Rosjanie konsekwentnie niszczą ukraińską infrastrukturę energetyczną - jednak zapoczątkowana w październiku rakietowo-dronowa ofensywa powietrzna jest dla nich kosztowna i wymaga „poświęcania" części pocisków w roli wabików dla ukraińskiej obrony przeciwlotniczej
Przeprowadzone w poniedziałek 10 października uderzenie rakietowe i dronowe na miasta i obiekty infrastruktury energetycznej Ukrainy było pierwszym z trwającej do dziś systematycznej serii codziennych ataków. Według wyliczeń ukraińskiego „Forbesa" tylko ten pierwszy dzień (10 października) wzmożonego ostrzału rakietowego kosztował Rosję od 400 do 700 milionów dolarów – bo taki był koszt wystrzelonych w trakcie ataku pocisków.
Po ataku z 10 października Rosjanie niemal codziennie przeprowadzali kolejne ostrzały. Dość szybko wyłonił się charakterystyczny schemat. Podczas gdy nowsze – i celniejsze – pociski manewrujące uderzają w dość starannie i przemyślnie wybrane ukraińskie elektrownie, sieci energetyczne i stacje przesyłowe, pozbawiając całe regiony kraju dostępu do prądu, starsze – i mniej celne - modele pocisków manewrujących wraz z rojami dronów-kamikaze sieją terror nad ukraińskimi miastami. Brak prądu ma stopniowo paraliżować ukraińskie państwo i armię oraz zamieniać w udrękę codzienność Ukrainek i Ukraińców – bo oznacza to nieogrzane domy, brak łączności i dostępu do sieci, czasem wręcz niemożność wezwania karetki czy zrobienia codziennych zakupów.
Permanentne ataki rakietowo-dronowe na miasta mają zaś łamać morale walczącego społeczeństwa.
Ataki na infrastrukturę energetyczną są niestety skuteczne. Już drugiego dnia po rozpoczęciu rakietowo-dronowej ofensywy powietrznej ukraińskie ministerstwo energetyki poinformowało, że w atakowanym kraju o ok. 30 proc. spadła produkcja prądu. W ostatnim tygodniu te same liczby podał prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski – co świadczy o tym, że rosyjskie ataki nadążają niestety za ukraińskim tempem odbudowy i napraw infrastruktury energetycznej.
W wielu regionach kraju obowiązują harmonogramy planowych wyłączeń dostaw prądu, bezpośrednio po nowych atakach dochodzi też do blackoutów o różnym zasięgu.
Moment rozpoczęcia przez Rosjan wzmożonych ataków rakietowych i dronowych według tej nieco zreformowanej taktyki pokrywał się z objęciem dowództwa wojsk inwazyjnych w Ukrainie przez generała Siergieja Surowikina. Nazywany „rzeźnikiem Syrii” Surowikin dwukrotnie dowodził rosyjskimi wojskami w Syrii – odpowiadając za liczne zbrodnie wojenne przeciwko cywilom w bezlitośnie bombardowanych przez Rosjan syryjskich miastach. Już w 2017 roku otrzymał za to od Putina tytuł Bohatera Federacji Rosyjskiej. Przypisuje się mu zwłaszcza zaprowadzenie „porządku” na opanowanych ziemiach w ostatniej fazie aktywnej interwencji w Syrii.
Surowikin rozpoczął karierę wojskową jeszcze w czasach sowieckich. Walczył w wojnie w Afganistanie. Brał udział w moskiewskim nieudanym puczu z 1991 roku i odsiedział po nim siedem miesięcy w areszcie za to, że jako dowódca batalionu wydał swym żołnierzom rozkaz rozjechania czołgami trójki protestujących przeciwko puczystom demonstrantów. Sam uparcie twierdził, że jedynie wykonywał rozkazy przełożonych – ostatecznie rosyjski sąd oczyścił go z zarzutów i przywrócił do armii.
W Ukrainie z kolei to on dowodził rosyjskimi jednostkami szturmującymi rejon Rubiżnego i następnie Siewierodoniecka. Rosjanie osiągnęli tam efekt przełamania ukraińskich linii prowadząc wielodniowy skoncentrowany ostrzał artyleryjski na nienotowaną dotąd skalę oraz używając wyrzutni pocisków termobarycznych TOS-1A i zaprojektowanych do zdalnego rozminowywania pojazdów Ur-77 w roli broni do wyburzania eksplozjami całych kwartałów miejskich zabudowań.
Wszystko to razem sprawia, że Surowikin ma w oczach rosyjskich „siłowików” zasłużoną opinię bezwzględnego dowódcy – zdolnego do osiągania założonych celów bez oglądania się na kwestie humanitarne.
Rozpoczęcie nowej fazy rakietowo-dronowej wojny powietrznej wiązało się z pewną zmianą dotychczasowej taktyki ostrzeliwania Ukrainy pociskami rakietowymi.
Względnie precyzyjne – a przy tym wręcz bardzo precyzyjne jak na ogólną paletę rosyjskiego uzbrojenia - pociski manewrujące Kalibr i (rzadko) balistyczne Iskandery wykorzystywane są obecnie przez Rosjan niemal wyłącznie do atakowania ważnych celów z zakresu energetycznej infrastruktury krytycznej. To elektrownie (a raczej określone trudne do szybkiej naprawy czy zastąpienia instalacje na ich terenie), stacje przesyłowe, zespoły transformatorów, czy linie energetyczne – zwłaszcza te bardzo wysokiego napięcia, rozpięte na bardzo wysokich i relatywnie trudnych do odbudowania wieżach.
Starsze i zdecydowanie mniej celne pociski przeciwokrętowe Ch-101, Ch-55 i Ch-22 używane są już nieco inaczej. Ponieważ próby trafienia nimi w określone urządzenie na terenie na przykład elektrowni to czysta loteria, Rosjanie wykorzystują je w atakach na infrastrukturę energetyczną głównie do wzmocnienia efektu niszczącego uzyskanego przez Kalibry, a także w celu przeciążenia ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Przypomnijmy przy tym po raz kolejny, że wymienione typy pocisków przeciwokrętowych zaprojektowano w czasach sowieckich do niszczenia z użyciem głowicy jądrowej całych zgrupowań okrętów NATO. W takim ataku zupełnie nie liczyłaby się precyzja na poziomie dziesiątków metrów. Wykorzystywanie tych pocisków – już z głowicą konwencjonalną – przeciwko konkretnym celom naziemnym wiąże się więc z bardzo niską, jak na kategorię pocisków manewrujących celnością.
W podobnej roli, już niemal wyłącznie terrorystycznej roli, używane są także już od miesięcy – na nadspodziewanie dużą skalę – pociski przeciwlotnicze z baterii S-300. Charakteryzują się one sporym – w niektórych wersjach mocno przekraczającym 100 km zasięgiem, jednak w użyciu przeciwko celom naziemnym stają się w zasadzie pociskami niekierowanymi – ich systemy naprowadzania stworzono bowiem do walki z lotnictwem i pociskami rakietowymi przeciwnika. Wprowadzenie rakiet S-300 do użycia przeciwko ukraińskim miastom było jedną z głównych oznak wyczerpywania się zasobów pocisków manewrujących i balistycznych w rosyjskim arsenale. Choć wydaje się, że doświadczenie wojny kazało Rosjanom uznać starsze wersje S-300 za mało efektywne w zwalczaniu celów powietrznych, ich przeznaczenie do ataków na miasta nadal nie jest krokiem uzasadnionym ekonomicznie. Pociskami S-300 ostrzeliwane są zwłaszcza miasta Mikołajów i Zaporoże – lina frontu przebiega na tyle blisko obu ośrodków, że znajdują się one w zasięgu tych systemów.
Irańskiej produkcji drony Shahed-136 (czyli Szahid), należące do kategorii amunicji krążącej i popularnie zwane dronami-samobójcami lub dronami kamikaze, mają 3,5 metra długości i deklarowany zasięg do 2,5 tysiąca kilometrów. Pozwala to Rosjanom na używanie ich przeciwko celom na terytorium całej Ukrainy. Szahidy mają jednak też dwa zasadnicze ograniczenia. Pierwszym jest to, że napędzane przez prosty dwusuwowy silnik drony lecą z prędkością nie przekraczającą 185 km/h i do tego na niższych wysokościach są wyraźnie słyszalne. Ułatwia to pracę obronie przeciwlotniczej. Chociaż dla części systemów przeciwlotniczych Szahidy są po prostu za małe, by mogły być przez nie skutecznie namierzane, dla innych – w tym broni lufowej – są jak najbardziej osiągalnymi celami. Drugą słabością Szahidów jest zaś to, że ich głowica bojowa zawiera 40 kg materiału wybuchowego – co pozwala na niszczenie jedynie określonej palety celów. Dla porównania – pocisk manewrujący Kalibr w zależności od typu głowicy przenosi do ok. 500 kg materiału wybuchowego zaś balistyczny Iskander – do 780 kg.
Te dwa ograniczenia Szahidów mogą jednak stać się atutami tej broni – wówczas, gdy wykorzystuje się ją jako narzędzie terroru skierowane przeciwko miastom i ich cywilnym mieszkańcom. Rosjanie właśnie tak używają tych dronów. Wysyłają je całymi rojami (po kilkanaście a nawet więcej maszyn) nad ukraińskie miasta – taki atak trwa kilka bardzo długich i przerażających z punktu widzenia mieszkańców minut. Sam alarm przeciwlotniczy trwa znacznie dłużej niż w wypadku ataku rakietowego, miasto znacznie dłużej wstrząsane jest też seriami z artyleryjskiej broni lotniczej i hukami eksplozji w powietrzu. Ostatecznie po kilka z tych kilkunastu maszyn trafi w cele w obrębie miasta. Niektóre niszczą lokalne stacje grzewcze czy transformatory, inne uderzają w budynki mieszkalne. Efekt terrorystyczny jest niestety gwarantowany – zwłaszcza gdy takie ataki powtarzają się dzień po dniu – co obserwujemy obecnie.
Chwilę wcześniej opisaliśmy niedostatki Szahidów, trzeba też więc wspomnieć o dwóch ich niekłamanych zaletach z punktu widzenia Moskwy. Otóż irańskie drony-kamikaze są niezwykle tanie – ich jednostkowy koszt nie przekracza 20 tysięcy dolarów (co w porównaniu z kosztami pocisków manewrujących sięgającymi 6 mln dolarów jest groszową kwotą). Do tego zaś Rosjanie wciąż mają ich mnóstwo – dostawy z Iranu mają obejmować łącznie 2800 egzemplarzy.
Na obecnym etapie wojny Rosjanie tylko w bardzo niewielkim stopniu wykorzystują pociski balistyczne Iskander. Choć dokładnych – a raczej weryfikowalnych - liczb nie znamy, można z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że ich zapasy w rosyjskich magazynach uzbrojenia są na wyczerpaniu – tzn. zbliżyły się do poziomu nienaruszalnego minimum zachowywanego na wypadek rozszerzenia się konfliktu. Według ukraińskiego MON miało ich Rosjanom zostać niewiele ponad 100.
Choć do żadnych konkretnych liczb nie warto się tu przywiązywać, a ukraińskie szacunki mogą być elementem wojny psychologicznej, faktem jest, że w pierwszych miesiącach wojny Rosjanie wykorzystywali cenne Iskandery bardzo często – w tym nawet przeciwko zupełnie drugorzędnym celom.
Dlatego właśnie Rosja kupuje od Iranu również pociski balistyczne. Według Reutersa wysyłka pierwszych egzemplarzy ma nastąpić w ciągu najbliższych dni. Na liście zakupów Kremla znalazły się pociski Fateh-110 i Zolfaghar. Pierwsze mają zasięg do 300 km i mogą przenosić głowicę o masie do 650 km. Zolfaghary mają już 700 km zasięgów i podobny rozmiar głowicy – są bowiem mocno udoskonalonymi „krewnymi” Fatehów. Irański arsenał rakietowy, przynajmniej jeśli chodzi o Fatehy, jest całkiem rozbudowany – szacuje się, że Iran ma przynajmniej kilkaset pocisków z tej rodziny. Wszystko wskazuje więc na to, że w ciągu kilku tygodni pociski balistyczne mogą powrócić na niebo nad Ukrainą.
Ukraińska obrona przeciwlotnicza wciąż zachowuje bardzo wysoką efektywność. Uśredniając – każdego dnia zestrzeliwanych jest około połowy (czasem nawet więcej) pocisków i dronów wysłanych przez Rosjan przeciwko celom na terytorium Ukrainy. Zarazem jednak Rosjanie świadomie grają na efekt tzw. saturacji, czyli przeciążenia ukraińskiej obrony przeciwlotniczej – wystrzeliwując po kilka rakiet na jeden cel (w roli „wabików” dla ukraińskich rakiet występują wówczas starsze typy pocisków – lub wysyłając nad miasta całe roje dronów.
Systemy obrony przeciwlotniczej mają zdolność do śledzenia określonej liczby celów w tym samym czasie. Kiedy celów – czyli pocisków manewrujących lub dronów - jest w powietrzu więcej niż wynoszą owe zdolności, jest jasne, że przynajmniej część z nich nie zostanie zestrzelona. Dlatego też Ukraina potrzebuje do obrony strategicznych obiektów i miast obrony przeciwlotniczej możliwie najnowszych generacji – to dopiero one właśnie są zdolne do symultanicznego zwalczania większych liczb równocześnie nadlatujących pocisków.
Szczęśliwie dla Ukrainy reakcja Zachodu na nową rakietowo-dronową ofensywę powietrzną Rosji jest dość stanowcza – i sprowadza się przede wszystkim do wzmacniania ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Już 10 października na Ukrainę trafiła pierwsza bateria wyrzutni pocisków przeciwlotniczych IRIS-SL przekazana przez Niemcy. Niemal równolegle Stany Zjednoczone poinformowały, że w drodze na Ukrainę są już dwie baterie systemu NASAMS. Swoje dorzucają też Francuzi, którzy dostarczą 4 wyrzutnie Crocale NG (sami mają ich łącznie 12). W przygotowaniu jest też pomoc z Norwegii (być może chodzi również o NASAMS – to amerykańsko-norweski system).
Wysyłane i przygotowywane do wysłania w ostatnim czasie systemy obrony przeciwlotniczej należą już do światowej czołówki. Bateria IRIS-SL jest w stanie radzić sobie nawet z 24 celami jednocześnie, podobne zdolności mają również NASAMS-y.
Ukraińcy równolegle uczą się też radzić sobie z atakami dronów-kamikaze. W ich zwalczaniu bardzo efektywne okazały się zmodernizowane pamiętające jeszcze sowieckie systemy Osa (część z nich – jak się wydaje – Ukraina otrzymała od Polski). Z czasem na coraz większą skalę zaczęła też być wykorzystywana do zestrzeliwania Szahidów klasyczna przeciwlotnicza artyleria lufowa.
***
Rosyjska rakietowo-dronowa ofensywa powietrzna pozostaje dotkliwa dla Ukraińców i ukraińskiego państwa. Ukraińskie społeczeństwo nie daje się jednak złamać – odpowiedzią na ataki jest powszechnie deklarowana potrzeba oporu – i odwetu. Należy przy tym pamiętać, że mimo znaczącego zwiększenia intensywności ataków Rosjanom nie udało się od poniedziałku 10 października ani razu trafić więcej niż 30 celów w ciągu jednej doby – mimo, że podczas pierwszego ataku użyli nie mniej niż 84 pocisków rakietowych różnych typów i kilkudziesięciu dronów. Skala ataków pozostaje niestety wystarczająca, by zadawać poważne ciosy ukraińskiej infrastrukturze energetycznej – zarazem nie wydaje się jednak na tyle znaczna, by poważniej zachwiać ukraińskim morale i wolą walki. Wiele wskazuje na to, że generał Surowikin może się przeliczyć.
Świat
Władimir Putin
Wołodymyr Zełenski
NATO
agresja Rosji na Ukrainę
Sytuacja na froncie
Ukraina
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze