0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Foto Robyn Beck / AFPFoto Robyn Beck / AF...

Cel Demokratów podczas czterodniowej konwencji Partii Demokratycznej w Chicago (19-22 sierpnia 2024) był prosty – pokazać kim jest Kamala Harris i dlaczego to właśnie ona ma zostać pierwszą prezydentką Stanów Zjednoczonych. Harris chciała sama się zdefiniować, zanim zrobią to za nią Republikanie.

Było to potrzebne z dwóch powodów.

Po pierwsze, paradoksalnie Kamala Harris do tej pory była niezbyt znaną postacią. Jest oczywiście rozpoznawalna jako wiceprezydentka, ale niewiele wiadomo było o jej poglądach. Zwłaszcza że stanowisko drugiej najważniejszej osoby w państwie nie sprzyja budowaniu własnej pozycji.

Wiceprezydentka, tak jej poprzednicy, miała dwa zadania – robić to, czego ochoty nie ma robić prezydent i zgadzać się ze wszystkimi jego postulatami.

Po drugie, Demokraci znaleźli się w bezprecedensowej sytuacji – musieli na nowo „opowiedzieć” kampanię. I to zaledwie 75 dni przed listopadowymi wyborami. Zgodnie ze zwyczajowym politycznym kalendarzem, pod koniec sierpnia partyjny faworyt ma zazwyczaj za sobą dziesiątki, jeśli nie setki, wieców i przemówień.

Ledwo przed miesiącem Harris ogłosiła, że będzie ubiegać się o prezydencką nominację partii po tym, jak Joe Biden ogłosił rezygnację z wyścigu. Od tego czasu nie udzieliła żadnego większego wywiadu.

Przeczytaj także:

Uśmiechnięta Ameryka na sterydach

Konwencja była więc jej pierwszym wielkim testem jako nowej nadziei Demokratów. Testem obciążonym ogromną presją, bo decorum amerykańskiej polityki dalece odbiega od tego, co znamy nad Wisłą. Celem jest nie tyle wybór kandydata lub kandydatki i przedstawienie zrębów programu, ile zorganizowanie wielkiej imprezy. To ona ma przykuć uwagę mediów, zmobilizować obecnych wyborców i przekonać tych potencjalnych.

Całość odbywa się w eklektycznej atmosferze muzycznego festiwalu, teatru, odpustu, parku rozrywki i typowego amerykańskiego show jednocześnie. Hala w Chicago mogąca pomieścić ponad 23 000 osób każdego dnia była wypełniona po brzegi, kolejne dziesiątki tysięcy brały udział w wydarzeniach zorganizowanych wokół konwencji.

Jon Stewart i Stephen Colbert, gwiazdy popularnych late night shows, nagrywali specjalne programy z Chicago. Na imprezie znalazło się też wielu influencerów, aktorów i celebrytów, a wielogodzinne transmisje co wieczór oglądało ponad dwadzieścia milionów osób.

Bye Joe

Lista mówców była więc szczegółowo zaplanowana, a każdy dzień miał swoich headlinerów. Jednak zanim zaczęto mówić o przyszłości – uosabianej przez Harris – trzeba było zamknąć poprzedni rozdział, symbolizowany przez 50-letnią karierę polityczną Joe Bidena. Jeszcze zanim prezydent zaczął przemawiać, zebrał ogromne owacje. Partia i wyborcy odetchnęli z ulgą po jego rezygnacji, więc ten wieczór miał należeć właśnie do niego.

„Kocham tę robotę, ale bardziej kocham swój kraj” – mówił, podsumowując swoją decyzję. Pełne emocji wystąpienie prezydenta było podsumowaniem jego dokonań, a także zdecydowanym wsparciem kandydatury Harris.

Przede wszystkim było to jednak pożegnaniem jednego z najbardziej doświadczonych polityków w historii USA. Podsumowując w słodko-gorzkim tonie swoją karierę, Biden przywołał słowa z piosenki Gene’a Scheera:

Daj mi znać w moim sercu

Kiedy moje dni dobiegną końca

Ameryko, Ameryko

Dałem z siebie wszystko”.

Potem mamy scenę jak z filmu: zebrany tłum, ze łzami w oczach, zaczął wiwatować i krzyczeć „Kochamy cię Joe!”, a Harris i Biden wpadają sobie w ramiona na scenie.

Wszystkie światła na Kamalę

Teraz niemal cała uwaga mogła zostać poświęcona już Kamali Harris. Największe gwiazdy Partii Demokratycznej – Barack i Michelle Obama, Hillary i Bill Clinton, czy Nancy Pelosi oraz Tim Walz – opowiadali, dlaczego Harris pokona Donalda Trumpa, posługując się przy tym przykładami z własnego życia zawodowego i prywatnego.

Bardzo udane wystąpienia zaliczył również Doug Emhoff, mąż Kamali, który nazwał ją „radosną wojowniczką” (joyful warrior) – określenie to będzie jednym ze stałych motywów konwencji.

Ten zestaw anegdot i opowieści miał nakreślić wizerunek Harris jako osoby znającej radości i trudy zwykłych Amerykanów. W ciągu trzech dni słyszeliśmy, że Kamala „pracowała w McDonaldzie, jak wielu z was”, „broniła obywateli przed bankami”, „opiekowała się prześladowanymi koleżankami”, „ścigała przestępców”, „jest córką ciężko pracujących imigrantów”, „wspierającą siostrą”, „wspaniałą żoną i matką”.

W odróżnieniu od Trumpa „pochodzi z klasy średniej i będzie walczyć o jej interesy”. „Łączy, a nie dzieli”, wybrzmiało na konwencji.

Cały spektakl był drobiazgowo zaplanowany, angażujący i odpowiednio wyważony. Widownia w jednej chwili wybuchała śmiechem, żeby chwilę później pogrążyć się w refleksyjnej zadumie. Przemówienia były profesjonalnie napisane, dopasowane do osobistych historii a przede wszystkim odpowiednio wygłoszone.

Kolejne dni konwencji przyniosły co najmniej kilka wypowiedzi, które prawdopodobnie będą cytowane przez lata. Uderzający jest tutaj kontrast z polską polityką. Dość powiedzieć, że w ostatniej dekadzie trudno mi przywołać chociaż jedno programowe przemówienie, które wciąż byłoby aktualne i warte chociażby parafrazy.

Odzyskać patriotyzm, narzucić narrację

Tymczasem w niespełna siedmiominutowym wystąpieniu Alexandra Ocasio-Cortez, gwiazda lewicowego skrzydła Demokratów, zdążyła zawrzeć wszystkie kluczowe dla partii elementy.

Zaczęła od podziękowań dla Bidena i Harris, gładko przechodząc do osobistej historii, wspominając, że zaledwie sześć lat temu pracowała jako kelnerka w Nowym Jorku. Nie miała ubezpieczenia zdrowotnego – a jej rodzina po śmierci ojca ledwo wiązała koniec z końcem.

AOC stwierdziła, że swój sukces w polityce zawdzięcza ludziom, którzy „byli zmęczeni cyniczną polityką, ślepą wobec zwykłych ludzi”. To dzięki „cudowi demokracji i społeczności” została wybrana do Kongresu, żeby tam reprezentować interesy obywateli. A teraz ten sam cud ma zagwarantować Kamali Harris zwycięstwo.

„Wybór Kamali Harris to niezwykle rzadka i cenna szansa dla Ameryki. Możemy wybrać osobę, która będzie walczyć o klasę średnią, bo sama pochodzi z klasy średniej. Ona rozumie, co oznacza stres związany kosztami czynszu, rachunków, recept i zakupów. Jest tak samo oddana wolnościom obywatelskim i prawom kobiet, jak walce z chciwymi korporacjami” – z werwą przekonywała senatorka.

Szczególną uwagę zwróciła jej krytyka kandydata Republikanów. AOC stwierdziła, że „Trump sprzedałby ten kraj za dolara, jeśli tylko opłacałoby się to jemu albo jego przyjaciołom z Wall Street”.

Chwilę później dodała: „Mam już dosyć słuchania o tym, że facet, który zajmował się zwalczaniem związków zawodowych, uważa się za większego patriotę niż kobieta, która codziennie walczy o interesy pracujących obywateli!”.

„Prawda jest taka Donald, że nie możesz kochać tego kraju, jeżeli dbasz tylko o interesy bogatych!” – podsumowała, a jej słowa zagłuszył aplauz zebranych.

Jest to narracja, która coraz częściej stosowana jest przez Demokratów. Chodzi o przedstawienie siebie jako „normalnych Amerykanów”, ale przede wszystkim o odebraniu prawicy monopolu na patriotyzm.

Gretchen Whitmer, gubernatorka Michigan, jednego z kluczowych stanów w wyborach, stwierdziła, że prawdopodobnie pierwszym słowem Trumpa było „szofer”.

Co więcej, Adam Kinzinger, Republikanin i były członek Izby Reprezentantów, zwrócił się z przekazem do swoich dawnych partyjnych kolegów: „Demokraci są takimi samymi patriotami jak my. Kochają ten kraj, tak samo, jak my”.

Kinzinger powiedział też coś, co dla wielu oczywiste jest od dawna: „Partia Republikańska nie jest już konserwatywna”, a „Donald Trump pochłonął duszę Republikanów”, wśród których obowiązuje kult jednostki.

„Jak taka partia może uważać się za patriotyczną, jeśli jej idolem jest człowiek, który chciał dokonać zamachu stanu po przegranych wyborach?” – pytał Kinzinger, nawiązując do zamieszek na Kapitolu z 6 stycznia 2020 roku.

Radosna wojowniczka

Ta narracja stanowiła jeden z kluczowych fundamentów przemówienia Kamali Harris, które wieńczyło czterodniowy maraton. Pierwsze trzy wieczory były dla Demokratów ogromnym sukcesem – pod względem mobilizacji i morale. Entuzjazm zebranych i komentujących porównywano do 2008 roku, kiedy to Barack Obama ubiegał się o swoją pierwszą kadencję.

Wszystko to jednak nie miałoby znaczenia, gdyby najważniejsza przemowa w karierze Harris okazała się rozczarowaniem.

Zaczęło się klasycznie, od opowieści o swoich rodzicach.

„Moja matka miała 19 lat, kiedy samotnie przemierzyła świat, podróżując z Indii do Kalifornii ze swoim marzeniem – zostać naukowcem leczącym raka piersi".

Później szerszy portret – mieszkanie w robotniczej dzielnicy San Francisco, zainteresowanie prawami obywatelskimi zaszczepione przez rodziców. Potem historia o molestowanej przez ojczyma koleżance z liceum – Wandzie, której Kamala zaproponowała przeprowadzkę do swojego domu.

Po części ze względu na to wydarzenie Harris miała zdecydować się na podjęcie kariery w prokuraturze.

Harris przywołała także – obecny w innych wystąpieniach motyw – Demokraci są partią, która łączy, a nie dzieli. „Radosna wojowniczka”, o której wspomniał jej mąż, walczy więc o interesy wszystkich obywateli, niezależnie od ich pochodzenia, płci, orientacji seksualnej, czy koloru skóry.

Występuje w obronie „ludzi, którzy ciężko pracują i dbają o siebie nawzajem”. Jest empatyczna, ale i bezwzględna wobec przestępczości, na co wskazuje jej prokuratorska kariera.

Harris zwróciła się do Amerykanów, żeby ci postrzegali ją jako ucieleśnienie tradycyjnych wartości kraju, a nie ich odrzucenie. Było to przesłanie mające na celu zapewnienie wyborców, że choć jej pochodzenie i tożsamość reprezentują zmiany, to ona reprezentuje idee odnoszące się do mitów założycielskich Ameryki – rządów prawa, wolnych i uczciwych wyborów oraz pokojowego przekazywania władzy.

Podkreśliła, że zawsze będzie stawiać rację stanu nad interesem partii czy swoim.

Odniosła się również do kolejnego motywu konwencji – ostrzeżenia przed drugą kadencją Trumpa. „On często mówi rzeczy niepoważne, ale jego powrót do władzy oznacza poważne niebezpieczeństwo dla kraju” – mówiła Harris, za przykład podając radykalne propozycje projektu Trump 2025, stworzonego przez konserwatywny think-tank Heritage Foundation.

To liczący kilkaset stron dokument, który zakłada między innymi likwidację Departamentu Edukacji i radykalne cięcia w administracji, programach socjalnych czy publicznej opiece zdrowotnej.

W mowie, będącej de facto aktem oskarżenia przeciwko Trumpowi, zarzuciła mu również chęć całkowitego zakazu aborcji i wybór członków Sądu Najwyższego, którzy doprowadzili do fundamentalnego ograniczenia praw kobiet.

Demokratyczne wolności i zręczne gesty

Wreszcie, pojawiło się również odniesienie do wolności – kolejnej narracji suflowanej od kilku tygodni przez Harris i Walza. Wbrew prawicowym atakom, które próbują przedstawić prezydencki duet jako skrzyżowanie Stalina z Mao, Demokraci starają się pokazać, że to oni walczą o istotę amerykańskiej wolności.

To na przykład wolność decydowania o swoim ciele, życia bez broni palnej w szkołach, miłości wobec tych, których kochasz czy do oddychania czystym powietrzem.

W temacie polityki zagranicznej zadeklarowała determinację do rywalizacji z Chinami (co jest w USA jedną z nielicznych kwestii ponadpartyjnych) i pomoc Ukrainie.

Zadeklarowała walkę z autokratami pokroju Władimira Putina i Kim Dzong Una, „na punkcie których Trump ma dziwną fascynację”. „On nie pociągnie ich do odpowiedzialności, ponieważ sam chce być autokratą” – stwierdziła nie bez podstaw Harris.

Jedną z najbardziej wrażliwych kwestii w trakcie konwencji była wojna w Gazie. Ocena jej skutków i przyczyn doprowadziła do głębokich podziałów wśród Demokratów. Harris udało się zręcznie omówić ten temat. Zadeklarowała poparcie prawa Izraela do obrony, ale jednocześnie stwierdziła, że to, co dzieje się w Gazie od dziesięciu miesięcy, jest druzgocące, a „skala cierpienia rozrywa serca”.

Był to gest w stronę bardziej progresywnego skrzydła partii i prawdopodobnie zapowiedź ostrzejszego stanowiska wobec skrajnie prawicowego rządu Benjamina Netanjahu. Podkreśliła starania obecnej administracji o zakończenie tej wojny i to, żeby „Palestyńczycy mogli mieć prawo do godności, bezpieczeństwa, wolności i samostanowienia”.

Gest ten wybrzmiałby jednak znacznie donośniej, gdyby podczas tych czterech dni na scenie pojawiła się osoba reprezentująca Palestyńczyków.

Największy przywilej i koncentrat z Trumpa

Swoją 40-minutową przemowę zakończyła słowami o tym, że „największym przywilejem na świecie jest bycie Amerykanką”. Długie owacje na koniec przemowy były jej jednoznaczną oceną.

Trudno tutaj polemizować – Harris wytrzymała presję i wygłosiła bardzo dobre przemówienie, które dzięki wsparciu pozostałych mówców pomogło jej osiągnąć zasadniczy cel, a więc pokazać to, kim jest i o co walczy. Jej życie to ucieleśnienie American Dream. I teraz ona zrobi wszystko, żeby ten sen mógł stać się rzeczywistością dla wszystkich Amerykanów.

Udało jej się rozbroić narrację Republikanów, którzy zarzucali kandydatce Demokratów radykalizm. Harris była wyważona i umiarkowana, a jednocześnie pokazała się jako wojowniczka o interes klasy średniej. W odróżnieniu od Hillary Clinton, która w 2016 roku mówiła o rozbijaniu szklanych sufitów dla kobiet, Kamala ani razu nie wspomniała o tym, że byłaby pierwszą kobietą w Białym Domu. Po prostu mówiła, że będzie prezydentką, której teraz potrzebuje Ameryka.

O sukcesie Demokratów świadczy również reakcja Trumpa i jego zwolenników. Jeden z prezenterów Fox News, na tle wiwatujących i tańczących ludzi przekonywał, że panowała tam „grobowa atmosfera”. A sam Trump, zaledwie kilka minut po zakończeniu wystąpienia Harris, zadzwonił do programu Fox News, gdzie wzburzony kwestionował sondaże mówiące o tym, że Demokraci mają przewagę wśród kobiet, Latynosów i czarnych wyborców.

„Ona nie odniosła żadnego sukcesu! To ja mam sukces!” – przekonywał niewyraźnym tonem. Rosnąca frustracja Trumpa zapewne wiąże się z tym, że przestał on być centrum uwagi. Jego kampania i on sam stali się reaktywni wobec przekazu Demokratów, który wyciąga na wierzch najgorsze cechy Trumpa. Jego seksistowskie i rasistowskie komentarze mogą mobilizować bazę radykalnych zwolenników, ale raczej nie przekonują wahających się wyborców.

Sukces konwencji nie zmienia jednak faktu, że o wynikach wyborów prawdopodobnie przesądzi kilkanaście tysięcy głosów w kluczowych stanach.

Harris i Demokraci mogą na chwilę odetchnąć z ulgą, ale walka o zwycięstwo będzie trwać do ostatniej chwili. Pewne są dwie rzeczy – to, że Kamala jest wciąż na fali wznoszącej, oraz to, że Trump z nostalgią wspomina okres, kiedy jego rywalem był Joe Biden.

;
Jakub Bodziony

Redaktor działu politycznego Kultury Liberalnej. Absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim. Pochodzi z Katowic.

Komentarze