Czy cel zredukowania wydatków rządowych o dwa biliony dolarów jest realny? Odpowiedzi ekspertów wahają się między „nie” a „absolutnie nie”. I nie chodzi tylko o ludzi, którzy są niechętni Trumpowi i Partii Republikańskiej.
Czy dwóch miliarderów może pomóc drastycznie zredukować dług Stanów Zjednoczonych i zrewolucjonizować wydatki rządowe? To właśnie obiecał Amerykanom Donald Trump. Niedługo po wygraniu wyborów ogłosił powołanie „departamentu ds. wydajności rządu”. Na jego czele umieścił dwóch miliarderów: Elona Muska i Viveka Ramaswamy’ego.
„Tych dwóch wspaniałych Amerykanów rozmontuje biurokrację rządową, zniesie nadmiarowe regulacje, zlikwiduje niepotrzebne wydatki i zrestrukturyzuje agencje federalne” – zapewnił Trump w oficjalnym ogłoszeniu. Dodał też, z charakterystyczną dla siebie bombastycznością: „To będzie, potencjalnie, Projekt Manhattan naszych czasów” – nawiązując do programu rządowego, który stał za wynalezieniem bomby atomowej.
Sam Elon Musk był konkretniejszy. Obiecał, że jego departament zmniejszy wydatki rządowe o 2 biliony dolarów.
Czy to możliwe? I czyim kosztem miałoby dojść do tych oszczędności?
Zacznijmy od najbardziej podstawowych kwestii. Jaką władzą dysponują Musk i Ramaswamy, stojąc na czele departamentu ds. wydajności rządu?
Chociaż jednostka rządowa stworzona przez Trumpa dostała dumną nazwę „departamentu”, to nie ma takiego samego statusu jak choćby departament edukacji czy departament rolnictwa. Tego rodzaju ciała muszą być zatwierdzone przez Kongres. Trump najwyraźniej nie chciał wikłać się w skomplikowaną ścieżkę prawną, więc zdecydował się na powołanie departamentu, który w rzeczywistości ma status komisji doradczej.
Niektórzy wyciągnęli z tego wniosek, że mamy do czynienia bardziej z akcją PR-ową niż realną zmianą. Dwóch miliarderów dostało nową zabawkę, którą będą się mogli chwalić w internecie, ale niewiele ponad to. Nawet sama nazwa wskazuje na brak powagi nowego departamentu. Po angielsku skraca się ona do DOGE, co można przetłumaczyć na polski jako „pieseł”. Jednocześnie jest to też nazwa jednej z kryptowalut.
Ekonomista Paul Krugman ujął to dosadnie:
„Można powiedzieć, że prawdziwym celem DOGE jest danie Elonowi Muskowi okazji do popisywania się i podbudowywania swojego ego. To błazenada, ale biorące w niej udział błazny — w przeciwieństwie do niektórych osób, które Trump może wprowadzić na ważne stanowiska — nie są w stanie wyrządzić poważnych szkód w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego, zdrowia publicznego ani w innych istotnych obszarach”.
Jeśli taka interpretacja posunięcia Trumpa okaże się poprawna, to komisja Muska i Ramaswamy’ego byłaby tylko bardziej rozbudowaną wersją czegoś, co znamy także z Polski. Na początku 2008 roku powstała sejmowa komisja nadzwyczajna „Przyjazne Państwo”. Na jej czele stanął Janusz Palikot, który obiecywał uproszczenie przepisów, likwidację niepotrzebnych regulacji i ograniczenie biurokracji. Nie doprowadziła ona do żadnej rewolucji, była raczej platformą promocyjną dla Palikota.
Z komisją Muska i Ramaswamy’ego może być jednak inaczej. Szczególnie ten pierwszy jest dalece bardziej wpływową postacią w amerykańskiej polityce, niż w polskiej był Palikot. Amerykański miliarder zainwestował krocie w Partię Republikańską oraz przede wszystkim samego Trumpa – mówimy o kwocie 277 milionów dolarów na samą kampanię wyborczą.
Po wygranej starego nowego prezydenta Musk stał się bardzo wpływowy. Ostatnimi czasy seria jego krytycznych postów na temat ustawy budżetowej spowodowała, że duża część Partii Republikańskiej zagłosowała przeciwko tej ustawie, choć sama ją wcześniej wynegocjowała.
Przewodniczący Izby Reprezentantów, Mike Johnson, musiał się tłumaczyć w Fox News, czemu Republikanie w Kongresie w ogóle pomyśleli o zrobieniu czegoś, co nie podoba się Muskowi.
Co najważniejsze, priorytety nowego „departamentu” są zgodne z priorytetami samej Partii Republikańskiej. Republikanie od lat narzekają na zbyt duże wydatki budżetowe i za każdym razem, gdy dochodzą do władzy, obiecują je ograniczyć. To samo z długiem państwa. Jest za duży, obniżymy go – obiecują elity Partii Republikańskiej co najmniej od czasów Ronalda Reagana.
Przyjmijmy, że Musk i Ramaswamy będą mieli odpowiedni posłuch wśród Republikanów – czy cel zredukowania wydatków rządowych o dwa biliony dolarów jest realny?
Odpowiedzi ekspertów wahają się między „nie” a „absolutnie nie”. I nie chodzi tylko o ludzi, którzy są niechętni Trumpowi i Partii Republikańskiej. Nawet Brian Riedl, z konserwatywnego think tanku Manhattan Institute for Policy Research, mówi bez ogródek:
„Pomysł, że da się zaoszczędzić 2 biliony dolarów, likwidując zbędne i niepotrzebne programy, jest kompletnie oderwany od rzeczywistości. To stara fantazja, że wystarczy jeden genialny biznesmen, który znajdzie miliardowe oszczędności, ale tak to po prostu nie działa”.
Na czym polega dokładnie problem? Mówiąc najogólniej, na kształcie amerykańskiego budżetu. Kiedy tylko przyjrzymy się dokładniej, na co wydaje pieniądze amerykański rząd i ile ich wydaje, natychmiast zrozumiemy, skąd bierze się sceptycyzm wobec słów Muska.
W ostatnim roku fiskalnym (od października 2023 do września 2024) rząd federalny Stanów Zjednoczonych wydał 6,75 biliona dolarów. 2 biliony dolarów oznaczałoby zatem redukcję wydatków o jakieś 30 proc. Nie lada wyzwanie.
Najwięcej pieniędzy amerykański rząd wydaje na Social Security, bo aż 1,46 biliona dolarów. Social Security to przede wszystkim ogólnokrajowy program wypłaty rent i emerytur. Innymi słowy, amerykański rząd – podobnie zresztą jak np. polski – najwięcej pieniędzy przeznacza na pomoc seniorom.
Jakiekolwiek poważne cięcia w Social Security napotkałyby na przeszkody prawne, bo to wydatki obligatoryjne dla rządu USA. Zresztą Trump wielokrotnie obiecywał, że ich nie ruszy.
Ponad 900 miliardów dolarów to wydatki wpadające w kategorię „zdrowie”, czyli na przykład na Medicaid – program państwowy, który zapewnia ubezpieczenie zdrowotne ponad 70 milionom ubogich Amerykanów. Osobną pozycją w budżecie jest Medicare – program ubezpieczeń zdrowotnych dla obywateli powyżej 65. roku życia, na który USA wydały w ostatnim roku fiskalnym 874 miliardy dolarów.
Podobnie jak w przypadku Social Security, jakiekolwiek poważne cięcia będą trudne i wbrew chęciom – a przynajmniej zapowiedziom – samego Trumpa.
Inne wydatki, które trudno będzie obciąć, to około 880 miliardów dolarów przeznaczone na obsługę odsetek od długu narodowego.
Redukcja byłaby możliwa jedynie poprzez ogłoszenie niewypłacalności, co miałoby katastrofalne skutki gospodarcze.
Mało też prawdopodobne, aby Trump zgodził się zredukować wydatki na obronność – 874 miliardy dolarów.
Jak ujął to lapidarnie wspomniany Krugman, rząd federalny to firma ubezpieczeniowa z własną armią. Większość wydatków rządowych to są emerytury, renty, ubezpieczenia zdrowotne i armia. I niełatwo je zredukować.
Kiedy odliczymy te wszystkie rzeczy, zostaje niespełna 2 biliony pozostałych wydatków. Żeby zbliżyć się do obietnicy Muska, trzeba byłoby obciąć je całkowicie, to zaś oznaczałoby zlikwidowanie wielu agencji rządowych: edukacji, transportu, rolnictwa czy bezpieczeństwa wewnętrznego. Mało realne i niebezpieczne dla funkcjonowania kraju.
Oczywiście, najbardziej prawdopodobne rozwiązanie polega na tym, że komisja Muska i Ramaswamy’ego, zamiast likwidować całą kategorię wydatków, np. na emerytury, będzie rekomendowała, żeby uszczknąć po trochu, gdzie się da: kilkaset milionów z Social Security, to samo z wydatkami na zdrowie, edukację i tak dalej.
Nie da to dwóch bilionów, ale kilkadziesiąt miliardów być może tak.
Pytanie brzmi: co dokładnie zostałoby uszczknięte i czy byłaby to w ogóle dobra wiadomość dla większości Amerykanów?
Republikanie nie od dziś chcą zmniejszyć finansowanie programów socjalnych czy opieki zdrowotnej. Takie pomysły zgłaszał już Ronald Reagan. To on wymyślił też sposób, jak przekonać do takich cięć część amerykanów.
Reagan i jego doradcy spopularyzowali określenie „welfare queen” (królowa na zasiłku). Miało ono rasowe zabarwienie: sugerowało, że w USA istnieje znaczna liczba bezrobotnych czarnych matek, które mają dużo dzieci i utrzymują się z podatków innych. Reagan nigdy nie przedstawił na to dowodów statystycznych, ale historia dobrze się sprzedawała.
Dziś jest raczej przebrzmiała, ale Republikanie mają jej współczesną wersję. Musk na przykład bardzo dużo mówi o DEI. To skrót od Diversity, equity, and inclusion, czyli różnorodność, równość i inkluzywność. Sugestia jest podobna jak w przypadku welfare queen: rząd przejada miliony dolarów z waszych podatków, aby wprowadzać cudaczne programy dla mniejszości, na których korzystają cwaniacy.
Tego rodzaju narracja może posłużyć Republikanom jako pretekst do obcinania wydatków rządowych w różnych sektorach. Mamy już pierwsze przykłady.
Na platformie X fani Muska odkryli, że z budżetu federalnego finansowane jest stanowisko dyrektorki ds. różnorodności klimatycznej (w oryginale: Director of Climate Diversification). Uznali, że „różnorodność” odnosi się do kwestii związanych z mniejszościami, więc potraktowali to jako przykład bzdurnych wydatków na DEI. Przyklasnął im sam Musk, podając dalej post na ten temat i pisząc „tyle fałszywych stanowisk”.
Problem polega na tym, że to stanowisko nie ma nic wspólnego z różnorodnością w sensie mniejszości. Ashley Thomas, absolwentka MIT, która zajmuje to stanowisko, ma za zadanie między innymi dbać o rozwój różnorodności upraw rolniczych dostosowanych do zmiennych warunków klimatycznych.
Głównym efektem zainteresowania Muska było to, że Thomas musiała ukryć swoje konta w mediach społecznościowych, ponieważ zalała ją fala ataków ze strony fanów miliardera.
Everett Kelley, przewodniczący Amerykańskiej Federacji Pracowników Rządowych, powiedział „The Wall Street Journal”, że takie posty mają na celu „sianie terroru i strachu” wśród pracowników federalnych.
To nie pierwszy raz, gdy oskarżono Muska o podobne działania. Kilka miesięcy wcześniej pracownicy Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego też czuli się zaszczuwani przez fanów Muska. Miliarder rozpuszczał nieprawdziwie plotki, jakoby zamiast pomagać ofiarom kataklizmów naturalnych, skupiali się na pomaganiu nielegalnym imigrantom.
Mówienie o DEI może też służyć jako temat odciągający uwagę od miejsc, w których Republikanie zamierzają dokonać realnych cięć budżetowych.
Trump wyraził na przykład zainteresowanie prywatyzacją amerykańskiej poczty. Raz jeszcze, nie przyniesie to oszczędności, które znacząco zbliżałyby Republikanów do kwoty 2 bilionów, ale na pewno da się na poczcie zaoszczędzić bardziej niż na likwidacji stanowisk kojarzących się, słusznie bądź nie, z DEI. W 2024 roku amerykańska poczta przyniosła straty rzędu 9,5 miliarda dolarów.
Problem polega na tym, że tego typu oszczędności mają swoją cenę społeczną. Komercyjni dostawcy unikają miejsc na prowincji USA, gdzie dostarczanie przesyłek jest niedochodowe. Tę lukę wypełnia właśnie państwowa poczta. Nawet Amazon korzysta z jej usług, by pokonać ostatni odcinek trasy na co bardziej odludne tereny. Prywatyzacja lub mocne obcięcie finansowania poczty mogłoby się niekorzystnie odbić na przykład na sytuacji ludzi z terenów wiejskich. A to akurat baza wyborców ważna dla Trumpa i Partii Republikańskiej.
Największy kłopot z Muskiem i Ramaswamym polega na tym, że ich propozycje są jeszcze bardziej niejasne niż status zarządzanego przez nich „departamentu”.
Rzucają kwotami, które wydają się wyssane z palca, bez żadnego uzasadnienia, czemu akurat podają takie kwoty i na ile są realne. Zgłaszają jakiś pomysł – najczęściej na platformie Muska – a gdy ktoś wskazuje na to, że może nie jest on najlepszy, zupełnie się do tego nie odnoszą. Są już zajęci wskazywaniem na kolejną propozycję oszczędności, którą ktoś podrzucił im na X-ie.
Dlatego jedni, jak Krugman, uważają to za błazenadę, inni za realną próbę mocnego ograniczenia wydatków rządowych – może nawet skuteczniejszą niż ta podjęta przez Reagana i jego następców.
Przekonamy się, która z tych interpretacji jest trafniejsza, gdy Trump obejmie oficjalnie urząd prezydenta (prezydencka inauguracja już niebawem – 20 stycznia). Dotychczasowe sygnały wysyłane przez Muska i Ramaswamy’ego nie są jednak zachęcające. Wielka akcja promocyjna dla miliarderów promowana przez samego prezydenta lub ryzyko nieodpowiedzialnych cięć budżetowych – żadna z tych perspektyw nie brzmi dobrze dla USA.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze