Oprócz typowych pytań w rodzaju „Kto wygra?” i „Czy zwycięzca dotrzyma obietnic?” amerykańscy wyborcy zadają sobie jeszcze jedno. Czy w razie przegranej Trump zaakceptuje wyniki wyborów? I co się wydarzy, jeśli jednak tego nie zrobi
To była jedna z bardziej zdumiewających kampanii wyborczych w historii Stanów Zjednoczonych. Pod koniec czerwca odbyła się debata telewizyjna Joe Bidena z Donaldem Trumpem, w której ten pierwszy wypadł fatalnie, co wywołało panikę w Partii Demokratycznej. Dwa tygodnie później doszło do nieudanego zamachu na Trumpa. Niecały tydzień później Biden zrezygnował z wyścigu prezydenckiego. W ciągu kolejnych kilku tygodni Kamala Harris zapewniła sobie nominację Partii Demokratycznej.
Być może jednak najbardziej zdumiewające jest to, że choć wydarzyło się tak wiele, to zmieniło się niewiele.
W 2020 roku, gdy Biden wygrał z Trumpem, o wyniku zdecydowały minimalne różnice w kilku kluczowych stanach, takich jak Pensylwania, Wisconsin i Georgia. Wygląda na to, że w tym roku o wyniku zdecydują minimalne różnice… w kilku kluczowych stanach, takich jak Pensylwania, Wisconsin i Georgia.
Wyniki kolejnych sondaży wskazują na tak wyrównany wyścig do Białego Domu, że próba wywnioskowania na ich podstawie, kto może wygrać, nie ma większego sensu.
Oczywiście, i tak pojawiają się różne interpretacje. Część osób zauważa, że zarówno cztery, jak i osiem lat temu sondaże nie doszacowały poparcia dla Trumpa. Skoro więc teraz wskazują na remis, to musi oznaczać, że w rzeczywistości jest faworytem. Ale… Większość pracowni sondażowych próbowała naprawić błędy z poprzednich wyborów i zmieniła metodę liczenia poparcia, doważając „surowe” wyniki badań. Równie dobrze można więc założyć, że przesadziły w drugą stronę i teraz zawyżają poparcie byłego prezydenta.
Obie interpretacje są strzałami w ciemno. Raz jeszcze – różnice są zbyt małe, aby twierdzić cokolwiek z wystarczającą dozą pewności.
Trafnie ujął to Dan Pfeiffer – były doradca Baracka Obamy, specjalista od komunikacji politycznej:
„Nikt nic nie wie. Mamy tylko szum informacyjny. Publiczne sondaże przedstawiają sprzeczny obraz tego, kto prowadzi i komu sprzyjają trendy. Dane dotyczące wczesnego głosowania mówią nam znacznie mniej, niż się wydaje. Uczciwa osoba może spojrzeć na sondaże, demografię czy mapę wyborczą i dojść do racjonalnego, rozsądnego wniosku, że jeden bądź drugi kandydat ma minimalną przewagę”.
W takiej sytuacji ciekawsze są innego rodzaju sondaże – te, które pokazują, na czym najbardziej zależy amerykańskim wyborcom.
Właśnie takie pytanie zadała pracownia Gallupa w sondażu przeprowadzonym w drugiej połowie września. Okazało się, że najbardziej popularna odpowiedź to: „gospodarka”. 52 proc. badanych uznało ten temat za „niezwykle ważny”, a dodatkowe 38 proc. za „bardzo ważny”. To dużo na tle historycznych danych. Ostatni raz gospodarka była tak ważnym tematem w wyborach z 2008 roku, czyli w samym środku globalnego kryzysu finansowego. Wtedy aż 55 proc. ankietowanych uznało ten temat za „niezwykle ważny”.
Na kolejnych miejscach w sondażu Gallupa uplasowały się „demokracja w USA”, „terroryzm i bezpieczeństwo narodowe” oraz „jakich sędziów do Sądu Najwyższego wybraliby kandydaci na prezydenta”. Ta ostatnia sprawa to pokłosie decyzji Sądu Najwyższego o zaostrzeniu prawa aborcyjnego.
We wrześniowym badaniu widać też silne i słabe punkty obu partii. Gallup sprawdzał bowiem, jakie tematy są najważniejsze dla osób, które nie deklarują się jako stali wyborcy Demokratów bądź Republikanów, czyli są tak zwanymi wyborcami niezależnymi.
Trzy najważniejsze tematy dla niezależnych wyborców, którzy skłaniają się ku Partii Republikańskiej, to gospodarka, imigracja i terroryzm, natomiast dla niezależnych wyborców, którzy skłaniają się ku Partii Demokratycznej, są to demokracja, skład Sądu Najwyższego i aborcja.
Różnice zainteresowań wyborców tłumaczą, dlaczego sztaby wyborcze Harris i Trumpa prowadziły taką, a nie inną kampanię wyborczą.
Trump wyraźnie postawił na dwa tematy: inflacja i imigracja. Słusznie uznał je za najsłabsze punkty Demokratów.
Stany Zjednoczone tak jak większość krajów rozwiniętych musiały zmagać się w ostatnich latach z popandemiczną inflacją. Administracji Joe Bidena poszło tu całkiem nieźle. Nie dość, że w USA opanowano ją szybko – szybciej niż Unia Europejska – to obyło się bez gwałtownego wzrostu bezrobocia, który przewidywała część ekonomistów, np. Lawrence Summers, były sekretarz skarbu.
Nie zmienia to jednak faktu, że wielu Amerykanów odczuło wzrost cen. Obwiniali za to Bidena i jego administrację, wliczając w to wiceprezydentkę Harris. Średnia sondaży wskazuje na to, że aż 62,5 proc. dorosłych mieszkańców USA ocenia negatywnie to, jak obecny prezydent poradził sobie z inflacją.
Dlatego też Trump w całej swojej kampanii powracał do tego tematu.
„Nie miałem żadnej inflacji, praktycznie żadnej inflacji. Biden i Harris mieli być może najwyższą inflację w historii naszego kraju, ponieważ nigdy nie widziałem gorszego okresu. Ludzie nie mogą wyjść i kupić płatków śniadaniowych, bekonu, jajek ani niczego innego. Ludzie w naszym kraju umierają z powodu tego, co oni zrobili. Zniszczyli gospodarkę” – mówił Trump z charakterystyczną dla siebie przesadą podczas debaty telewizyjnej z Harris.
Podobnie niewygodny jest dla Demokratów temat imigracji.
Za kadencji Bidena wzrosła liczba imigrantów próbujących przedostać się z Meksyku do USA – także nielegalnie. Trump, Partia Republikańska, a także ich sojusznicy, jak Elon Musk, od miesięcy oskarżają Demokratów o niszczenie kraju z powodu nazbyt pobłażliwego podejścia do tego problemu.
Czasami stronnicy Trumpa idą jeszcze dalej, twierdząc, że Demokraci celowo sprowadzają imigrantów, aby zastąpili „prawdziwych” amerykańskich wyborców. Jeszcze kilka lat temu ta teoria spiskowa była obecna na marginesach polityki, a dziś codziennie można znaleźć dziesiątki jej wersji na platformie Muska – czyli na portalu X (dawny Twitter).
Nawet jeśli większość wyborców nie wierzy w najbardziej radykalne oskarżenia wysuwane przez Trumpa i jego politycznych partnerów, to zostaje im z tyłu głowy prosta myśl: imigracja to olbrzymi problem, z którym Demokraci sobie nie radzą.
Harris nie pozostawała dłużna i też próbowała uderzać Trumpa w jego najsłabsze punkty.
Wiele miejsca poświęcała tematowi aborcji. Przypomnijmy, 24 czerwca 2022 roku Sąd Najwyższy unieważnił wyrok Roe v. Wade. W wyniku tego orzeczenia amerykańska konstytucja przestała gwarantować kobietom dostęp do aborcji. Decyzja została przegłosowana głosami sędziów, których nominował Trump.
Harris wypowiada się jednoznacznie negatywnie na temat decyzji Sądu Najwyższego. Zaatakowała też Trumpa podczas debaty telewizyjnej:
„Chcesz powiedzieć, że tego ludzie chcieli? Kobiety cierpiącej z powodu poronienia, której odmawia się opieki na izbie przyjęć, ponieważ pracownicy służby zdrowia się boją, że mogą trafić do więzienia, a ona się wykrwawia w samochodzie na parkingu?” – pytała Trumpa Harris podczas ich telewizyjnej debaty.
Trump nie może sobie pozwolić na taką jasność przekazu. Z jednej strony doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że decyzja Sądu Najwyższego jest niepopularna. Z drugiej – wie, że część jego najbardziej zagorzałych zwolenników popiera tę decyzję, więc nie chce się im narazić. Długo unikał więc w ogóle tematu aborcji.
Podobnie niewygodnym tematem jest dla Trumpa stan amerykańskiej demokracji.
Harris atakuje go zarówno za to, że do dziś ma on problem z uznaniem wygranej Bidena w 2020 roku, jak i za to, w jaki sposób planuje rządzić w razie wygranej. W tym drugim kontekście tematem numer jeden jest Projekt 2025.
Projekt 2025 to inicjatywa konserwatywnego think tanku Heritage Foundation, mająca na celu przygotowanie szczegółowego planu działania dla przyszłego konserwatywnego prezydenta USA. Jednym z głównych założeń jest zwiększenie kontroli prezydenta nad agencjami federalnymi, co budzi obawy o osłabienie mechanizmów kontroli i równowagi władzy. Projekt proponuje również zniesienie Departamentu Edukacji oraz ograniczenie programów związanych z energią odnawialną. W sferze społecznej plan zakłada wycofanie federalnego wsparcia dla organizacji proaborcyjnych oraz ograniczenie praw osób LGBTQ+.
Z sondażu, który przeprowadził Navigator Research, wynika, że Projekt 2025 jest wysoce niepopularny: 52 proc. mu się sprzeciwia, tylko 13 proc. popiera, reszta nie ma zdania. W takiej sytuacji nie dziwi, że Trump odcina się od inicjatywy Heritage Foundation i twierdzi, że „nic o niej nie słyszał”. Problem polega na tym, że wśród autorów Projektu 2025 jest kilku współpracowników Trumpa, a wiele zapisanych tam propozycji zgadza się z opiniami, które wygłaszał przy różnych okazjach.
Tak wyglądają najpopularniejsze tematy podejmowane w kampanii przez oba sztaby wyborcze. Ale „popularne tematy kampanijne” to jeszcze nie to samo co „priorytety programowe”. Jakie zmiany obiecują kandydaci?
Jak łatwo się domyślić, Harris obiecuje, że przywróci prawa aborcyjne gwarantowane przez Roe v. Wade. Realizacja tej obietnicy zależy od tego, czy Demokraci będą mieli większość w Izbie Reprezentantów oraz Senacie (szczególnie z tym drugim może być problem).
Z obietnic ekonomicznych najłatwiej byłoby Harris dotrzymać tej, że nie zgodzi się na przedłużenie ulg podatkowych, które wprowadził Trump dla korporacji i dla najbogatszych. Przeterminowują się one w 2025 roku.
Z kolei najbardziej efektowną propozycją Harris jest wprowadzenie rozbudowanej wersji Child Care Credit. To program, który udało się wprowadzić na jeden rok administracji Bidena.
To swego rodzaju amerykańska wersja programu 500 plus.
Gdy program działał, doprowadził według niektórych szacunków do redukcji biedy wśród dzieci o 46 proc.
Poza tym Harris chce w dużej mierze kontynuować podejście Bidena: wspieranie dużych inwestycji, w tym klimatycznych, i powiązanie ich z prawami pracowniczymi.
Flagową obietnicą Trumpa – poza restrykcyjną polityką migracyjną – jest pomysł wprowadzenia uniwersalnej stawki celnej w wysokości od 10 do 20 proc. na wszystkie importowane towary. Szczególny nacisk kładzie na ograniczenie importu z Chin.
Trump obiecuje, że wpływy z tych podatków pozwolą pokryć straty budżetu z tytułu obniżki podatków dla korporacji i najbogatszych Amerykanów. Bo Trump, rzecz jasna, zapewnia, że wprowadzi na stałe cięcia podatkowe, które przeforsował tymczasowo podczas swojej pierwszej kadencji.
Były prezydent obiecał też stworzenie komisji ds. efektywności rządu – na jej czele miałby stanąć Elon Musk. Nie jest jasne, co dokładnie miałaby robić komisja. Trump i Musk mówią ogólnie o obcinaniu „zbędnych wydatków”, ale bez precyzowania, jakie to dokładnie wydatki i ile mieliby na nich zaoszczędzić.
Trump zapowiada także, że pod jego przywództwem USA będą się mniej angażowały w takie inicjatywy jak NATO, co z pewnością niepokoi wszystkich tych, którzy liczą na wsparcie Stanów Zjednoczonych dla Ukrainy.
Oprócz typowych pytań w rodzaju „Kto wygra?” i „Czy zwycięzca dotrzyma obietnic?” amerykańscy wyborcy zadają sobie jeszcze jedno. Czy w razie przegranej Trump zaakceptuje wyniki wyborów?
Wątpliwości nie wynikają tylko z tego, że Trump do dziś nie potrafi zaakceptować swojej porażki z 2020 roku. Problem polega także na tym, że zarówno on sam, jak i jego sojusznicy od kilku miesięcy wydają się przygotowywać wyborców do zakwestionowania ewentualnie niekorzystnych dla niego rezultatów.
Robią to na kilka sposobów. Na przykład promują wspomnianą już teorię spiskową, że Demokraci oszukują, bo sprowadzają wyborców z innych krajów. Nieustannie oskarżają też Demokratów o dopuszczanie do fałszerstw wyborczych, choć nie potrafią udowodnić przed sądami, że rzeczywiście dochodzi do takich fałszerstw na jakąkolwiek znaczącą skalę.
Platforma społecznościowa Muska jest dosłownie zalewana sugestiami, że dochodzi do oszustw przy urnach lub automatach wyborczych.
Sam Trump już zdążył obwieścić swoim wyborcom, że w stanie Pensylwania głosowanie nie odbywa się uczciwie.
Niektórzy komentatorzy zwracają też uwagę na to, że Partia Republikańska promuje mało wiarygodne sondaże (których przygotowanie sama zleciła), pokazujące znaczącą przewagę Trumpa. Dlaczego? Aby w razie przegranej Trumpa móc powiedzieć jego wyborcom: to niemożliwe, sami widzieliście, jaką miał przewagę w sondażach, Demokraci musieli sfałszować wyniki.
Nieufność Republikanów wobec procesu wyborczego ujawnia głębszy problem amerykańskiej demokracji.
Różnego rodzaju badania pokazują, że wśród wyborców Partii Republikańskiej doszło w ostatnich latach do gwałtownego spadku zaufania wobec instytucji ich państwa. Z sondażu Pew Reseach Center wynika, że Republikanie mają negatywną opinię na temat 11 z 16 agencji państwowych, o które ich pytano. Większość wyborców Republikanów nie ceni na przykład FBI, Departamentu Sprawiedliwości, urzędu podatkowego, Agencji Ochrony Środowiska czy Departamentu Edukacji. Dla porównania – wyborcy Demokratów mają pozytywną opinię na temat wszystkich 16 agencji.
Najważniejsi politycy i sprzymierzeńcy Partii Republikańskiej dzień po dniu podsycają w swoich wyborcach kolejne wątpliwości wobec tych instytucji.
W związku z tym, niezależnie od wyniku wyborów, Amerykanie będą musieli zadać sobie proste pytanie. Jak ma funkcjonować demokratyczne państwo w sytuacji, gdy jedna z dwóch największych partii i jej wyborcy nie ufają większości jego instytucji?
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze