krymie, w Chersoniu, Zaporożu czy okolicach Mariupola. Jestem z nimi w kontakcie. Niektórzy zostali zmuszeni do zarejestrowania biznesów w Rosji. Jeśli tego nie zrobią, grozi im konfiskata sprzętu. Sytuacja sprawia, że nie mogą kupować nasion. A my nie możemy im ich dostarczyć. Pewnie w tym roku nie obsieją pól.

Zdaniem rolnika po ziemniaku widać społeczne zmiany, jakie zaszły w Ukrainie. Sprzedaż w marketach spadła, bo kobiety z dziećmi wyjechały, a na obranie i ugotowanie ziemniaka trzeba czasu i cierpliwości, której brakuje mężczyznom. Niski popyt i duża podaż na rynku (importowanych ziemniaków z Polski, Maroka czy Izraela) sprawiły, że w kwietniu krajowi producenci musieli obniżyć ceny hurtowe o nawet 20 proc.

Gordijczuk uznał, że uratuje ziemniaki, które zalegały w magazynach, a zarazem pomoże ukraińskiej armii oraz mieszkańcom m.in. Buczy i Połtawy – wysłał ponad dwieście ton.

- Idą trudne czasy. Już nie myślę o rozwoju i inwestycjach, tylko o przeżyciu, uratowaniu miejsc pracy. Ta wojna będzie miała długofalowe konsekwencje – mówi. – Mam wrażenie, że ten kryzys w rolnictwie to taki Czarny Łabędź. Świat nie wie, co z tego wyjdzie. Patrzę na moje pole jak na morze. Idzie fala, rozchodzi się na różne strony. A w kogo konkretnie uderzy? W rolników? W gospodarkę? Może w Afrykę? Tego nikt nie wie.

Chłop z flagą Ukrainy na traktorze

To dobra metafora. Ukraina to nie morze, a ocean czarnych, żyznych ziem. Wszędzie tylko tereny uprawne - stanowią 55 proc. terytorium kraju.

Od lutego do kwietnia jeżdżę po Ukrainie. Mijam pagórki posiane pszenicą przy drodze z Iwano-Frankiwska do Lwowa, które w okolicy Winnicy i Tarnopola przechodzą w uprawy buraków cukrowych. A potem znów zboża i ziemniaki w okolicach Czernichowa. A przecież nie dotarłem na południe, tam 4 na 5 kilometrów kwadratowych to grunty rolne.

Jeżdżę i rozmawiam z rolnikami. Zmieniają się konteksty: raz to ekologiczna uprawa jagód pod Lwowem, innym razem ogromne pole żyta na zachodzie obwodu sumskiego, innym magazyn buraków cukrowych koło Winnicy. Pod koniec marca rozmawiałem z rolnikiem spod Iwano-Frankiwska, nawet nie zszedł z traktora, jeździł po polu z flagą Ukrainy. Już chciałby siać kukurydzę i jęczmień, później słonecznik, soję, ziemniaki. Równolegle trzeba nawieźć pszenicę ozimą, którą posiał pod koniec października. Ale wojna nie ogląda się na kalendarz upraw.

Inny farmer, już w kwietniu, pokazał mi na polu w Czernichowie rosyjskie pociski. Wystawały z pól jak ogromne bakłażany.

Rozmawiam z drobnymi rolnikami i z przedstawicielami potężnych gospodarstw. I zawsze słucham tej samej litanii:

Brakuje nasion. Kto nie kupił przed wojną, ma problem.

Nasiona kiełkują, wypuszczają pędy, ale ziemia potrzebuje nawozów. Większość chemii kupowało się w Białorusi. Rząd podjął reformy ułatwiające producentom rolnym dostęp do agrochemikaliów, ale to za mało. I to prawda, nawozy można dostać na Zachodzie, ale są droższe, poza tym trzeba zapłacić z góry. A z czego?

Bo przecież wielu klientów nie zapłaciło za dostawy. Po ataku Rosjan rząd obniżył podatki, wprowadził pożyczki dla rolników, z których odsetki zapłaci państwo. Ale brać kredyty, by klienci znów nie zapłacili?

Ktoś też musi wykonać tę pracę. A wielu na wojnie. Niby władza wypuściła dekret, by nie powoływać tych, którzy są potrzebni do siewu: kierowców ciągników, operatorów maszyn, agronomów. Ale jak pracownik powie, że chce walczyć o Ukrainę, to przecież nie zabronisz.

Jak nawet znajdzie się kierowca, to musi mieć traktor. Najlepiej sprawny. Części zamiennych nie ma i trudno kupić. Zwykle kupowało się na Białorusi albo od Ruskich. Teraz nie kupisz. Byle cylinder idzie z Niemiec przez dwa tygodnie. I znów trzeba płacić z góry.

Traktor nie pojedzie bez paliwa. A zapasy się kurczą, na stacjach limity. Państwo próbuje pomóc, zniosło akcyzę i obniżyło VAT na paliwo i olej z 20 do 7 proc., ale wciąż za mało. Skąd wziąć, skoro przed wojną 70 proc. diesla wykorzystywanego w rolnictwie sprowadzane było z Białorusi i Rosji?

Rośnie więc koszt transportu. W lutym tir z dwudziestoma tonami owsa na trasie z Kijowa do Tarnopola kosztował 15 tys. hrywien. Na początku maja już trzy razy tyle.

- Nasze rolnictwo było bardziej rozwinięte niż w krajach Europy Zachodniej. To był poziom Brazylii i Stanów Zjednoczonych. A dziś moja robota przypomina grę w szachy – mówi Bogdan Krywicki z firmy IMK z obwodu czernichowskiego (zatrudnia dwa tysiące pracowników). Odpowiada za „innowacje rolnictwa precyzyjnego” i park maszyn.

- Nie byliśmy w stanie obsiać wszystkich pól, może uda się 75-80 proc. z naszych 120 tys. hektarów. Dokonaliśmy niewielkiej redystrybucji w ramach naszego płodozmianu (kukurydza, słonecznik i pszenica). Uprościliśmy wiosenną obróbkę przedsiewną gleby, żeby zaoszczędzić olej napędowy. Brakuje paliwa? Wieziemy z jednej farmy na drugą. Kiedyś spulchnialiśmy, kultywowaliśmy i talerzowaliśmy ziemię, w tym roku wszystko to ograniczamy. Wszystkie strategiczne zadania sektora rolnego sprowadzają się do jednego, przetrwania. Sam widzisz, ciągłe szachy.

A innowacje? Firma oddała swoje drony armii, więc teraz śledzi wzrost upraw ze zdjęć satelitarnych – to już nie to samo.

- Wciąż staramy się być kreatywni, by zaopatrzyć kraj w żywność. Teraz najważniejsza jest maksymalna optymalizacja kosztów – mówi Krywicki. – To dotyczy tych małych i tych wielkich. Ale poradzimy sobie, nikt w Ukrainie nie umrze z głodu.

zniszczone przez Rosjan gospodarstwo
Tyle zostało z gospodarstwa Jurija. Nowoseliwka, maj 2022 (fot. Szymon Opryszek)

A co z głodem w Afryce?

- Idzie wielki głód? – pytam Mykołę Gorbaczowa, prezydenta Ukraińskiego Stowarzyszenia Zbożowego. Niedawno Ludmiła Denisowa, ukraińska rzeczniczka praw obywatelskich oskarżyła Rosjan o używanie żywności jako broni wojennej. Powiedziała, że Rosjanie „chcą powtórki z głodu w Ukrainie, ale także chcą wywołać kryzys żywnościowy na świecie”.

- Nie będzie u nas żadnego głodu – ucina Gorbaczow. Sezon w pełni, a on ma tyle pracy, że zdążył już zapomnieć o wybitych szybach w domu i o samolocie, który ostrzelał przedmieścia Kijowa, gdzie mieszka z rodziną.

Tłumaczy skrupulatnie: - Spójrzmy na pszenicę. W ubiegłym roku osiągnęliśmy rekordowe zbiory - 107 mln ton zbóż, w tym 33 mln ton pszenicy. Z tych 33 mln ton wyeksportowaliśmy 18 mln. Konsumpcja krajowa nie przekracza 4 mln ton rocznie. Zostaje więc – plus minus - jedenaście mln ton. Nawet gdybyśmy tego lata nie zebrali ani tony, to zapasów mamy na trzy lata.

Dane Ukraińskiego Stowarzyszenia Zbożowego są optymistyczne. 80 proc. gospodarstw zbożowych w Ukrainie ma zapewniony materiał siewny, wiele z nich ma też nawozy. Spodziewane zbiory mają wynieść 28-30 mln ton. To dobry wynik, tym bardziej że pola na południu raczej nie zostaną obsiane.

- A co z głodem w Afryce? – dopytuję Gorbaczowa.

- To już inna sprawa. Przypomnę, że produkujemy rocznie 107 milionów ton zbóż i nasion oleistych. Trzy czwarte z tego wysyłamy za granicę. Jesteśmy odpowiedzialni za 200 milionów ludzi na świecie: od Indii po Libię.

Ukraina to spichlerz świata i czołowy eksporter żywności. Dostarcza światu np. 25 mln ton pszenicy i 30-35 mln ton kukurydzy. Wojna może uderzyć w takie kraje jak np. Egipt (największy importer pszenicy na świecie), Somalia, Syria, Liban czy Libia, w której 44 proc. pszenicy zjadanej w tym kraju pochodziło z Ukrainy (dane z 2018 roku).

Można spodziewać się nieoczywistych rykoszetów: może ucierpieć choćby Wielka Brytania, która importuje z Ukrainy niemal połowę kukurydzy na paszę dla zwierząt.

Gorbaczow: - Ukraina odgrywa znaczącą rolę nie tylko w produkcji żywności, ale też w równoważeniu cen. Jeśli nie będzie dostaw z naszego kraju, pszenica i kukurydza na świecie będą droższe. I nie wszystkie kraje będą mogły sobie na nie pozwolić. To smutne, ale w pierwszej kolejności kryzys uderzy w najbiedniejszych mieszkańców krajów Afryki czy Azji Południowo-Wschodniej.

- Co można zrobić? – pytam.

- Pewnie świat mógłby rozwiązać problem kupując zboża od Rosji – mówi Gorbaczow. – Ale przecież nikt tego nie chce.

Niewiele z tego rozumiem, więc gramy w statki. Na interaktywnej mapie śledzimy rosyjski masowiec Matros Pozynich. Na pokładzie ma 27 tys. ton zboża zrabowanego z okupowanych terytoriów Ukrainy. Kierował się do Egiptu, ale Egipcjanie odmówili przyjęcia ładunku. Gdy rozmawialiśmy, statek znajdował się na Morzu Śródziemnym, między Cyprem a Turcją. Patrzyliśmy na mapę. – Kieruje się do Libanu? I co zrobi rząd w Bejrucie? – rzucił w przestrzeń Gorbaczow.

Kilka dni później media poinformowały, że statek zacumował syryjskim porcie Latakia.

Gorbaczow: - Rosja jest największym eksporterem pszenicy na świecie. I oczywiście chce sprzedawać nadwyżki plonów. Ale czy społeczność międzynarodowa je kupi? Nasze Stowarzyszenie Zbożowe zwróciło się do wszystkich firm o zamknięcie swoich biur w Rosji i niefinansowanie terroryzmu i wojny prowadzonej w Ukrainie. Nasi politycy mają rację: dla Putina żywność to rodzaj broni.

A Rosjanie chętnie z niej korzystają. Wystarczy poczytać lokalne media: w obwodzie zaporoskim zajęli szklarnię Agrokoin z uprawami warzyw i owoców. Pod Chersoniem strzelali do pracowników „TAS Agro”, gdy siali zboża i kukurydzę. W zakładzie produkcji jaj w Makarowie zdechły tysiące kur niosek, bo po ataku moździerzowym padło zasilanie klimatyzacji.

A konsekwencje? Kryzys żywnościowy i wzrost cen. Bank Światowy szacuje, że każdy ledwie procentowy wzrost cen żywności sprawia, że nawet dziesięć milionów ludzi może popaść w skrajne ubóstwo.

Badaczka z butelką oleju słonecznikowego

- A przecież kryzys dotknie każdego, bogatsze społeczeństwa także – mówi Marija Bogonos, analityczka z Centrum Badań Żywności i Użytkowania Gruntów w Kijowskiej Szkole Ekonomicznej

Badaczka zajmuje się bezpieczeństwem żywnościowym w kraju i na świecie. Ma duże międzynarodowe doświadczenie, pracowała m.in. dla Wspólnotowego Centrum Badawczego, jednej z Dyrekcji Generalnych Komisji Europejskiej. W lutym wróciła z Hiszpanii do Kijowa, by rozpocząć pracę na uniwersytecie: sektor agro na Ukrainie przebył drogę z sukcesami od przestarzałej sowieckiej gospodarki do nowoczesnego rolnictwa. Dobry temat dla analityczki. Tydzień po jej powrocie wybuchła wojna. Bogonos znów wyjechała do Sewilli. Rozmawiamy przez komunikator, za plecami ma flagę Ukrainy. Ktoś krząta się w kuchni, słychać odgłosy smażenia.

Bogonos pokazuje mi butelkę oleju słonecznikowego. To świetny przykład. Ukraina odpowiada za jedną trzecią światowych dostaw. Uzależnione od ukraińskiego oleju słonecznikowego są m.in. Indie (ok. 77 proc. krajowego spożycia) i Chiny (ok. 65 proc.).

- Wpływ wojny na rolnictwo widać nawet w Sewilli, w której mieszkam. Jeszcze na początku lutego butelka oleju w osiedlowym markecie kosztowała euro. Dziś już trzy! – mówi.

Czemu się tak dzieje? Skupmy się na butelce oleju z Sewilli. Słonecznika po ubiegłorocznych zbiorach w Ukrainie nie brakuje. Wedle analiz, tegoroczna powierzchnia terenów uprawnych pod słoneczniki też wyniesie około 4 mln hektarów. Problemy leżą gdzie indziej: wojna sprawiła, że firmy przetwórcze miały problem z zachowaniem ciągłości pracy. Cena nieznacznie rośnie, ale to jeszcze nie koniec. Największym problemem jest transport.

Przed rosyjską inwazją Ukraina eksportowała 90 proc. produktów rolnych przez porty nad Morzem Czarnym. Blokada portów sprawiła, że producenci mogą wysłać olej do, dajmy na to Hiszpanii, tirami. Dlatego, jak wynika z danych portalu theglobaleconomy.com, w marcu średnia cena za tonę metryczną słonecznika wzrosła o około 58 procent względem lutego.

Z litanii rolników wiemy, że brakuje kierowców i paliwa. Zostają więc barki na Dunaju lub kolej.

- Jeden pociąg może przewozić jedną dziesiątą tego, co zmieściłoby się na statku. A terminale na kolejowych przejściach granicznych z Polską, Słowacją czy Rumunią mają problemy z przepustowością, trzeba wymieniać wózki w wagonach lub przeładowywać towary. Wszystko przez ukraińskie szerokie tory, większość krajów granicznych ma węższy rozstaw kół - mówi Bogonos. - Stworzenie nowego łańcucha dostaw podczas blokowania portów nie będzie łatwe i zajmie miesiące. I oczywiście, odbije się na cenach żywności na całym świecie.

W czwartek Komisja Europejska ogłosiła plan „szlaków solidarności”, które miałyby ułatwić Ukrainie eksport zbóż na światowe rynki. Towary miałyby być wysyłane przez unijne porty i magazynowane na terytorium UE.

- 20 mln ton zbóż ma zostać wywiezione z Ukrainy przed upływem trzech miesięcy przy użyciu infrastruktury UE. Jest to gigantyczne wyzwanie, więc zasadnicze znaczenie ma koordynacja i optymalizacja łańcuchów logistycznych, wprowadzenie nowych dróg i unikanie wąskich gardeł w największym możliwym stopniu – powiedziała Adina Vălean, unijna komisarz ds. transportu.

- Starania rządu o poprawę logistyki na granicy zachodniej poprzez komunikację z krajami granicznymi i Komisją UE są kluczem do bezpieczeństwa żywnościowego w Ukrainie. Wydaje się, że UE jest zdeterminowana, by przynajmniej do pewnego stopnia poprawić sytuację. Większa baza magazynowa w portach UE, zwiększona przepustowość kolejowa oraz uczciwe ceny usług z tym związanych dają potencjał długoterminowy – uważa Bogonos.

Ziemiczkę wykarmiłem jesienią

- W końcu dobra wiadomość. Liczymy na pomoc UE, bo sami sobie nie poradzimy - wzdycha Serhiy Karpenko, dyrektor przedsiębiorstwa Chlibodar ze wsi Stepanivka w obwodzie sumskim. - W tamtym roku susza, teraz wojna. Wszystko się pomieszało.

Ma 54 lata, ukończył gimnazjum w Norylsku, służył w sowieckiej armii w okolicach Nowosybirska, mówi po rosyjsku. Ale nie, rozwiewa wątpliwości, żadnych Ruskich nie witał palanycą, tradycyjnym pszennym chlebem. Ruscy przeszli przez Sumy, długie kolumny pojazdów opancerzonych i czołgów. Ostrzelali farmę Karpenki. Pokradli sprzęty i zapasy. Na polach zostawili miny i pociski.

Jego pracownicy rwali się do roboty. Ale im nie pozwolił – w okolicy, jak na całej Ukrainie brakuje kamizelek kuloodpornych.

- Nie chciałem ryzykować ludzkiego życia. Złożyłem wniosek o pomoc armii i przez trzy dni z pomocą naszych żołnierzy rozminowaliśmy pole. Znalazło się trochę odłamków zestrzelonych rakiet. Min na szczęście Ruscy nam nie zostawili, a zdarzały się przecież takie sytuacje – mówi. - Bogu dzięki, paliwa nakupiłem przed wojną, nawozy były z tamtego roku, więc moją ziemiczkę wykarmiłem jeszcze jesienią.

Karpenko zatrudnia ponad dwieście osób. Ma prawie pół tysiąca krów mlecznych. Jego pola leżą 30 kilometrów od granicy z Rosją. Znaczna część produkcji jest przeznaczona na paszę, tylko 1200 hektarów na pszenicę, żyto i soję.

- Kupiliśmy materiał siewny, zapłaciliśmy, ale część towaru nie dotarła. Wiadomo, problemy z dostawami. Pieniądze wydane. I co teraz zrobić? Ciągle tylko dylematy. Czy ma sens siać kukurydzę, skoro tyle jej na rynku? Pszenica jara w naszym regionie daje słabe plony, więc po co? Zasiałem sto hektarów gryki, ale nie wiem, czy to dobry pomysł.

- I co dalej? – pytam.

Karpenko nie wie. Z tej bezsilności posadził w przydomowym ogródku ziemniaki i cebulę, posiał buraki i marchew. Żona uprosiła jeszcze truskawki i jagody. No i róże i petunie, żeby jakoś to wszystko lepiej wyglądało.

- Z ziemią sobie damy radę sami. Ale wy musicie nam pomóc z niebem. To stamtąd nadlatuje całe zło na nasze pola. Jedna iskra i całego zboża nie ma. Nie będzie zboża, to nie będzie kurczaków, gęsi, kaczek, świń, cieląt, smalcu, kiełbas i mleka. Nic nie będzie.

Udostępnij:

Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze