Donald Trump ogłosił, że od dziś w Stanach Zjednoczonych będą dwie płcie, ale nie wspomniał ani słowem o Ukrainie i Rosji. Sztampa mieszała się w jego wystąpieniu ze zgorzknieniem i radykalizmem. Czy z tej mieszanki wynika coś konkretnego dla Europy i Polski?
Jeśli porównamy przemówienie inaugurujące w 2017 roku pierwszą kadencję Donalda Trumpa i mowę wygłoszoną 20 stycznia 2025 roku, znajdziemy kilka podobieństw. To samo przekonanie, że wraz z wyborem Trumpa nadchodzi nowy, wspaniały czas dla Stanów Zjednoczonych („Złota Era dla Ameryki zaczyna się właśnie teraz”) i ogólnie dla świata („Promienie słońca zalewają dziś światłem cały świat”). Oraz to samo przekonanie, że Ameryka z powodu nieudolności poprzedników w Białym Domu jest wykorzystywana przez inne kraje („Będziemy obiektem zazdrości każdego innego narodu i nie pozwolimy, aby ktoś nadal nas wykorzystywał”).
W tym ostatnim kontekście Trump niemal słowo w słowo powtórzył również zdanie, które wypowiedział już 8 lat temu: „Broniliśmy granic innych krajów, jednocześnie odmawiając ochrony naszych własnych granic”. Zrobił dziś jednak małe uzupełnienie, mówiąc: „Mieliśmy rząd, który przyznał nieograniczone fundusze na obronę granic innych państw, ale odmawia obrony granic Ameryki”.
Ta zmiana brzmi szczególnie złowrogo w kontekście, który najbardziej nas w Polsce interesuje.
To był bowiem jedyny moment, w którym Donald Trump (prawdopodobnie) odniósł się do wojny w Ukrainie, nie wprost krytykując pomoc finansową i militarną, jakiej administracja Joe Bidena udzielała naszym wschodnim sąsiadom od początku rosyjskiej agresji.
W całej przemowie Trumpa nie padło jednak ani słowo „Rosja”, ani słowo „Ukraina”, ani nawet „Europa”, „Unia Europejska”, czy „NATO”. Biorąc pod uwagę wcześniejsze zapowiedzi nowego prezydenta, że zakończy wojnę w Ukrainie w 24 godziny po wyborze i pomysły jego wiceprezydenta J. D. Vance'a, że konflikt musi się zakończyć znacznymi ustępstwami terytorialnymi ze strony Ukraińców, nie wiadomo, czy z tego milczenia należy się cieszyć, czy też się nim martwić.
W ogóle Europa była tak bardzo nieobecna podczas inauguracyjnej mowy nowego prezydenta, że nie wspomniał nawet o swoim najnowszym pomyśle polegającym na przejęciu Grenlandii z rąk Duńczyków.
Przeczytaj: transkrypcję przemówienia Trumpa z 2025 roku i transkrypcję jego mowy inauguracyjnej z 2017 r.
W 2017 roku inauguracyjne przemówienie Trumpa odbierane było jako dość agresywne, ale czytane po latach w kontekście 2025 roku wydaje się całkiem dobrotliwym wezwaniem do narodowej jedności, z wylewną rewerencją w stosunku do prezydenta Obamy, z kilkoma tylko wtrętami typowymi dla ludowego populizmu, który symbolicznie odbiera władzę z rąk elit, zwracając ją masom.
Trump inaugurujący prezydenturę w 2025 roku jest już o wiele bardziej mroczny.
O ile osią jego przemówienia osiem lat temu była podlana pompatycznym sosem nadzieja na lepsze jutro dla wszystkich, odbudowa gospodarki, wielkie programy infrastrukturalne, to dziś mowę Trumpa napędzał podszyty głębokim resentymentem triumfalizm z nielegalnymi migrantami w roli głównej. Migranci w wystąpieniu Trumpa nie są siłą, która buduje Amerykę, tylko taką, która ją niszczy i której należy się z Ameryki pozbyć: „Wszystkie nielegalne przekroczenia granicy zostaną natychmiast wstrzymane i rozpoczniemy proces odsyłania milionów cudzoziemskich przestępców z powrotem do miejsc, z których przybyli. (...) Rząd wykorzysta ogromną moc federalnych i stanowych organów ścigania, by wyeliminować wszystkie zagraniczne gangi i siatki przestępcze z amerykańskiej ziemi”.
Dużą część przemówienia Trumpa stanowiło wspominanie, mniej lub bardziej wprost, krzywd, których zaznał w przeszłości („Byłem wystawiony na większe wyzwania niż jakikolwiek prezydent w naszej 250-letniej historii”), wspominania próby zamachu („w pięknym stanie Pensylwania kula zabójcy przeszyła moje ucho”) i zapowiedzi przemodelowania po pierwsze systemu wymiaru sprawiedliwości („Nasza suwerenność zostanie odzyskana. Nasze bezpieczeństwo zostanie przywrócone. Wagi sprawiedliwości zostaną wyrównane. Zakończy się złośliwe, brutalne i niesprawiedliwe wykorzystanie Departamentu Sprawiedliwości i naszego rządu jako [politycznej] broni”), a po drugie, systemu edukacji, który „uczy nasze dzieci wstydzić się samych siebie i w wielu przypadkach nienawidzić naszego kraju”.
Deklarację narodowej jedności z 2017 roku zastąpiła dziś de facto oferta dla wszystkich, by przystąpić do zwycięskiego obozu. 20 stycznia nie był już w słowach Trumpa zwykłym przekazaniem władzy, ale „dniem narodowego wyzwolenia” (Liberation Day), a zmiana polityki nie będzie według niego po prostu, cóż, zmianą polityki, ale zakończeniem „straszliwej zdrady” (horrible betrayal).
Zapowiedzi działań, które można byłoby jasno zdefiniować nie było wiele, właściwie dwie:
Ta druga zapowiedź wywołała atak śmiechu u obecnej na uroczystości zaprzysiężenia Hillary Clinton i w tym miejscu warto wspomnieć przy okazji, że oprócz byłej szefowej dyplomacji i kandydatki, która przegrała z Trumpem w 2016 roku, na scenie obok Trumpa pojawili się również Joe Biden, Kamala Harris, Barack Obama, George W. Bush i Bill Clinton. Zwłaszcza obecność Bidena i Harris to przyczynek do poczucia teatralizacji życia politycznego wśród wyborców, bo oboje jeszcze niedawno nazywali przecież Trumpa faszystą, by dziś uświetnić chwilę, gdy obejmuje najwyższy urząd w państwie.
Wracając jednak do obietnic Donalda Trumpa, poza wymienionymi powyżej dwoma konkretami, mieliśmy też kilka już dużo bardziej mglistych zapowiedzi:
Z inauguracyjnego przemówienia Donalda Trumpa nie dowiedzieliśmy się niczego z rzeczy, które najbardziej interesują nas w Polsce i w Europie: wciąż nie wiemy, jaka będzie nawet w zarysach jego polityka wobec wojny w Ukrainie, nie wiemy, jak będzie w praktyce jego stosunek do Rosji i reżimu Władimira Putina, nie wiemy, jaką politykę będzie prowadził jako szef najpotężniejszego militarnie kraju w NATO, nie wiemy również, jaką politykę gospodarczą będzie prowadził wobec Unii Europejskiej.
Inauguracyjna mowa Trumpa była radykalnym manifestem w polityce wewnętrznej, o polityce zagranicznej nowej administracji nie dowiedzieliśmy się prawie nic, musimy więc bazować na wcześniejszych, niepokojących zapowiedziach.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze