0:00
0:00

0:00

Aż 80 proc. udarów i chorób sercowo naczyniowych mogłoby nie być, gdyby zainteresowani dbali o swoje zdrowie. W Polsce tymczasem 3,5 mln osób nie wie, że ma nadciśnienie, nie mówiąc o cukrzycy. Profilaktyka leży - a wszyscy powinniśmy regularnie się badać, zwłaszcza osoby, które mają genetyczne predyspozycje do pewnych chorób lub już na nie zapadły. I powinno dbać o to państwo, właśnie poprzez badania profilaktyczne.

Kiepski stan zdrowia mieszkanek i mieszkańców naszego kraju dobitnie ujawnił się podczas pandemii COVID-19 - nie jesteśmy aż tak starym społeczeństwem jak te zachodniej Europy, a jednak to w Polsce odsetek nadmiarowych zgonów był wyższy niż w Hiszpanii czy we Włoszech. Według raportu „Health at glance" opublikowanym pod koniec 2021 roku byliśmy w tej niechlubnej statystyce na drugim miejscu wśród krajów OECD, po Meksyku (dane od początku pandemii do połowy października 2021 roku).

Choroby krążenia, które są w Polsce główną przyczyną zgonów, to czynnik ryzyka w przebiegu zakażenia koronawirusem, podobnie jak cukrzyca. Stan chorego mogło również zaostrzyć przejście covidu - albo niemożność dostania się do specjalisty w pandemicznej fali.

Przeczytaj także:

Sam COVID-19 szczególne żniwo zebrał wśród mężczyzn - zmarło ich znacznie więcej niż kobiet. Rafał Halik, specjalista zdrowia publicznego, tłumaczył OKO.press: „winne są temu ryzykowne zachowania zdrowotne: palenie, alkohol, wysokotłuszczowa dieta pełna czerwonego mięsa oraz przetworzonych dań (wystarczy wspomnieć »wypoczynek przy grillu«), mała aktywność fizyczna i inne ryzykowne zachowania, czego przykładem jest stan bezpieczeństwa naszych dróg i dominacja wśród ofiar wypadków właśnie mężczyzn. Mężczyźni nie chodzą też do lekarzy, nie kontrolują swojego zdrowia. Mają słabe tzw. kompetencje zdrowotne, czyli nie wiedzą po prostu jak o zdrowie dbać albo zwyczajnie kulturowo wstydzą się o nie dbać. Chcą być macho, a w rzeczywistości wychodzą na »cieniasów«."

Po pandemicznej katastrofie, która przyniosła nam ponad 215 tys. śmierci ponad normę, rząd zapowiada, że zajmie się profilaktyką. Minister zdrowia Adam Niedzielski ujawnił, że jego resort rozważa m.in. poszerzenie obowiązkowych badań okresowych w pracy. Na razie jednak musimy o swoje zdrowie zadbać sami.

Dr n. med. Anna Słowikowska - kardiolożka, specjalistka chorób wewnętrznych, zawodowo związana z Kliniką Kardiochirurgii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, jest autorką książki „Serce w dobrym stylu. Jak świadomie zarządzać swoim zdrowiem”. OKO.press opowiada o tym, co można zrobić, żeby być w formie, i to jak najdłużej.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Sławomir Zagórski, OKO.press: Pani doktor, jak pani ocenia aktualny stan zdrowia Polaków?

Dr Anna Słowikowska*: My – kardiolodzy podchodzimy do zdrowia trochę w matematyczny sposób, posługujemy się twardymi danymi z badań naukowych.

Dla mnie wyznacznikiem aktualnego stanu zdrowia Polaków są dwa raporty. „Globalne Obciążenie Chorobami” [ang. Global Burden of Disease] opublikowany w czasopiśmie „The Lancet”, dotyczący stanu zdrowia ludności świata oraz raport „Sytuacja zdrowotna ludności Polski i jej uwarunkowania 2020” Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego - Państwowego Zakładu Higieny (NIZP-PZH). W lutym ubiegłego roku odbyła się konferencja prasowa prezentująca wyniki raportu. Zainteresowanie było jednak niewielkie, przesłonił ją COVID.

Te dwa raporty są przygnębiające. Wynika z nich, że Polacy przedwcześnie tracą sprawność i przedwcześnie umierają z przyczyn możliwych do uniknięcia.

Mamy XXI wiek, jesteśmy dumni z transplantacji, nowych technologii, nowatorskich terapii, a jednocześnie ludzie tracą sprawność, zdrowie i życie z banalnych powodów. Duma z odkryć technologicznych w medycynie nic nie znaczy, jeżeli nie powodują one poprawy życia ludzi. Z powodu nikłej świadomości zdrowotnej wiele osób nie stosuje się do podstawowych zaleceń.

Nadal pomimo tego, że tyle wiemy o szkodliwości papierosów, ok. 9 mln osób rocznie umiera na świecie z powodu palenia, 11 mln z powodu zbyt wysokiego ciśnienia krwi, a ponad 4 mln z powodu zbyt wysokiego stężenia cholesterolu. A w Polsce 3,5 mln osób nie wie, że ma nadciśnienie.

Genetyka, środowisko i wybory życiowe

Nie ma pani wrażenia, że po transformacji świadomość zdrowotna Polaków jednak mocno się zmieniła? Wydłużyła się długość życia, wielu z nas rzuciło palenie, zmieniliśmy nawyki żywieniowe. Jednak to prawda, że problemy nie zniknęły. Wysokie spożycie alkoholu, epidemia otyłości, coraz większe nierówności w zdrowiu, słaby dostęp do opieki medycznej, praktyczny brak profilaktyki.

