0:000:00

0:00

Siedzimy przy stoliku, jakich kilka stoi w ogromnym namiocie. Obok przechodzi pani z bardzo zadowolonym pieskiem w zimowym ubranku: “Jak tu przyjechał, to taka bieda była. Zarośnięty i w pampersie. Bo jechali tu kilkadziesiąt godzin” - mówi Dominika Przychodzeń.

Skąd? Z jakiego miasta?

Z terenów Ukrainy okupowanych przez Rosję.

A to w ogóle możliwe?

Tak, ruch jest spory. Z rosyjskich obozów dla “uchodźców” można wyjechać - ale nie do Ukrainy. Ludzie jadą na północ, do Moskwy, Petersburga. A stamtąd przez Białoruś do Polski. To długa i ciężka podróż. Granica białoruska jest otwarta, ale urzędnicy białoruscy - wrogo nastawieni. Ale teraz droga autobusem przez Białoruś jest po prostu bardziej bezpieczna niż pociągiem przez ostrzeliwaną Ukrainę.

Przyjeżdżają tu ludzie, którzy wszystko stracili i naprawdę nie mają dokąd wracać. Często w szoku, bez żadnych planów.

Przyjeżdża taki autobus po wielogodzinnej jeździe w nieznane, zatrzymuje się tu, przy dworcu Warszawa Wschodnia i...

...oczom podróżnych ukazuje się duża grupa wolontariuszy, którzy od razu sięgają po bagaże i prowadzą ludzi do tego wielkiego namiotu. Zaczynamy od tego, żeby się objąć i wypłakać. Oni płaczą, my płaczemy.

A potem ułatwiamy im start. Ten punkt prowadzi miasto Warszawa wspólnie z Norwegian Regugee Council. Tu można zacząć tymczasowe lub stałe życie w Polsce albo pojechać dalej.

Młoda kobieta w odblaskowej kamizelce i koszulce z sylwetka okrętu ukraińskim napisem "Idi na chuj"
Dominika Przychodzeń przed namiotem NRC, 7 listopada 2022. Fot. Agnieszka Jędrzejczyk

Historia Dominiki

Z Dominiką Przychodzeń rozmawiam po raz drugi. W lutym, przed wojną Putina, spisałam jej relację o tym, jak prześladuje ją państwo PiS za udział w protestach i happeningach organizowanych przez grupę Cień Mgły. Wtedy miała jedenaście spraw wykroczeniowych. I żadnego wyroku skazującego.

Przeczytaj także:

Policja nie składa tych wniosków, by sąd wyznaczył granicę tego, co dopuszczalne w sferze publicznej. Chodzi o nękanie. O wypchnięcie obywateli ze sfery publicznej – skoro nie podzielają poglądów władzy.

W OKO.press nazwaliśmy tę praktykę SLAPPem po polsku albo braniem obywateli „na celownik”.

SLAPP (Strategic Lawsuit Against Public Participation) to sprawa sądowa wytaczana aktywiście lub dziennikarzowi/naukowcowi, by zmusić go do milczenia.

Właśnie spraw policyjnych, wykroczeniowych – liczonych w dziesiątki na osobę - jest w Polsce najwięcej. Celem ataku są aktywistki i aktywiści w całej Polsce broniący praworządności, praw kobiet, praw uchodźców na granicy białoruskiej, praw osób LGBT+. Większość tych osób zaangażowała się teraz w pomoc Ukrainie walczącej z Putinem. Wydaje się wręcz, że ich umiejętność samoorganizacji, planowania i koordynacji (zdobyta w protestach ulicznych) przyczyniła się do tego, że polskie społeczeństwo tak skutecznie pomogło Ukrainie.

Dziś Dominika Przychodzeń pracuje od marca jako wolontariuszka w centrum tranzytowym przy Dworcu Wschodnim w Warszawie. Kieruje punktem Fundacji Otwarty Dialog, który mieści się w wielkim namiocie prowadzonym przez Norwegian Refugee Council i władze Warszawy.

„Nie ma co się oszukiwać - Polska się zatkała” – mówi.

Sprawa gorącej herbaty dla uchodźców

Kiedy dzwonię, by się umówić na spotkanie, nie chce mówić o sprawach, jakie ma na policji, ale o pomocy Ukrainie. Dopytuję jednak o to.

“Nic się nie zmieniło. Informacje o sprawach kierowanych do sądu przychodzą cały czas - już mam taką metodę, że czekam do ostatniego dnia najstarszego awizo i idę z nim na pocztę - to przy okazji odbieram to, co tam potem przyszło.

