Szkoła obywateli nie musi być „instrukcją obsługi państwa” dla jego klientów, powinna być natomiast „przewodnikiem dla obejmujących swą własność dziedziców rzeczpospolitej” – pisze Aleksander Pawlicki, nauczyciel historii, autor programów szkolnych i podręczników
„Być wolnym i zacząć coś nowego odczuwano jako jedno i to samo. I oczywiście ten tajemniczy ludzki dar, ta zdolność zaczynania czegoś nowego, ma coś wspólnego z tym, że każdy z nas zjawia się za sprawą narodzin na tym świecie jako nowo przybyły. Innymi słowy, my, ludzie, możemy coś zacząć, ponieważ sami jesteśmy początkiem, a zatem tymi, którzy coś zapoczątkowują. O ile zdolność do mówienia i działania (...) czyni z nas byty polityczne, i skoro działanie oznacza zawsze wprawienie w ruch czegoś, czego wcześniej nie było, o tyle narodziny (...) [są] warunkiem sine qua non wszelkiej polityki”.
Hannah Arendt, „Wolność do bycia wolnym” (tłum.Jerzy Korpanty)
„[W szkole] zostają jakby zawieszone sposoby, w jakie starsze pokolenie wykorzystuje wiedzę i umiejętności (...). Doświadczenie, które umożliwia szkoła, polega właśnie na konfrontacji z rzeczami publicznymi, udostępnionymi do swobodnego i nowatorskiego użytku”.
Jan Masschelein, Maarten Simons, „In defense of the school. A public issue”
Jak zawsze wtedy, gdy dorośli nie potrafią poradzić sobie z jakimś problemem, oczy wszystkich kierują się na szkołę. „No bo trzeba zacząć od edukacji” – to mantra, która zazwyczaj sygnalizuje bezradność, a nie jest świadectwem poważniejszego namysłu. Nie dziwi więc, że dyskusje o stanie naszej demokracji prędzej czy później docierają do miejsca, gdzie winnymi okazują się nauczyciele i nauczycielki wiedzy o społeczeństwie, nawet jeśli badania wskazują, że pomiędzy wdrożeniem programów edukacji obywatelskiej a obywatelskim zaangażowaniem nie ma żadnej wyraźnej pozytywnej korelacji.
„Pedagogizm”, czyli traktowanie szkoły jako uniwersalnego lekarstwa na każdą bolączkę społeczną, niewiele pomaga choremu społeczeństwu, ale skutecznie zabija szkołę, w jej najcenniejszej odsłonie – scholé, czyli czasu wolnego. Goethańska fraza „pozwólcie mi wydawać się, zanim się stanę” przypomina, że ktokolwiek chce zrobić ze szkoły narzędzie do podtrzymywania zmurszałej przeszłości lub do wykuwania świetlistej przyszłości, ten zniewala uczniów i uczennice, odbiera im scholé, niezwykłe tu i teraz, które samo w sobie jest edukacją obywatelską, przygodą i ryzykiem kształcenia ludzi wolnych.
Cała szkoła powinna być edukacją obywatelską, na każdej lekcji z osobna i jako całościowe doświadczenie uczestnictwa we wspólnocie.
Tak patrząc – rola przedmiotu dotychczas zwanego wiedzą o społeczeństwie sprowadza się do cennego wkładu w takie większe dzieło.
Stąd też nie powinien łudzić się autor czy autorka choćby najwspanialszego curriculum tego przedmiotu, że coś zdziała, jeżeli obok rozporządzenia o podstawach programowych nie odmienią się jednocześnie prawa regulujące zarządzanie szkołą czy ocenianie. Po co kwiatek u kożucha? Albo: po co lać młode wino do starych bukłaków?
Gdyby jednak raz jeszcze zobaczyć szkołę – scholé w całej jej krasie, to czego byśmy chcieli od lekcji z edukacji obywatelskiej w takim miejscu?
Najpierw z ostrożnością potraktować wypada obiegowe wezwania typu: rozwijajmy kluczowe kompetencje XXI wieku, pośród których prym ostatnio wiedzie myślenie krytyczne. Jeżeli w parze z tym pomysłem idzie teza „porzućmy encyklopedyzm”, to już wiemy, że są to pobożne bzdury. Badania, choćby Daniela Willinghama, wskazują, że żadne myślenie krytyczne nie istnieje – owszem istnieje natomiast krytyczne myślenie o społeczeństwie albo krytyczne myślenie o stosunkach międzynarodowych, które wymaga intelektualnej dyscypliny, rozważnej analizy i… zawsze niemałej wiedzy o dziedzinie.
Jakiej więc wiedzy dziedzinowej nam trzeba? Gdyby kto spojrzał na obecne podstawy programowe, ten zobaczy porządny kurs uniwersyteckich politologii oraz prawoznawstwa z elementami innych nauk społecznych. Wybór może nie najgorszy, ale kto spojrzy na liczbę godzin do dyspozycji uczących się, ten pojmie, że trzeba wybierać. Zasadnicze wybory, co do zakresu wiedzy (wybory trudne, bo często między dobrymi rzeczami), opisałbym tak:
W każdej z tych par wybieram drugą opcję, co składa się na program obywatelskiego zaangażowania i filozoficznego namysłu raczej, niż na pozornie praktyczną wiedzę, którą „można znaleźć w internecie” (zgodnie z często nieprawdziwym, ale tu jednak trafnym frazesem).
Szkoła obywateli nie musi być więc „instrukcją obsługi państwa” dla jego klientów, powinna być natomiast „przewodnikiem dla obejmujących swą własność dziedziców rzeczpospolitej”.
Idea dobra wspólnego, obywatelska ofiarność i solidarne współdziałanie to wątek, który nieśmiało przebijał się w ostatniej podstawie „czarnkowej”, zastępując – chyba po raz pierwszy – liberalny dyskurs jednostkowych praw i roszczeń złączony zazwyczaj z najuboższą wersją patriotyzmu: „podatki + sprzątanie po psie”.
Ta nowa, republikańska perspektywa zaleca się nie tylko sama przez się, ale również z dwóch jeszcze powodów. Po pierwsze, wojna u bram każe zrewidować nasz pogląd na ideę poświęcenia dla rzeczpospolitej, po drugie ten rodzaj wrażliwości zdaje się łączyć – chyba trochę nad głowami platformersów – konserwatystów i lewicę, co daje przynajmniej szansę na to, że taki program szkolny przeżyje dłużej niż jedną kadencję, a to naprawdę duża rzecz.
Cokolwiek powiedzieć o przedmiocie „Historia i teraźniejszość”, a trudno wiele dobrego, dwie rzeczy warte są tam uwagi.
Po pierwsze, „Ten, dla którego teraźniejszość jest wszystkim, co obecnie istnieje, nic nie wie o czasie, w którym żyjemy”.
Ten cytat to Oscar Wilde, a nie Czarnek, ale intuicja podobna.
HiT był tu naśladowaniem dawniejszej HiS („Historii i Społeczeństwa” z podstawy minister Katarzyny Hall), przy czym – z właściwą Prawu i Sprawiedliwości bystrością – ustawiono tym razem wóz przed koniem. Zamiast refleksję nad współczesnością wzbogacić o niezbędne historyczne odniesienia, zaproponowano olbrzymi i jednostronny wykład historii, a teraźniejszość okazała się już tylko nieskomplikowanym efektem „biegu dziejów”.
Owszem, „hitowe” podręczniki zdają się kompromitować pomysł łączenia historii i WOS. Owszem, nasza polityka zakleszczyła się w greckiej stasis, skoro mamy już kolejny rocznik maturzystów od niemowlęctwa znający tylko dwóch protagonistów: Tuska i Kaczyńskiego. Niemniej dobrze jest na lekcjach badających współczesność uchwycić ciągłość i zmianę, co jest zawsze wkładem historii.
Po drugie, „Aby lepiej chronić swoją wolność, musisz wziąć na siebie obowiązki, których nie wziąłbyś na siebie w innym wypadku”.
Ten cytat to Quentin Skinner, a nie Czarnek, ale intuicja podobna.
Dotychczasowe programy edukacji obywatelskiej – obciążone pamięcią o PRL – kładły nacisk na to, jak bronić jednostkowej wolności przed państwem. HiT dokonał tu cennej republikańskiej korekty, a PiS – z właściwą sobie bystrością – zorganizował dla młodzieży wielkie ćwiczenia, niszcząc władzę sądowniczą i angażując ludzi w demonstracje w obronie Konstytucji czy „czarne marsze”.
Idea republikańska wymaga jednak więcej jeszcze, niż jednokrotnego wyjścia na ulicę, wymaga ciągłego życia na forum. To trudny wymóg i demokracja gwarantuje nam odrzucenie go, ale to „życie na forum” przeciwstawione idei „not in my back yard” (nie na moim podwórku) powinniśmy zakładać jako domyślne ustawienie absolwenta czy absolwentki naszej szkoły.
Na forum zaś się deliberuje. Tak wracam do sygnalizowanego wyżej prymatu społecznego zaangażowania i refleksji wokół globalnych dylematów nad „instrukcją obsługi państwa”, którą znajdziemy w dzisiejszej wiedzy o społeczeństwie.
Filozoficzny namysł, gdy dyskutujemy dylematy polityczne czy problemy społeczne, daje szansę na ćwiczenie się w przełączaniu perspektyw, na „przekraczanie kredowych kół” (jak powiedziałby Tadeusz Mazowiecki) w spolaryzowanym społeczeństwie, na głębsze rozumienie złożoności spraw, sprzecznych wizji i interesów, na koniec zaś na uzyskanie sprawiedliwej zgody w sprawach podstawowych. Narzędziem najlepszym w tym wypadku będą deliberacje, których sztuka dobrze posłuży także, już po lekcji, do współdecydowania w sprawach rzeczpospolitej szkolnej.
Podkreślam to także po to, aby nieco osłabić pozycję debaty oksfordzkiej, metody przywoływanej zwyczajowo jako modelowe narzędzie edukacji obywatelskiej, dziś już jednak szkodliwe, bo utrwalające fałszywy dualizm stanowisk, a nadto silnie polaryzującej adwersarzy, jakby mało było ostrych sporów i bez tego.
Wiemy skądinąd, jak wielka dla odzyskania demokratycznej sprawczości jest waga wspólnej rozmowy. Słusznie powiedziano, że „głos zabrany jest lepszy niż oddany”, rytuał głosowania odsłania swój sens dopiero po prawdziwym sejmikowaniu.
Ktoś może spytać, dlaczego nie wskazuję listy ważnych tematów, które powinny wypełniać program nowej wiedzy o społeczeństwie. Otóż nie zamierzam tymczasem wystartować w wyścigu do ucha pani minister, w którym biorą już udział eksperci i ekspertki od edukacji prawnej, globalnej, europejskiej, konstytucyjnej, edukacji na rzecz różnorodności i edukacji klimatycznej… Wszyscy ci specjaliści i specjalistki przynoszą po 20, 30 czy 40 naprawdę ważnych tematów niezbędnych każdemu obywatelowi i obywatelce, a na koniec odchodzą zawiedzeni, zostawiając parę swoich wrzutek w chaotycznym curriculum.
Wszyscy oni też powtarzają mantrę o „kompetencjach XXI wieku niezbędnych do życia w nieznanej przeszłości” (!). Ten dziwaczny program wychowawczy pozostaje ślepy na fakt, że
umiejętność współpracy, zdolność rozwiązywania problemów czy alfabetyzacja w zakresie korzystania z internetu równie dobrze służą mafiom, co stowarzyszeniom ekologów, krwawym tyraniom, co demokratycznym republikom.
Stąd dobrze jest zapytać wpierw o wielkie idee, które pozwolą nam oddzielić wątki ważne od najważniejszych, metodyki modne od najcenniejszych, „kompetencje kluczowe” od prawdziwych umiejętności przedmiotowych i cnót (sic!) obywatelskich, tematy ważne dla korporacji i roznosicieli GERM (czyli widmowego global educational reform movement, globalnego ruchu refory edukacji) od tych ważnych dla nas, obywateli i obywatelek, tu i teraz. A na koniec i to, co jest próbą zawłaszczenia scholé na rzecz jakiejś ideologii od tego, co pozwala próbować się ze światem młodym ludziom, przez chwilę jeszcze w pełnej wolności, w szkolnej rzeczpospolitej.
Bo też i cała dyskusja o programie wiedzy o społeczeństwie (edukacji obywatelskiej) na nic się nie zda, jeśli szkoła jako całość nie będzie edukacją obywatelską.
Na zdjęciu: broszury z tekstem Konstytucji, wyłożone podczas spotkania „Tour de Konstytucja”, Szczecin, plac Solidarności, 27.07.2022 r.
Nauczyciel historii, wiedzy o społeczeństwie, filozofii i retoryki. Uczy w liceum. Autor programów szkolnych i podręczników. Współtworzył podstawę programową w 2008 roku, konsultował prace nad reformą programową na Ukrainie.
Nauczyciel historii, wiedzy o społeczeństwie, filozofii i retoryki. Uczy w liceum. Autor programów szkolnych i podręczników. Współtworzył podstawę programową w 2008 roku, konsultował prace nad reformą programową na Ukrainie.
Komentarze