Zgadzam się. Raport NIZP-PZH wskazuje, że najgorsza sytuacja, jeśli chodzi o profilaktykę i stan zdrowia, jest w małych miejscowościach poniżej 5 tys. osób. Ale jest też tzw. paradoks łódzki – duże miasto, w którym stan zdrowia społeczeństwa wyraźnie odbiega in minus od tego w Warszawie, Poznaniu czy Wrocławiu. Mieszkańcy Łodzi żyją nawet krócej niż mieszkańcy małych miasteczek.

Jakie pani zdaniem popełniamy dziś największe błędy, jeśli chodzi o nasze zdrowie?

Największy błąd to brak praktycznej edukacji zdrowotnej w szkole. Ale trzeba dodać, że sam termin „edukacja zdrowotna” kojarzy się nam na ogół koszmarnie. Myślę, że powinniśmy wprowadzić nie tyle specjalny przedmiot, ile uczyć na przyrodzie, na biologii, zarządzania własnym zdrowiem.

„Zarządzanie własnym zdrowiem” brzmi inaczej niż „profilaktyka zdrowotna” czy „promocja zdrowia”. Osobom z pokolenia, które chodziło do szkoły w latach 80. XX wieku, kojarzy się głównie z fluoryzacją, czyli szorowaniem zębów wstrętnym, piekącym płynem na dziedzińcach szkolnych. A także z hasłami: „Nie pal”, „Bądź grzeczny”, „Nie śmieć”. Jeżeli nie będziemy mówić o procesach, jakie zachodzą w naszych organizmach w sposób ciekawy i logiczny, o tym jaki mamy na nie wpływ, niewiele wskóramy.

Rozmawiałam z pracownikami wyższych szkół związanych z wychowaniem fizycznym i z przykrością przyznają, że u nich promocja zdrowia kuleje. Studenci, jak słyszą „promocja zdrowia” nie reagują z entuzjazmem, wiedzą co ich czeka: mnóstwo nudnej, pamięciowej wiedzy do opanowania, a potem kolokwium na ocenę.

A zatem uczmy od najmłodszych lat zarządzania własnym zdrowiem. Pokazujmy, że zdrowy i sprawny człowiek jest w stanie realizować swoje cele i pragnienia, że zdrowie to naturalny zasób i psucie go to podcinanie gałęzi, na której się siedzi.

Na zdrowie wpływają trzy elementy: nasza genetyka, wybory życiowe i środowisko, w którym żyjemy. Na geny nie mamy żadnego wpływu, na środowisko niewielki, ale już wybory życiowe w całości zależą od nas.

Napisałam na ten temat książkę i z radością zauważam, że wielu jej czytelników zmienia swój styl życia na zdrowszy. Zaczynają działać w oparciu o wiedzę. Bo tu nie chodzi tylko o jedzenie czy niepalenie, ale też o podejście do leczenia. Jeśli ktoś ma wskazania do leczenia nadciśnienia, to może je rozpocząć albo zignorować i zwiększać tym samym ryzyko choroby wieńcowej, udaru mózgu, rozwarstwienia aorty, niewydolności serca, uszkodzenia nerek. To świadomy wybór.

Natomiast prawdziwą gwiazdą mojej książki jest śródbłonek naczyniowy. Uważam, że to klucz do zrozumienia zarządzania własnym zdrowiem.

Grunt to zdrowy śródbłonek

Proszę wytłumaczyć. Serce, żyły, tętnice – o tym wszyscy wiemy, ale śródbłonek?

Z rozróżnianiem żył i tętnic też niektórzy mają problem, chociaż to wiedza z IV klasy szkoły podstawowej…

Śródbłonek to niezwykle istotny narząd w naszym organizmie. Najprościej mówiąc to wyściółka wszystkich naczyń krwionośnych zbudowana z pojedynczej warstwy komórek. Gdyby hipotetycznie rozłożyć go na płasko, zająłby powierzchnię nawet dwóch kortów tenisowych.

Śródbłonek stanowi specyficzną barierę między krwią a tkankami. Odpowiada m.in. za napięcie ścian naczyń, wpływa na ciśnienie krwi, na jej krzepnięcie, na tworzenie nowych naczyń, angażuje się w reakcje układu odpornościowego.

W śródbłonku człowieka non stop toczy się niesamowicie ciekawa gra. Ponieważ znajduje się on dosłownie w całym ciele, zaburzenia jego funkcji uważane są za podstawowy proces zakłócający pracę wszystkich narządów. To od dysfunkcji śródbłonka zaczyna się np. miażdżyca.

O śródbłonku mogłabym godzinami, jest fascynujący, ale zatrzymam się na tym krótkim wyjaśnieniu. Myślę, że jeśli na biologii, zamiast rozpracowywać przysłowiowego pantofelka, mówilibyśmy jak działa serce, co może się w nim „zepsuć”, co się dzieje w organizmie, jak człowiek zapali papierosa, czy śródbłonek każdego palacza reaguje tak samo na dym tytoniowy itp., itd., byłoby nam znacznie łatwiej zarządzać swoim zdrowiem.

Wielokrotnie rozmawiam z rodzinami pacjentów tzw. największego ryzyka. Jeżeli ktoś przywozi kogoś bliskiego na operację serca wtedy zdaje sobie sprawę, że choroby serca i naczyń są realne. To już nie jest bajka o żelaznym wilku, coś, co przeciętny 18- czy 15-latek traktuje jak abstrakcję. Dopiero, jak coś się stanie w rodzinie, wtedy ta abstrakcja staje się czymś realnym. Paradoksalnie najwięcej pytań na temat operacji zadają bliscy, znajomi. Najczęstsze to: „Czy mogą uniknąć operacji serca w przyszłości?”

Młodym ludziom na ogół wydaje się, że zdrowi będą wiecznie. „Szlachetne zdrowie, nikt się dowie…”. Aż trudno uwierzyć, że ten przykład rodzica działa.

Zapewniam, że działa. I często działa wielopokoleniowo. Gdy pacjent po leczeniu wychodzi ze szpitala, często przychodzi cała rodzina, żeby zapytać co można zrobić dla siebie, żeby nie chorować. Dlatego właśnie napisałam książkę nie tylko o sercu, ale kompleksową, o zarządzaniu własnym zdrowiem, ponieważ nie jestem w stanie poświęcić każdej rodzinie godziny czy dwóch na indywidualne rozmowy.

Kiedy powinno się zacząć uczyć zarządzania własnym zdrowiem?

Już w przedszkolu można wprowadzać bardzo dobre nawyki. Jeżeli w przedszkolu dziecko dostaje papkę warzywną, która jest niejadalna i słyszy: „Masz siedzieć aż zjesz”, to nie jest to dobry przykład. Jeżeli dzieci miałyby do wyboru dobre warzywa, od miejscowych rolników…

W ogóle zaczęłabym od podstaw. Dzieci mogłyby pojechać na wycieczkę, zobaczyć jak te warzywa rosną, ile się trzeba natrudzić, żeby wyrosły. Wtedy nie będą miały być może skłonności do marnowania żywności, a poza tym, jak spróbują różnego rodzaju warzyw, to jedzenie ich może przerodzić się w przyjemny nawyk.

Dzieci łatwo chłoną nowe informacje. Jeżeli na prostych przykładach pokaże się, co szkodzi, a co pomaga naszym naczyniom krwionośnym, to już w przedszkolu możemy wytłumaczyć, dlaczego sposób żywienia jest ważny, w jaki sposób chroni tętnice i serce. Więc ja bym zaczęła od edukacji przedszkolnej.

Przydałoby się, bo jeśli chodzi np. o nadwagę i otyłość, polskie dzieci tyją najszybciej w Europie. Wspomina pani w książce o dziadkach podsuwających wnukom niezdrowe słodycze.

Uważam, że do kwestii otyłości należy podejść kompleksowo. Nie możemy tylko patrzeć na słodycze, które dzieci z jakiegoś powodu zjadają w nadmiarze.

Po pierwsze liczy się dom. Mówiłam już o podawaniu warzyw w atrakcyjnej formie, bez zmuszania. Tu warto wspomnieć o brukselce w kontekście genetyki.

Naukowcy z Cornwall College udowodnili, że 50 proc. populacji jest nosicielem mutacji genu, która powoduje, że odczuwają oni gorzki smak brukselki, a konkretnie substancji zawartej w tym warzywie, czyli fenylotiokarbamidu. Jeżeli będziemy zmuszać dziecko do jedzenia warzywa, które ono odczuwa jako gorzkie, a mama czy tata mówi: „Jedz, bo to jest zdrowe”, to dziecko raz na zawsze zrazi się nie tylko do brukselki, ale stanie się coś gorszego: zdrowe jedzenie będzie się kojarzyło z czymś niedobrym. Słodycze natomiast automatycznie staną się synonimem przyjemności, bo słodki smak daje poczucie szczęścia. Katastrofa…

Po drugie – do otyłości przyczynia się niestety szkoła. Nasze dzieci już w szkole podstawowej obciążamy nadmiarem prac domowych. Rozmawiam z dziećmi, które chodzą do szkoły w Austrii, w Niemczech i tam nie zadaje się tylu prac do domu. Tam sobota i niedziela nie służy do tego, żeby siedzieć i wkuwać.

Dodatkowo, jeżeli WF nie jest przyjemnością, tylko przedmiotem na ocenę, to my dorośli robimy wszystko, żeby dzieci zniechęcić do ruchu. Tymczasem każdy ma inne predyspozycje, ktoś może być świetny w grze w badmintona, a kiepski w bieganiu, więc po co go oceniać? Czy nie lepsza byłaby karta indywidualnych osiągnięć, która motywuje, a nie zniechęca?

Warto przytoczyć tu dane z raportu NIZP-PZH: zaledwie 20 proc. chłopców i 15 proc. dziewcząt w wieku 11-16 lat utrzymuje poziom aktywności zalecany przez WHO dla prawidłowego rozwoju i zachowania zdrowia.

Zastanawiamy się dlaczego tyle dzieci w Polsce ma zaburzenia depresyjne. Powiedziałam kiedyś koleżance: „Przepraszam, ale nie idę na spotkanie do szkoły na temat depresji u dzieci”. Ona pyta: „Dlaczego?”. „A wysłuchałaś wcześniej, że jutro mają pięć klasówek?”

No nie, straciliśmy instynkt samozachowawczy. Zamiast uczyć potrzebnych rzeczy i logicznego myślenia obciążamy encyklopedyczną wiedzą. Rodzice po pracy, zamiast pójść z dziećmi na rower, pomagają im w pracach domowych.

Staram się w mojej książce skłonić do refleksji na temat praprzyczyn ignorowania własnego zdrowia. To nie jest tak, że dzieci jedzą słodycze w dużych ilościach bez powodu czy unikają aktywności fizycznej, bo nie lubią. Jestem zwolenniczką zniesienia ocen z WF. Dzieci powinny mieć okazję do różnych form zdrowego ruchu na każdej przerwie. Jeżeli jest badminton w szkole, bardzo proszę, ping-pong, czemu nie. Jestem przekonana, że dzieci miałyby ochotę na taką formę ruchu. No i jeszcze zmniejszyłabym ilość godzin spędzanych w ławkach szkolnych.

