W trakcie trwającej już od niemal pół roku rewolucji białoruscy aktywiści upublicznili dane kilku tysięcy siłowików próbując powstrzymać falę systemowej przemocy. Co to daje i jakie mogą być negatywne konsekwencje takiego aktywizmu?
Doxing, czyli upublicznianie wrażliwych danych konkretnej osoby, takich jak nazwisko, adres zamieszkania, stan cywilny czy numer rejestracyjny samochodu, ma wiele zastosowań. W Polsce celem doxingu przez lata stawali się lewicowi aktywiści umieszczani na neonazistowskich forach internetowych.
W ostatnich tygodniach z konsekwencjami upublicznienia swoich danych musiała zmierzyć się Kaja Godek albo policjanci po cywilu z Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego BOA bijący pokojowych demonstrantów na placu Powstańców Warszawy.
W Białorusi upublicznianie danych stało się dzisiaj podstawową taktyką hybrydowego oporu wobec powszechnego bezprawia i terroru utrzymywanego w kraju rękami milicjantów uzbrojonych w pałki i granaty hukowo-błyskowe.
Wszystkie sposoby egzekwowania sprawiedliwości wobec naruszających prawo milicjantów w Białorusi zawiodły jeszcze przed sfałszowanymi wyborami i falą systemowej przemocy, która zalała kraj po ich zakończeniu. To przede wszystkim z tej bezsilności zrodziła się wśród aktywistów i zwykłych obywateli potrzeba uświadamiania funkcjonariuszom, że nie są anonimowi i bezkarni.
Początkowo upublicznianie danych miało przede wszystkim zmobilizować ich do działania zgodnie z własną moralnością. Powszechnie wierzono, że milicjanci nie chcą uczestniczyć w zbrodniach, ale że nie mają przy tym odwagi wyjść z systemu, bo ogrom konsekwencji, który może ich spotkać, jest przytłaczający.
W tym sensie w Białorusi przed wyborami doxing miał być w pierwszej kolejności ostrzeżeniem świadczącym o sprawczości społeczeństwa obywatelskiego, o możliwości wyciągania konsekwencji wobec milicjantów naruszających zasady społeczne nawet mimo panującego bezprawia.
Przed wyborami 9 sierpnia doxing miał w Białorusi charakter jednostkowy i skupiał się na szeregowych milicjantach, szczególnie tych w małych miejscowościach. Specyfika tych niewielkich społeczności pozwalała na wyciąganie konkretnych ludzi z roli, w którą wbijał ich reżimowy mundur i stawianie ich przed koniecznością opowiedzenia się za tą rolą lub za misją milicjantów jako służby ochrony społeczeństwa, z którą część z funkcjonariuszy mimo wszystko się utożsamiała.
Taka strategia oporu wymierzona była nawet nie w samych funkcjonariuszy nadużywających prawa, co bardziej w ich kolegów, na zasadzie przestrogi. Upublicznianie danych funkcjonariuszy, którzy zniesławili się szczególnie brutalnym zachowaniem wobec protestujących, niosło ze sobą przekaz, że w społeczności małego miasta nic nie da się ukryć i każdy występek zostanie zapamiętany.
Życie rodzin osób trafiających do sieci „zamienia się w piekło”, jak twierdzą sami Białorusini.
Sąsiedzi i znajomi zidentyfikowanych milicjantów przestają się do nich odzywać, oznaczają ich skrzynki pocztowe, czasem drzwi albo prywatne samochody, na wszystkie sposoby próbują okazać im, że wiedzą.
Ich żony są ignorowane na spacerach w parku, dzieci są w szkole wyzywane od faszystów i katów. Ich skrzynki mailowe i media społecznościowe zasypywane są wiadomościami w mniej lub bardziej wybredny sposób wzywające do odejścia ze służby, w najlepszym wypadku.
Po wydarzeniach sierpnia, pobiciach i torturach towarzyszących masowym zatrzymaniom, jasne się stało, że wszyscy milicjanci byli w ten czy inny sposób nakłaniani przez system do uczestniczenia w aktach brutalnej przemocy. Materiały wideo z dużych i mniejszych miast zaczęły ukazywać milicjantów drogówki czy innych zwyczajnych jednostek uczestniczących w zbrodniczych nadużyciach.
Ewidentne stało się również porażające bezprawie. Siłowicy dostali pozwolenie na wszystko, nawet morderstwa, i otrzymali zapewnienia, że nie będą musieli liczyć się z żadnymi konsekwencjami. Białorusini byli (i dalej są) zszokowani i zaskoczeni poziomem agresji ze strony władzy i jej przedstawicieli, i początkowo byli wobec niej w pewnym sensie bezbronni.
Właśnie w celu aktywnej obrony protestujących, tydzień po sfałszowanych wyborach ruszyło kompletowanie Czarnej Księgi Białorusi, zbioru osób aktywnie uczestniczących w represjach.
Księga przybrała postać kanału na Telegramie, służącego upublicznianiu wrażliwych danych milicjantów. Od 16 sierpnia do końca listopada na kanale udostępniono informacje o kilkuset pracownikach MSW różnego szczebla, od dzielnicowych, po średnią i wyższą kadrę dowodzącą.
Podobnych kanałów jest zresztą więcej.
Czarna Księga stała się narzędziem psychologicznej presji na osoby podtrzymujące funkcjonowanie terroru na białoruskich ulicach, a tym samym bronią pokojowych demonstrantów.
Co więcej, dzięki ustrukturyzowaniu przepływu informacji na temat oprawców, osoby figurujące na liście zaczęły być rozważane jako kandydaci do objęcia unijnymi sankcjami personalnymi przy kolejnych poszerzeniach ich zakresów.
To zresztą także dowód na powszechność informacji znajdujących się w Księdze. Oznacza to, że osoby w niej wymieniane nie mogą liczyć na spokojną przyszłość w całej Białorusi.
Profil Księgi na Telegramie obserwuje sto tysięcy użytkowników, co stanowi 1 proc. ludności Białorusi – tyle wystarczy, żeby informacja o czynach funkcjonariuszy rozprzestrzeniła się wszędzie.
Poskutkowało to m.in. kilkoma nocnymi podpaleniami prywatnych samochodów – to chyba najbardziej drastyczna metoda stosowana dotychczas. Nie brakuje zresztą osób uważających podpalenia za prowokacje, bo do tych władza uciekała się już kilkukrotnie, między innymi podpalając komisariaty koktajlami Mołotowa rzucanymi z terenu jednostek.
Głośna stała się również historia OMON-owca, który stał się antybohaterem zdjęcia z 9 sierpnia wybranego niedawno do listy 100 najlepszych zdjęć 2020 roku przez agencję Reuters. W wyniku nagonki zdecydowała się od niego odejść żona. Sama kobieta wcale nie stanęła jednak po stronie protestujących, wręcz przeciwnie, krytycznie wypowiadała się o całej sytuacji i obwiniała protestujących za zniszczenie jej życia.
Wobec nieustającego terroru w połowie września w upublicznianie danych funkcjonariuszy zaangażowali się cyberpartyzanci, czyli aktywiści działający w sieci. W ciągu tygodnia ujawnili dane około trzech tysięcy pracowników MSW, głównie z Mińska i Brześcia. Tym samym milicjanci zostali pociągnięci do swego rodzaju odpowiedzialności zbiorowej.
Zmienił się wtedy na moment charakter doxingu używanego przez Białorusinów. Ujawnianie danych oprawców stało się sposobem na zemszczenie się na reżimie i wszystkich jego pracownikach. Masowe upublicznianie informacji o funkcjonariuszach, bez względu na to, czy są identyfikowani jako aktywni członkowie aparatu represji, było jasnym sygnałem, że wszyscy przykładający rękę do trwania reżimu, stali się winnymi jego zbrodni.
Presja, jakiej są poddawani funkcjonariusze, pozostała ważnym czynnikiem doxingu. Białorusini zakładali, że skoro sami byli zaskoczeni poziomem przemocy, to pracownicy resortów siłowych też nie mogli być przygotowani na stosowanie tak masowych i brutalnych praktyk.
Częściowo mieli rację:
kilkaset osób ogłoszonych na listach albo dostarczyło potwierdzenie o zwolnieniu ze służby, albo przesłało dowód złożenia takich deklaracji bezpośrednio po publikacji danych.
Cyberpartyzanci (tak nazywają siebie hakerzy, którzy włamują się do rządowych serwerów) twierdzili, że udało im się pozyskać dane z systemu białoruskiego MSW. Szybko pojawiły się jednak doniesienia o przypadkach upublicznienia informacji o osobach, które z milicji zwolniły się czasem nawet lata przed wydarzeniami ostatnich tygodni.
Historie ofiar takich pomyłek kładą się cieniem na Czarnej Księdze. Jednoznacznie pokazują też, że doxingu nie da się w pełni cofnąć, że siłą rzeczy jest rodzajem przemocy, gdzieś pomiędzy linczem i odpowiedzialnością zbiorową.
Między innymi dlatego efekt może być wręcz odwrotny od teoretycznie zamierzonego – milicjanci stawiani są pod ścianą, a doxing w pewnym sensie tylko potwierdza propagandę, którą indoktrynowani są w swoich jednostkach.
Według reżimowych politruków pracownicy MSW już teraz nie mają drogi odwrotu, a koniec Łukaszenki niechybnie oznaczałby dla nich koniec tego życia, na które latami pracowali (niekoniecznie w OMON).
Mobilizacja, którą ma być w domyśle doxing, jest negatywna, ma zniechęcać do dalszej działalności osobę, dla której karą staje się samo ostrzeżenie i ujawnienie danych. Ale równie ważne jest dla ludzi, że w ten sposób - w ich mniemaniu - uzyskują namiastkę wymierzania sprawiedliwości i sprawczości. Ma pozwolić im uwierzyć, że mają możliwość wyciągnięcia jakichkolwiek konsekwencji wobec osób popełniających najcięższe zbrodnie na nich i ich bliskich.
Protestujący Białorusini idą więc na paradoksalny kompromis – by obronić prawo do pokojowego demonstrowania stosują doxing, który jest rodzajem przemocy psychologicznej, w odpowiedzi na terror wprowadzany przez siłowików. Ale jednocześnie nie mogą na totalitarne represje nie odpowiadać, bo stracą wiarę w powodzenie swoich dążeń.
Z perspektywy dzisiejszej Polski wciąż nie sposób ocenić moralnej zasadności doxingu w Białorusi, bo w Polsce nadal wiele państwowych mechanizmów działa. Zresztą cena, którą Białorusini płacą za tę fragmentaryczną podmiotowość, jest niezwykle wysoka – demonstranci narażają się na kolejne represje; wieloletnie kary więzienia (kilka wyroków w sprawie publikowania danych już padło) czy bestialskie pobicia.
Mimo kontrowersji identyfikowanie sprawców nadużyć i upublicznianie ich danych pozostaje jednym z podstawowych środków samoobrony demonstrujących. Morderstwo Ramana Bandarenki to zdecydowanie potwierdza. Po zidentyfikowaniu Dmitrija Szakuty i Denisa Baskowa jako prowodyrów zatrzymania i skatowania Romy, obaj mężczyźni zapadli się pod ziemię.
W ostatnich dniach października w sieci znalazły się dane dowódców mińskiego OMON-u. 7 listopada upubliczniono dane brutalnych OMON-owców z Grodna – oba przykłady pokazują, że aktywiści wrócili do atakowania osób najbardziej zaangażowanych w działanie reżimowego terroru i odeszli tym samym od zbiorowego atakowania milicjantów.
Nie zmienia to jednak faktu, że w Białorusi doxing nieprzerwanie funkcjonuje. Być może dlatego, że jeśli sprawcami zbrodni są funkcjonariusze białoruskiego MSW, to żaden inny środek pociągnięcia ich do odpowiedzialności nie działa.
Niezależny dziennikarz specjalizujący się w tematach Białorusi i Europy Wschodniej. Od 2022 pracuje w Dziale Edukacji Międzynarodowej Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od 2009 roku związany ze Stowarzyszeniem Inicjatywa Wolna Białoruś, członek Zarządu Stowarzyszenia w latach 2019-2021. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW z dyplomem zrealizowanym na kierunku Artes Liberales. Grafik i ilustrator. Z pochodzenia Białorusin.
Niezależny dziennikarz specjalizujący się w tematach Białorusi i Europy Wschodniej. Od 2022 pracuje w Dziale Edukacji Międzynarodowej Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od 2009 roku związany ze Stowarzyszeniem Inicjatywa Wolna Białoruś, członek Zarządu Stowarzyszenia w latach 2019-2021. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW z dyplomem zrealizowanym na kierunku Artes Liberales. Grafik i ilustrator. Z pochodzenia Białorusin.
Komentarze