Policja nadal nachodzi moją Mamę, która mieszka poza Warszawą. Bo tam jestem zameldowana. To jest taki dodatkowy element nękania, bo policja zna mój adres do korespondencji i wie, że odbieram awiza".

Skąd się wzięła w ośrodku przy Dworcu Wschodnim?

“24 lutego wróciłam z pracy do domu, włączyłam telewizor i zobaczyłam setki, a nawet tysiące ludzi na polskiej granicy, próbujących dostać się do Polski. Pojechałam na Dworzec Zachodni, gdzie przyjeżdżały pociągi i autobusy z Ukrainy. I potem już codziennie tam jeździłam. Zajmowałam się tym, co wszyscy: gary z zupą, setki kanapek. Gorąca herbata.

Wśród pomagających było mnóstwo ludzi z protestów. Ale poznałam też nowe osoby. I z nimi przeszłam tu, na Dworzec Wschodni. Punkt zakładał Dominik Berliński z Fundacji Otwarty Dialog. I ja tu już z nimi zostałam. Teraz jestem koordynatorką pomocy uchodźcom i kierowniczką tego punktu ODF”.

Sprawa namiotu na 50 tysięcy osób

I teraz spotykamy się w punkcie relokacyjnym NRC przy Dworcu Warszawa Wschodnia. Punkt jest ogrodzony i strzeżony. Do środka można wejść tylko za zgodą uprzejmej, ale stanowczej pani z ochrony, po wcześniejszym umówieniu się. W środku jest wielki ogrzewany namiot i baraki z toaletami. W namiocie – z jednej strony stoliki, z drugiej, łóżka.

Przy wejściu stanowisko Norwegian Refugee Council (NRC). Obok kolejne boksy. ODF ma swój - kiedy rozmawiam z Dominiką Przychodzeń, siedzi tam trojka młodych ludzi i w skupieniu wpisuje coś do laptopów.

Jest dosyć pusto – tego dnia nie przyjechał żaden autobus z uchodźcami i żaden akurat nie wyjechał na zachód Europy.

Mówi Aleksandra Minkiewicz, NRC: Jesteśmy w Polsce od początku tej wojny, od 7 marca. W Ukrainie działamy od 2014 r.

Od 24 marca, kiedy powstał namiot przy Dworcu Wschodnim, przyjęliśmy tu 50 tys. osób. Część z nich została potem w Polsce, część pojechała dalej. Stworzyliśmy tu bezpieczną przestrzeń dla osób z doświadczeniem uchodźczym. Przyjeżdżający z Ukrainy mogą się tu zatrzymać, zjeść ciepłą zupę i zastanowić się, co dalej. Spędzić tu noc, może dwa dni.

W ciągu dziewięciu miesięcy wojny wiele się zmieniło. Zmniejszyliśmy namiot, bo potrzeby są nieco mniejsze – zamiast 1500 osób może teraz przyjąć 500. Ale jest ogrzewany i przygotowany do zimy.

Poza tym dziś centrum służy nie tylko wyjeżdżającym z Ukrainy, ale też jako przystanek dla tych, co tam wracają. Widzimy, że z Ukrainy wyjeżdża coraz więcej osób starszych, z niepełnosprawnościami. A także mężczyzn - to obywatele Ukrainy z terenów - jak mówimy w NRC - “niekontrolowanych przez władze w Kijowie”. Im grozi branka do rosyjskiego wojska.

Dwie osoby niosa białe paczki z napisem NRC przez błoto. W tle - zniszczony dom
Wieś Hrakowe w północno-wschodniej Ukrainie. Zdjęcia z misji sekretarza generalnego NRC Jana Egelanda. Fot. NRC

Sprawa przejazdu z Ukrainy przez Rosję i Białoruś

“W Warszawie to już ostatni taki punkt tranzytowy. A w miarę bombardowania Ukrainy transport kolejowy stał się niepewny, zresztą nie ma już tylu chętnych do wyjazdu. Dlatego lepszy jest transport autobusowy – i autobusy tu właśnie dojeżdżają. W tym te jadące przez Białoruś” - opowiada dalej Dominika Przychodzeń. - “Teraz to kilkaset osób tygodniowo. Część autobusów jest zapowiedziana, organizuje ją grupa wolontariuszy z organizacji Rubikus. Wtedy dajemy znać NRC, że jadą ludzie. Ale cześć uchodźców organizuje się sama - przyjeżdżają znienacka.

I my wspólnie tutaj szykujemy im przyjęcia w Polsce, albo wyjazd do Norwegii czy Hiszpanii. Średnio w tygodniu 150-200 osób tam jedzie”.

Pani z pieskiem?

Dominika Przychodzeń: Załatwia formalności, żeby zacząć nowe życie.

Aleksandra Minkiewicz, NRC: Osoby, które są w ośrodku zarejestrowane, mogą jeszcze przez tydzień przychodzić tu na posiłki - żeby łatwiej było się zorganizować, zaadaptować, zasięgnąć porady i wymienić informacjami.

Dominika Przychodzeń: Dlatego cała sztuka dobrego pomagania polega na tym, by zebrać na czas odpowiednie informacje: co jest potrzebne, jakie masz plany, na czym ci zależy. Chcesz zostać w Polsce? To zaczniemy się rozglądać, jakie tu są możliwości. Chcesz jechać dalej? Potrzebujemy danych, żeby zorganizować wyjazd. Najlepiej, żeby to nam zgłosić jeszcze przed wyjazdem z Ukrainy – bo wtedy zaczynamy przygotowanie.

W takie spokojniejsze dni, jak dziś, moja ekipa siedzi i wprowadza dane ze zgłoszeń.

Ale skąd ludzie wiedzą, żeby się do Was zgłaszać?

Bo to jest to, o czym pisaliście w OKO.press. Jak się zaczęła wojna, rozpowszechniliśmy informacje o naszej bazie danych wszystkimi kanałami komunikacyjnymi opozycji ulicznej. To właśnie było oczko tej obywatelskiej sieci. I przez to informacja się rozniosła. Przez nasze telefony i kontakty ludzi z protestów. A oni nie tylko pomagali w punktach recepcyjnych. Jeździli też na granicę i z transportami do Ukrainy. W ten sposób sieć kontaktów rosła.

I myślę, że dlatego linki do formularza docierały, gdzie trzeba, ludzie się zgłaszali. Cudowne, że mamy taką moc.

Sprawa linków na Facebooku

Co to była za aplikacja?

Dominika Przychodzeń: Ta sama, co teraz. Na początku wojny założyliśmy dwie bazy: dla uchodźców, jakiej pomocy potrzebują, i dla Polaków: co mogą zaoferować.

Linki były na Facebooku i lawina ruszyła. Nasze zasięgi pozwoliły też uruchomić zbiórki funduszy pomocowych.

Nikt nie rodzi się organizatorem – to umiejętność jak każda. My to ćwiczyliśmy na protestach, gdzie było wiele nieprzewidzianych sytuacji. Np. policja nas otaczała w jakimś miejscu i trzeba było wykombinować, jak ludzi wyprowadzić. No to teraz też to robimy. Wyprowadzamy ludzi z piekła wojny. Ogarnięcie pomocy dla Ukrainy robi się tak samo: wspólnie, ufając sobie i licząc na siebie. I szukając nowych skutecznych rozwiązań.

To jak teraz wygląda dzień aktywistki ulicznej?

Punkt pomocy Ukrainie działa codziennie min. od 10 do 20, a jak trzeba to dłużej. Przychodzę tu po swojej “zwykłej” pracy. Kieruję tu punktem ODF - planuję i koordynuję to, co jest do zrobienia. Zajmuję się wolontariuszami – są tacy młodzi, niektórzy nie mają 18 lat, a nie wszyscy mają tu rodziny. Wszyscy są uchodźcami wojennymi.

Mówią o mnie „Matusia”.

A jak jest przyjazd autobusu albo wyjazd do Norwegii, to w zależności od godziny wyjazdu jesteśmy całą noc lub od wczesnego ranka. Jestem zmęczona, ale nie wypalona. Jakoś się człowiek mobilizuje.

Jestem tu dla nich, dla moich dzieciaków. I dla uchodźców. Kontakty z osobami uciekającymi przed wojną są bardzo intensywne. Opowiadamy sobie całe życie, potem się rozstajemy. Ale z wieloma z nich nadal utrzymuję kontakty. Jedno małżeństwo pojechało do Holandii, do syna, Ale teraz wybrali się do Ukrainy po zimowe rzeczy i u nas się zatrzymali. Kocham ich jak rodzinę. Obiecali, że jak się wojna skończy, pokażą mi swój kraj. Mamy ze sobą ciągły kontakt przez Whatsapp – opowiada.

Historia Ilony

Punkt ODF w namiocie Norwegian Refugee Council obwieszony jest rysunkami dzieci – o wojnie w Ukrainie, zwycięskich czołgach w niebiesko-żółtych barwach. Jest też tonący rosyjski statek. I dużo biało-czerwonych serduszek.

Te dzieciaki były tu, bawiły się chwilę i już pojechały - znalazły dom albo w Polsce albo gdzieś dalej.
Fot. Agnieszka Jędrzejczyk

Młoda dziewczyna, którą Dominika przedstawia jako Ilonę, na chwilę odrywa się od komputera, do którego wprowadza dane o potrzebujących pomocy: “Ja jestem z Mariupola” - mówi po polsku. I dodaje szybko, żeby mi to nie umknęło: “Ja naprawdę wiem, jak to jest być uchodźcą. Dlatego jestem tu potrzebna. Bo rozumiem”.

Jej historii nie usłyszałam od razu. To nie jest tak, że jak wejdziesz do namiotu NRC, to od razu się tego dowiadujesz. Ale posłuchajcie opowieści Ilony z Mariupola – wolontariuszki Fundacji Otwarty Dialog w ośrodku NRCw Warszawie:

“Spędziłam z mamą dwa miesiące w bunkrze w Mariupolu. Zeszłyśmy tam 2 marca, a wyszłyśmy 2 maja. Przez ten czas nie miałyśmy kontaktu ze światem. Telefony nie miały zasięgu. Nie zawsze było co jeść. W bunkrze było około 200 osób, ludzie tam umierali. Ciał nie można było wynieść. Nad bunkrem były mieszkania, które przejęli Rosjanie. Codziennie schodzili do bunkra. Zaczepiali mnie, mówili, jaka jestem piękna. Byli obleśni.

Jak już mogłyśmy wyjść na zewnątrz, nie wiedziałyśmy, czy Ukraina jeszcze istnieje. Dopiero jak udało mi się złapać zasięg, zaczęły docierać do nas wiadomości od przyjaciół. Wszyscy pytali, co z nami. Czy żyjemy?

Od ukraińskiego żołnierza, który nas pocieszał i obiecywał, że wszystko będzie dobrze, dostałam cukierka. Obiecałam mu, że go zjem, jak Ukraina wygra wojnę. Ten żołnierz nie żyje. Ruskie kacapy poderżnęły mu gardło.

Próbowałyśmy dzwonić do babci, mieszkała koło Azowstali. Telefon nie odpowiadał. Poszłyśmy do niej na nogach 13 km. W domu nikogo nie było. Byłyśmy pewne, że nie żyje. Po miesiącu babcię odnalazła ciotka. Babcia cały ten czas była w schronie.

Wróciłyśmy do domu z babcią i wtedy ruscy podpalili hotel stojący obok. Ogień przeniósł się na dom babci, trzeba było szybko schodzić na dół. Ale babcia nie była w stanie – jest niechodząca. Zejście z nią zajęłoby godzinę. Pogodziłyśmy się z losem, ze śmiercią. Ale ogień do nas nie dotarł, zatrzymał się niżej.

Do Polski dostałyśmy się z mamą autobusem ewakuacyjnym. Wtedy dawało się wyjechać z Mariupola. Babcia została. Mama pracuje we Francji, ja pracuję tu.

I jeszcze jedno: proszę mówić do mnie Ilonka. Tu nie muszę być tak twardą Iloną”.

Sprawa dwóch walizek

Do naszego stolika podchodzi młody chłopak, pokazuje na kobietę z małą walizką: Pani ma resztę bagaży na Zachodnim. Musimy przywieźć. To teraz?

Dominika kiwa głową: OK, jeśli kierowca jest wolny.

Dominika do mnie: “Na początku ukraińscy wolontariusze nie znali polskiego. Ale się uczymy. Im zależy, żeby się nauczyć, żebyśmy się dobrze rozumieli. W drugą stronę jest trudniej, bo człowiek osłuchany jest z rosyjskim, ale po rosyjsku tu się nie mówi.

A z tą panią z bagażami problem się zrobił, bo miała już załatwione miejsce w noclegowni dla rodzin, ale zgłosiła się dzień za późno i to miejsce przepadło. Teraz musimy wszystko załatwiać od nowa – takie rzeczy też się zdarzają.

Stąd na Dworzec Zachodni nie ma jak się dostać, musimy wysłać samochód. Państwo niby organizuje pomoc, ale takiego drobiazgu jak bezpłatne przejazdy komunikacją między punktami pomocy już nie załatwiło. A taki drobiazg dla uchodźców jest nie do przejścia - dlatego potrzebni są wolontariusze.

Tak samo jest z pomocą 40+. Miała być przedłużona dla starszych uchodźców, bo im naprawdę ciężko jest zacząć życie od nowa. Ale w praktyce jest tak, że ciągle komuś odmawiają i musimy to odkręcać. To są takie drobiazgi, niedociągnięcia - ale przez to roboty jest naprawdę dużo”.

A jak autobus przyjeżdża tu, na Wschodni?

Dominika Przychodzeń: Ze wschodu? Tam w namiocie mamy łóżka i tam zanosimy bagaże podróżnych. Najpierw muszą odpocząć. Potem zaczynami rozmowy, pytamy się, czego potrzebują. Jakie są ich plany? Kto potrzebuje mieszkania w Warszawie, dostaje od nas miejsce do spania na 30 dni. Mogłyśmy też skierować do hostelu Habitatu na dwa tygodnie (ale tak było tylko do końca listopada). No i przy Łazienkowskiej jest noclegownia dla rodzin.

Pomagamy w wyrabianiu dokumentów, w szukaniu pracy. Bardzo staramy się dopasować pomoc pod daną osobę - bo na tym polega dobra pomoc, a nie na tym, że to samo jest dla każdego.

Całą procedurę wypracowaliśmy oddolnie. Zaczęło się od żywienia, potem znajdowania miejsca w domach, u ludzi. Od początku wojny pomogliśmy znaleźć mieszkania ponad 7 tysiącom osób. To jest bardzo profesjonalnie ogarnięte.

Sprawa barszczu

Aleksandra Minkiewicz, NRC: Naszym partnerem jest Miasto Warszawa. I tej pomocy nie sposób przecenić. Są otwarci, gotowi do współpracy. Dali teren, płacą za media.

Bardzo ważne jest także to, że ośrodek stał się przestrzenią dla polskich organizacji pozarządowych, specjalizujących się w różnej formie pomocy. One tu mogą pracować razem, dzielić się doświadczeniami. ODF jest jedną z takich organizacji.

Dla NRC, organizacji międzynarodowej, to nowe doświadczenie - tworzymy platformę do współpracy dla partnerów lokalnych. Bo w Polsce był już kapitał i wiedza, jak się organizować do niesienia pomocy. Społeczeństwo obywatelskie budowane od 30 lat zadziałało.

My tylko wspieramy polskie organizacje i dzielimy się doświadczeniem z pracy z uchodźcami w czasie innych kryzysów.

Do tego pilnujemy, by także pomagający byli właściwie traktowani, by mieli pomoc psychologiczną. Oni się przecież codziennie kontaktują się z osobami, które doświadczyły traumy. Robimy im szkolenia z prawa humanitarnego i tego, jak rozpoznać pierwsze oznaki handlu ludźmi. I oczywiście szkolenia są po polsku, z ewentualnym tłumaczeniem na ukraiński.

Cała specjalistyczna pomoc jest polska: prawna (Izba Radców Prawnych, Towarzystwo Przyjaciół Ukrainy), psychologiczna (Fundacja Nagle Sami - świadczą te pomoc w kilku językach), szukanie mieszkań i pracy w Polsce, albo wyjazdów za granicę (jak ODF).

Pomoc jest kompleksowa i naprawdę dostosowana do potrzeb. Na przykład ochroniarkami są tu panie z Ukrainy – uznaliśmy, że to powinny być kobiety, bo zwłaszcza na początku, przeważały tu kobiety z dziećmi. Kobieca ochrona wprowadza poczucie komfortu.

Posiłki przygotowuje kooperatywa Słuszna Sprawa, która zatrudnia Ukrainki. Po wielogodzinnej podróży ludzie dostają tu prawdziwy barszcz ukraiński i wiedzą, że naprawdę mogą tu odetchnąć. Opowiadają o tym potem – wiemy to z relacji naszych biur – w całej Europie. Ostatnio w Wiedniu.

O barszczu i o tym, że pomoc była organizowana z uwzględnieniem indywidualnych potrzeb - podkreśla.

Sprawa wyjazdu do Norwegii

A jak załatwiacie wyjazdy do Norwegii?

Dominika Przychodzeń: Przez sieć kontaktów, jakie akurat ma ODF. Organizujemy transporty, załatwiamy formalności - i uchodźcy jadą dalej. Najpierw to była Dania, teraz przede wszystkim Norwegia. A od niedawna również Hiszpania.

Zwłaszcza Norwegia jest dobrym kierunkiem, bo tam mogą się schronić seniorzy i wszyscy ci, którzy w Polsce sobie nie poradzą, bo nie mogą pracować. Norweska pomoc też działa dzięki sieci organizacji pozarządowych i wolontariuszy. Robią lokalne zbiórki (“grosik” do kosztu bochenka chleba), a autobusy do Polski przysyła organizacja Hvite busser 2022 (Białe autobusy).

Sprawa odblasków dla Drohobycza

Teraz szykujemy się na zimę - podkreśla Dominika Przychodzeń. - NRC też spodziewa się większego ruchu w naszym ośrodku. Ale też trzeba pomóc samej Ukrainie. Parę tygodni temu byliśmy z misją ODF w zachodniej Ukrainie, w Drohobyczu. Niby daleko od frontu, ale wtedy tam już było zimno i ciemno – bo oszczędzali prąd.

Pojechaliśmy tam z tym, co zwykle. Ale do głowy nam nie przyszło, że świece trzeba wziąć. Latarki i świece. Bo tam już wtedy były wyłączenia prądu - oszczędzali energię. Teraz już wiemy, co naprawdę jest potrzebne. Źródła światła i ciepła. A poza tym śpiwory i namioty zimowe. No i bieliznę termiczna – ale to już wiedzieliśmy dzięki doświadczeniu z protestów.

Teraz prowadzimy też zbiórkę odblasków dla dzieci. Jest teraz ciemno i trzeba pamiętać o dzieciakach: www.zrzutka.pl/PomocUkrainie

Sprawa trawnika na Wawelu

A policja i sądy, które was sądzą, wiedzą o tym wszystkim?

Dominika Przychodzeń: Ja się nie chwalę. Władza mojej aktywności nie zna. To są dla nich równoległe światy. A dla mnie jeden – bo jeśli czasu mi starcza, to dalej protestuję. Ostatnio po “wawelnicy” w Krakowie [proteście przeciwko zamykaniu Wawelu na rytualne obchody władzy w miesięcznicę pochowania pary prezydenckiej w katedrze – red.] wylegitymowali mnie "za chodzenie po trawniku”. Policjant spisał adres zameldowania, ale nie do korespondencji – i znowu szukali mnie i Mamy. Jakoś im nie żal na to pieniędzy...

Dostałam trochę umorzeń, mam też wyroki skazujące, ale zaoczne [bez rozprawy – red.]. Składam do nich sprzeciwy – sprawy mają trafić na rozprawę, ale żadna się jeszcze nie odbyła. Teraz było rozpatrywane zażalenie na działanie policji za wywiezienie spod Sejmu na komisariat. Sędzia uznała, że zatrzymania po odmowie wylegitymowania było bezpodstawne, ale legalne. Nie wydaje mi się to logiczne – nie rozumiem tego. Legalne choć bezpodstawne?

Pytałam prawników. Sądy przyjmują założenie, że jeśli człowieka nie chronił immunitet, to zatrzymanie z założenia jest legalne. W momencie zatrzymania można nie wiedzieć, czy jest ono zasadne – to się sprawdza potem. Więc z punktu widzenia prawa zatrzymanie może być bezpodstawne, choć legalne. Tyle że ta rutynowa praktyka nie uwzględnia sytuacji, kiedy policjant naprawdę od razu wie, że nie ma podstaw do zatrzymania. Że to szykana...

OK. Wezwania odbieram hurtowo. Tak ma wiele osób z kręgu kolektywu “Cień Mgły”.

Aktywistka i wolontariuszka dla państwa polskiego jest tylko chuliganicą.

Wszyscy jesteśmy „chuliganami”. Którzy odwalają za państwo robotę.

A jak się wojna w Ukrainie skończy i pomoc tu nie będzie potrzebna?

To wrócę do protestów. Bo państwa, które by nie potrzebowało protestujących obywateli, to raczej sobie nie wyobrażam. Ale na samym początku zabiorę „swoje dzieciaki” z dworca i pojedziemy do Ukrainy świętować zwycięstwo.

;

Udostępnij:

Agnieszka Jędrzejczyk

Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022

Komentarze