Pani zdaniem błędy zaczynają się więc bardzo wcześnie?

Tak, od przedszkola.

Brak gwarancyjnych przeglądów

Gdy jesteśmy młodzi, na ogół nic nam nie dolega. Z wiekiem organizm wysyła pewne sygnały, że coś jest nie tak. Na co powinniśmy być wyczuleni? Których sygnałów nie należy bagatelizować?

Jeżeli myślimy o prawdziwej profilaktyce, o tym, żeby być jak najdłużej sprawnym, nie należy czekać na żadne sygnały ostrzegawcze, tylko działać odpowiednio wcześniej. Często mówi się, że ludzie bardziej dbają o samochody niż o własne organizmy.

Każdy, kto kupuje nowy samochód, nie czeka do momentu, kiedy coś zacznie się psuć, tylko grzecznie jeździ na regularne przeglądy, aby potem nie płacić za naprawę. Wobec własnych organizmów jesteśmy znacznie mniej zapobiegliwi, wiele objawów bagatelizujemy. A przecież mamy dziś tyle możliwości zapobiegania chorobom.

Ale nikt nas nie wysyła na przeglądy gwarancyjne! Nie mamy w Polsce bilansu 30-, 40-, 50-latka. Ostatni program „Profilaktyka 40+” okazał się zupełną klapą.

Sytuacja w Polsce pod tym względem jest tragiczna. Nie mamy w ogóle w kraju czegoś, co nazwałabym „medycyną dobrostanu pacjenta”. Korzystamy z usług medycznych dopiero wtedy, gdy coś nam dolega.

Medycyna dobrostanu pacjenta polega na tym, że można przyjść co rok, co dwa lata, na określone badania. Wykonuje się je właśnie po to, żeby chorobom zapobiegać. Dla mnie to jest niesamowite, że uparcie stronimy od profilaktyki.

Z badań wynika, że aż 80 proc. udarów i w ogóle chorób sercowo-naczyniowych jest do uniknięcia.

W innych krajach dostaje się regularnie zaproszenia na badania. W Polsce istnieją tylko oderwane procedury i czasami zaproszenia na jakieś badanie. Tu akcja badania piersi, tam prostaty. Ja tego nie krytykuję. Wręcz przeciwnie – są niezwykle potrzebne, ale tę konieczność wdrażania prozdrowotnych działań zauważyły w dużej mierze fundacje, które przejęły w tej kwestii rolę państwa. A przecież to nie tak powinno wyglądać.

Każdy z nas powinien dostać harmonogram kiedy, gdzie i na jakie badania ma się rutynowo zgłosić i jaki jest sens ich wykonywania. Do tego ktoś, kto ma liczne czynniki ryzyka, np. zawału serca czy udaru mózgu - o czym wyraźnie mówi Europejskie Towarzystwo Kardiologiczne - powinien być jeszcze inaczej traktowany. Pewne badania powinien wykonywać odpowiednio wcześniej. U nas tego nie ma.

A wracając do sygnałów ostrzegawczych, jakie wysyła nasze ciało, może być nim np. ból w klatce piersiowej, który powoduje, że pacjent zgłasza się do kardiologa. Ale ból, który jest wołaniem serca o tlen, to zwykle dość późny objaw choroby wieńcowej. Warto pamiętać, że ta choroba rozwija się latami i że na zawał serca „pracujemy” naprawdę długo.

Kiedyś o tym nie wiedzieliśmy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie są przyczyny choroby wieńcowej. Ale od wielu lat jest to już jasne, niemniej jednak co jakiś czas przekonuję się z przerażeniem, że nawet studenci VI roku medycyny nie wiedzą, co to jest Framingham Heart Study. Tymczasem to badanie po raz pierwszy w historii pokazało sens profilaktyki. Zaplanowano je w USA w 1948 roku. Framingham było w tym czasie niewielkim fabrycznym miastem, liczącym ok. 30 tys. mieszkańców. Wylosowano spośród nich 5207 mężczyzn i kobiet w wieku od 28 do 62 lat, bez objawów choroby wieńcowej. Przechodzili badania lekarskie co dwa lata, całość zaplanowano na 20 lat.

Framingham Heart Study wskazało dobitnie, że nadciśnienie tętnicze, otyłość, wysoki poziom cholesterolu i cukrzyca sprzyjają chorobie wieńcowej. Z wyników tego badania korzystamy do dziś.

Mówimy często o pierwszej pomocy, o resuscytacji, i bardzo dobrze, że świadomość na ten temat wzrosła. Tymczasem w świetle obecnej wiedzy pomoc powinna być udzielana znacznie wcześniej. Choroby sercowo-naczyniowe to zabójca numer jeden w Polsce. Potrafimy doskonale leczyć zawały serca w szpitalu metodą angioplastyki wieńcowej, ale mamy wciąż wysoką śmiertelność z powodu zawałów w fazie przedszpitalnej.

„Mój znajomy świetnie się czuł, ale rano już się nie obudził” - kto nie zna wśród grona znajomych podobnej sytuacji? Najprawdopodobniej był to zawał serca spowodowany pęknięciem blaszki miażdżycowej. Jeżeli doszło do groźnych zaburzeń rytmu serca, ten ktoś nie miał szans. Profilaktyka miażdżycy naprawdę ma sens.

A może bezalkoholowe wino?

Muszę spytać o alkohol. O tym, że palenie szkodzi, nie trzeba już nikogo przekonywać. Ale o alkoholu lekarze wypowiadają się różnie. W pani książce przeczytałem - z przykrością - że z ostatnich badań wynika, iż najlepiej jest w ogóle nie pić, wtedy człowiek ma szanse na najdłuższe życie w zdrowiu.

Dziękuję za to pytanie, bo w tej kwestii trwa pewien delikatny spór między kardiologami a onkologami i hepatologami [specjalistami od chorób wątroby]. Z ostatnich dużych badań wynika - i mówi o tym raport „Globalne Obciążenie Chorobami” - że całkowita abstynencja od alkoholu to najbezpieczniejsza opcja dla zdrowia.

Hepatolodzy uważają, że nie ma bezpiecznej dawki alkoholu dla wątroby. Z kolei onkolodzy przekonują, że alkohol to środek kancerogenny, czyli sprzyjający nowotworzeniu. I w zasadzie nie możemy z tym dyskutować. To wynika z dużych badań.

Kardiolodzy uważają, że niewielkie ilości czerwonego wina mogą działać prozdrowotnie. Warto jednak podkreślić, że ta dobroczynność czerwonego wina nie wynika wcale z obecności alkoholu, tylko działających antyoksydacyjnie polifenoli [antyoksydanty to wymiatacze wolnych rodników, odpowiedzialnych m.in. za rozwój miażdżycy].

Dziś wiemy, że można też korzystać z pozytywnego działania polifenoli, pijąc bezalkoholowe czerwone wino, zieloną herbatę, spożywając warzywa, zwłaszcza te o ciemnej barwie, oliwę z oliwek, aczkolwiek ta prawda z trudem przebija się do publicznej świadomości. Gdy wprowadzono wina bezalkoholowe w niektórych winnicach, kardiolodzy z rejonu Burgundii pisali, że to absurd, że polifenole nie wchłaniają się dobrze do organizmu z wina bez alkoholu.

Zobaczymy czy wino bezalkoholowe zagości częściej na naszych stołach. Na razie na pewno w odniesieniu do alkoholu warto zdecydowanie zalecać umiar. Pić naprawdę mało i z pewnością nie codziennie.

Moim zdaniem kluczem na przyszłość, także w tej sprawie, jest medycyna spersonalizowana. W XIX wieku medycyna opierała się na doświadczeniu konkretnego lekarza i jego wiedzy. XX wiek – to era medycyny opartej na faktach [Evidence Based Medicine], korzystającej z dużych badań i statystyki. A kluczem medycyny XXI wieku jest medycyna spersonalizowana.

Z alkoholem pewnie będzie tak, że kiedyś będziemy mogli po badaniu genetycznym powiedzieć: „Panie Kowalski, pana ryzyko nowotworu, jeżeli będzie pan spożywał alkohol, jest takie i takie. I proszę zdecydować, czy chce pan szaleć, czy nie”.

To jest tak, jak z jazdą samochodem - czy ktoś, kto ma solidną wadę wzroku, kiepski refleks, powinien brać udział w rajdach samochodowych?

Mało kto z nas kojarzy picie alkoholu z chorobą nowotworową.

Niestety, ma pan rację. Tak samo jest z paleniem. 90 proc. osób, z którymi rozmawiam na temat palenia, mówi: „Ach, najwyżej będę mieć kiedyś raka płuc i wcześniej umrę”. Ludzie nie kojarzą palenia z chorobami naczyń. A choroby naczyń to udar mózgu, miażdżyca kończyn dolnych, na skutek której może dojść nawet do amputacji nogi i wreszcie choroba wieńcowa czy niewydolność serca, a to prowadzi do niepełnosprawności.

My tych związków nie rozumiemy, bo nie uczymy się o procesach zachodzących w naszym ciele w wystarczający sposób. Odpowiedź daje biologia w połączeniu z matematyką. Matematyka pokazuje to od strony statystycznej, a biologia mówi o tym, co dzieje się w żywym organizmie, jeśli wlewamy w niego alkohol lub wdychamy dym tytoniowy.

Kiedy będziemy mogli wykonać badanie genetyczne, które powie, kto na co powinien uważać?

Mam nadzieję, że niedługo. Proszę zauważyć, że w przypadku chorób nowotworowych genetyka już jest wręcz niezbędna, a jej rola będzie rosła.

Genetyka to element medycyny spersonalizowanej. Zilustruję to przykładem. Uczestniczyłam niedawno w spotkaniu w ramach Międzynarodowego Forum Kobiet i gorącym tematem były tam statyny, czyli leki obniżające poziom cholesterolu. Wszyscy chcieli, żebyśmy rozpracowali go na czynniki pierwsze.

I znowu duże wyniki badań pokazały nam, że lekarstwa te hamują rozwój miażdżycy, mogą wręcz spowodować jej regresję. Ale u pewnej grupy osób statyny powodują bóle mięśniowe, zaburzenia funkcji wątroby i wtedy statyny odstawiamy. Korzystamy z innej grupy leków, które na szczęście są dostępne.

Medycyna spersonalizowana nie neguje zdobyczy Evidence Base Medicine. Bez niej nie wiedzielibyśmy, że stosowanie statyn w ogóle ma sens. Trzeba tylko uwzględnić wąską grupę pacjentów, dla których ta terapia nie jest najlepsza.

Zawsze spieram się ze znajomymi z Politechniki Warszawskiej albo z Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, którzy przekonują, iż liczą się algorytmy. Ja im na to: „Super, algorytmy są w medycynie bardzo potrzebne, ale jeżeli wy porównujecie np. dwa stopy metali, to one się wam bardzo ładnie sprawdzą. Natomiast kilogram człowieka i kilogram drugiego człowieka to już nie to samo. To mnogość enzymów, mnogość wariantów genetycznych”.

To sprawia, że praca lekarza nie jest prosta. Potrzebujemy coraz lepszych narzędzi, w tym genetyki, aby odpowiednią terapię dostosować do konkretnego pacjenta, inaczej mówiąc: „skroić na miarę”.

Jeszcze słowo o alkoholu, bo to wielki polski problem. Pijemy coraz więcej, chorujemy, umieramy z tego powodu.

To trudny temat, nad którym głowią się specjaliści od uzależnień. Jedną z przyczyn na pewno jest sposób organizacji pracy w Polsce. Ludzie w niektórych miejscach są poddawani wysokiej presji. Mamy ogólnie niską kulturę pracy, niską kulturę zarządzania. Jeżeli ktoś ma mało czasu na wykonanie swojej pracy, a do tego nadmiar obowiązków, brak dobrych narzędzi do wykonania pracy, to często „zajada” albo „zapija” ten stres.

Przyjmuję pacjenta i pytam o nadwagę. A on na to: „Pani doktor, ja muszę spędzić 14 godzin przed komputerem i mam wybór, albo wylatuję z pracy, albo robię to, co mi każą. Wiem, że połowa, z tego, co robię, nie ma sensu, ale moja szefowa musi się rozliczyć przed swoim szefem, a on przed swoim. Taki zaklęty krąg bezsensu”.

Nie można oczywiście wszystkiego zrzucać na otoczenie i pracę. Mamy jako Polacy ogromną skłonność do bagatelizowania czynników ryzyka. Kiedyś studentka powiedziała mi, że film „Bogowie” zrobił jej totalną dywersję w domu. Bo skoro wielki profesor Religa palił, to jej ojciec powiedział, że on nigdy nie rzuci palenia. O paleniu z urokiem mówili ludzie bardzo lubiani i szanowani jak chociażby Maria Czubaszek czy Wisława Szymborska. „No skoro oni palili, to warto brać przykład” - słyszałam to wiele razy.

Alkohol też jest w Polsce cool. Każda reklama piwa pokazuje, że alkohol jest fajny, przyjemny, są wtedy lepsze więzy, lepiej się odpoczywa, świat jest lepszy. Ta iluzja działa. Nie mówimy prawdy o czynnikach ryzyka. Koleżanka niedawno powiedziała: „Ty się tak strasznie wymądrzasz o paleniu, a przecież to takie przyjemne”.

Nadmiar cholesterolu nie boli

Pani nigdy nie paliła?

Nie, nigdy mnie nie ciągnęło do palenia. Zdaję sobie jednak sprawę z siły tego nałogu i rozumiem osoby, którym bardzo trudno rzucić papierosy.

Znajomy palacz, światły, wykształcony człowiek, miał udar. Chirurg naczyniowy mu powiedział: „Miałeś udar mózgu, teraz zator dużej tętnicy w nodze. Jeżeli będziesz palił dalej, ja ci tę nogę po prostu kiedyś utnę, bo dojdzie do martwicy i nie będę miał wyjścia”. To zadziałało, ale znajomy wspomina do dziś radość z wypalania ostatniego papierosa w toalecie szpitalnej, takie wspaniałe były dla niego te papierosy. Ale perspektywa życia bez nogi spowodowała, że rzucił i wytrwał w tym do dziś.

W Polsce nie ma poradni antynikotynowych. Nie mówimy też, że są leki, które pomagają w rozstaniu się z nałogiem.

Nie mówimy też wyraźnie, że chorobą palaczy jest POChP – przewlekła obturacyjna choroba płuc. Widzę takich pacjentów w szpitalu. Fatalne wyniki spirometrii [badanie pokazujące stan płuc], a tu pilna potrzeba operacji kardiochirurgicznej. To tragiczne sytuacje. Nikt takiej osoby nie ma ochoty operować, bo wiemy, że będą kłopoty.

Z drugiej strony nie można pozwolić, żeby ktoś zmarł z powodu zawału serca, jeżeli ma bóle w klatce piersiowej wynikające z niedokrwienia serca przy jedzeniu zupy. Niewielki wysiłek powoduje zmiany w EKG, świadczące o zaawansowanej chorobie wieńcowej.

Losy takich chorych są naprawdę niewesołe, a gdyby nie palili, to istnieje prawdopodobieństwo, że nie doszłoby do tak zaawansowanej miażdżycy albo stan płuc byłby znacznie lepszy i ryzyko operacji serca minimalne, a nie ekstremalne. Na salę operacyjną wjeżdża cały pacjent, a nie tylko jego serce z tętnicami. Truizm? To dlaczego tak wiele osób nie myśli o przyszłości zapalając papierosa? Dobry temat dla dobrego psychologa…

Do niektórych zabiegów pacjentów się nie kwalifikuje, jeżeli nie chcą żyć zdrowo. Alkoholikom nie przeszczepia się wątroby. Niektórzy postulują aby palaczom nie wykonywać pewnych zabiegów naczyniowych.

Nie ma zrozumienia w Polsce, jakie szkody papierosy wyrządzają śródbłonkowi naczyniowemu. Wymyśliłam metaforę samochodową - to jak samodzielne rysowanie ostrym gwoździem lakieru na własnym nowiutkim i drogim samochodzie. Kto na zdrowy rozum zrobiłby coś takiego?

Przytoczyłabym też przykład tętniaków, czyli patologicznie poszerzonych tętnic. Palenie zwiększa tempo progresji tętniaków i ich pękania - to udowodnione.

Uszkadza też tzw. mikrokrążenie w sercu i całym organizmie. O tym się mało mówi. Czasem koronarografia wykazuje, że w dużych tętnicach wieńcowych nie ma miażdżycy, tymczasem pacjent odczuwa typowe dławicowe bóle w klatce piersiowej. Drobne naczynia doprowadzające krew do każdej komórki serca na skutek palenia nadmiernie reagują skurczem i nie są w stanie zaopatrzyć serca w krew a wraz z nią w tlen i substancje odżywcze.

Ja też w swojej praktyce ambulatoryjnej zaznaczam, że nie chcę leczyć palaczy, ze względu na to, żeby ktoś potem nie miał do mnie pretensji: „Ta pani doktor mnie leczy, a tu proszę, kiepskie efekty, miałem zakrzepicę w nodze”.

Sama uwierzyłam, że palenie szkodzi, jak dyżurowałam w oddziale intensywnej opieki kardiologicznej i nie widziałam ani jednego 40-latka z zawałem, który by nie palił.

Zawał dosięga też czasem młodych ludzi z bardzo wysokim poziomem cholesterolu. Dziś wiemy, że istnieje choroba – hipercholesterolemia rodzinna i ktoś może prowadzić zdrowy tryb życia, ale jego predyspozycje genetyczne są takie, że wątroba wytwarza nadmiar cholesterolu. Trzeba się badać. Nadmiar cholesterolu, podobnie jak nadciśnienie, nie boli. My dzisiaj żyjemy w takich czasach, że mamy do dyspozycji leki, nie tak, jak nasi rodzice czy dziadkowie i możemy chorobie wieńcowej zapobiegać.

W Polsce poważnym problemem jest też cukrzyca. Wiele osób nie wie, że choruje. Kiedy ludzie dowiadują się, że z ich poziomem cukru jest coś nie tak?

Bardzo często dopiero na oddziale kardiologicznym, gdzie trafiają z racji zawału serca. Czyli niezwykle późno. Cukrzyca typu drugiego nie daje żadnych objawów i potrafi być nierozpoznana latami. Co innego cukrzyca typu pierwszego, związana z niedoborem insuliny, którą z racji charakterystycznych objawów wykrywa się znacznie szybciej.

Ostatnio spierałam się z pacjentem, który powiedział: „Wy lekarze jesteście gorsi niż sąd, bo z sądem można wygrać. A wy jak wpiszecie człowiekowi w papiery tę cukrzycę, już nigdzie nie można się odwołać”.

Próbuję go przekonać: „Chirurg wykonał operację, ma pan bajpasy, leczenie cukrzycy jest kluczowe dla utrzymania drożności tych pomostów”.

„Ależ ja nie mam cukrzycy! Wprawdzie miałem dwa czy trzy razy wysoki cukier, ale czy mnie coś bolało? A cukrzyca to przecież wzmożone pragnienie, częste oddawanie moczu - czytałem w jednej gazetce. Ja tego nie mam, wy mi wmawiacie tę cukrzycę”.

To wcale nie są rzadkie rozmowy. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, żeby zarządzać swoim zdrowiem i działać przed objawami. Musi nas boleć, czasem dopiero gnić noga, żebyśmy uwierzyli lekarzom, że coś jest nie tak. Wyniki badań niewiele nam mówią. Największym zagrożeniem Polaków jest niska świadomość zdrowotna. Ja to powtarzam z uporem maniaka.

Ale nie ma pani wrażenia, że lekarze też kiepsko dbają o własne zdrowie? Np. nie szczepią się przeciw grypie.

Jakie społeczeństwo, tacy lekarze. To nie jest jednolita grupa osób - jak w każdym zawodzie. Kiepska organizacja pracy nie pomaga w dbaniu o zdrowie również lekarzom, ilość godzin spędzanych w pracy także. Praca pod presją ma swoje konsekwencje.

Od czego zacząć zdrowe życie?

Od czego zacząć zarządzanie własnym zdrowiem, jeżeli do tej pory specjalnie się tym nie przejmowaliśmy?

Trzeba pamiętać, że nie da się oderwać emocji od serca, cukrzycy od naczyń, miażdżycy od cukrzycy czy od nadciśnienia, chorób płuc od serca, zakrzepicy od palenia, zdrowia zębów od zdrowia serca. Na swoje zdrowie trzeba popatrzeć całościowo i profesjonalnie.

Idealnie być dzisiaj zdrowym 20-latkiem, bo można rozpisać sobie plan: „Co chcę w życiu osiągnąć? Czy chcę minimalizować ryzyko pobytu w szpitalach, czy nie?” W książce lansuję słowo „sprawnowieczność”. Może troszkę przerysowane, ale ja naprawdę widziałam 80-latków, którzy wyglądali lepiej niż 40-latkowie. Osiągnęli to racjonalnym podejściem do własnego zdrowia.

Zarządzanie zdrowiem jest w dzisiejszych czasach możliwe. Nie jest też trudne, musi tylko przerodzić się w nawyk.

Od czego zacząć?

  • Po pierwsze jedzenie. Jak najmniej przetworzone, zero tłuszczów trans, które są bardzo szkodliwe. Więcej tłuszczów roślinnych nienasyconych niż zwierzęcych. Gdyby jeszcze dobre warzywa były pod ręką… Wrócę do statystyk, miejscowości poniżej 5 tys. osób wypadały fatalnie w badaniach stanu zdrowia mieszkańców, a przecież ludzie mają ogródki przydomowe, wystarczy je tylko zagospodarować.…
  • Niepalenie papierosów.
  • BMI [Body Mass Index, czyli indeks masy ciała; liczymy go dzieląc masę ciała w kilogramach przez kwadrat wzrostu w metrach] - idealnie poniżej 25, ale oby nie powyżej 30.
  • Całkowity cholesterol, ale tu musimy się odnieść do czynników ryzyka. Powinniśmy uzgodnić z lekarzem jaki poziom cholesterolu, zwłaszcza frakcji LDL [Lipoproteiny o małej gęstości] będzie dla nas najkorzystniejszy. Bo dla niektórych osób z ekstremalnym ryzykiem sercowo- naczyniowym cholesterol frakcji LDL powinien wynosić nawet poniżej 40 mg/dl.
  • Nadciśnienie. Po prostu trzeba je mieć ochotę zmierzyć i zechcieć leczyć pod kontrolą lekarza, jeśli jest nieprawidłowe. Arbitralnie przyjmujemy, że nadciśnienie to wartość powyżej 140/90 mmHg, ale wiemy, że optymalne powinno być w granicach 120 na 80. Osoby z tętniakami, z genetycznymi chorobami tkanki łącznej wyjątkowo muszą o to dbać.
  • Poziom cukru, czyli glukozy – norma to mniej niż 100 mg/dl na czczo. Jeżeli chorujemy na cukrzycę, trzeba mieć ją pod kontrolą, czyli leczyć.
  • No i ruch. Dowolny: bieganie, rower, pływanie, spacery.

Ciekawostka: Amerykańskie Towarzystwo Kardiologiczne uznaje psa za najlepszego przyjaciela serca człowieka. Pozytywnie wpływa na emocje, działa jak dodatkowy „lek” obniżający ciśnienie, zmusza do regularnej aktywności fizycznej.

Z jedzeniem nie jest tak łatwo. Mody się zmieniają. Raz mówi się, żeby tylko nie jeść masła, potem, że masło jednak najzdrowsze.

To prawda, ale dzisiaj wiemy, że najlepsze jest różnorodne i jak najmniej przetworzone jedzenie, czyli model śródziemnomorski. Ale i w jedzeniu jest pułapka. Zatruliśmy morza i oceany, a jednocześnie chcemy mieć zdrową rybę na talerzu. Tu w sukurs musi nam przyjść badanie żywności najnowszymi technologiami.

Marzyłabym, żeby w Polsce można było sprawdzić, czy żywność od zaprzyjaźnionego rolnika albo ta kupowana w sklepie jest rzeczywiście eko.

Fajnie by było sprawdzić, czy jak ktoś mówi, że ma świetną hodowlę, czystą wodę i produkuje super łososia, pstrąga czy karpia, nie karmi ryb słabej jakości karmą.

Wiemy, że oliwa z oliwek jest bardzo cenna dla zdrowia, ale jest podrabiana. Dlatego Włosi, którzy są producentami oliwy, tropią fałszerzy oliwy.

Coraz więcej z nas wierzy, że to, co wprowadzamy codziennie do swojego organizmu, ma znaczenie. Pamiętajmy też, że wymogi zdrowego życia nie żądają od nas umartwiania. Zdrowe i niedobre jedzenie na dłuższą metę nie ma szans. Życie musi mieć swój smak.

Gdy pani obserwuje swoich pacjentów na przestrzeni ostatnich 10 - 20 lat, to widać, że ludzie zmieniają swój sposób myślenia na temat zdrowia?

Część obywateli jest naprawdę bardzo świadoma, ale są też tacy – boję się powiedzieć „większość”, którzy żyją zdecydowanie niezdrowo.

Proszę zauważyć bardzo niepokojąca rzecz - w Polsce doszło do zahamowania wydłużania się długości życia. O tym mówią raporty.

Na początku lat 90., jak się dowiedzieliśmy, że nadmiar cholesterolu jest szkodliwy, pewna grupa osób zmieniła sposób jedzenia i osiągnęliśmy pozytywne efekty. Ale potem przestaliśmy się tym aż tak bardzo martwić. Skoro leczenie zawału serca to „proste przepychanie żył”, to po co się przejmować? No proszę bardzo, przyjeżdża się do szpitala - balonikowanie, stenty. Był zawał, nie ma zawału.

Część osób za bardzo uwierzyła w technologię. To oczywiście ślepa uliczka. Nie każdy ma szczęście i dojedzie do szpitala na czas. I nie każdemu da się przeszczepić serce.

Swoją książkę kończy pani optymistycznie. No, powiedzmy realistycznie, bo nie każdy chce się zmieniać. „Zawsze warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rzeczywiście chcesz cokolwiek zmieniać [w kwestii swojego zdrowia]. Jeśli nie – nie czytaj dalej, szkoda czasu, może zdarzy się lepsza sposobność”.

Jestem z natury optymistką. Gdybym nie była, nie napisałabym w ogóle tej książki. Zrobiłam w zasadzie wszystko sama od A do Z, co wymagało determinacji, uporu no i podjęcia ryzyka, bo stałam się wydawcą. Psycholog powiedziałby, że moja praca to przykład job craftingu i coś w tym pewnie jest.

Poza tym dziedzina, w której pracuję, jest optymistyczna. Kardiologia się niesłychanie szybko rozwija. Jesteśmy w stanie pomóc wielu pacjentom, wobec których medycyna jeszcze 30 lat temu była w dużej mierze bezradna. Ale my lekarze nie zrobimy wszystkiego za naszych pacjentów. Nikt za nikogo nie przestanie palić, nie zacznie przyjmować leków, nie zmieni nawyków żywieniowych. A ponieważ na nasze państwo, jeśli chodzi o organizację opieki zdrowotnej w kwestii profilaktyki, nie możemy raczej liczyć, ludzie muszą brać sprawy w swoje ręce. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej.

*Anna Słowikowska – dr n. med., kardiolog, specjalista chorób wewnętrznych, zawodowo związana z Kliniką Kardiochirurgii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, autorka książki „Serce w dobrym stylu. Jak świadomie zarządzać swoim zdrowiem”, wyd. ATS Publishing, 2021.

;
Na zdjęciu Sławomir Zagórski
Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze