0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Materiały prasowe filmu SubstancjaMateriały prasowe fi...

Kobieta po 50., która sądzi, że nadal jest atrakcyjna i szanowana, bo świetnie się trzyma, przypadkiem korzysta z męskiej toalety (damska jest nieczynna) i dowiaduje się, co naprawdę myśli o niej mężczyzna po 60., który jest jej szefem. Otóż sądzi on (a sąd ten wypowiada, oddając mocz do pisuaru), że jest ona truchłem, obciążeniem dla firmy i głupią p…zdą, którą należy natychmiast zastąpić młodą dziewczyną.

Ludzie chcą oglądać sprężyste ciała. Stara baba musi zniknąć, żeby starsi od niej panowie mogli dalej zarabiać.

Główna bohaterka – gwiazdka telewizyjnego fitnessu, brawurowo grana przez Demi Moore – wychodzi z męskiego kibla wstrząśnięta, z mocnym postanowieniem, by nie dać się unicestwić. Wkrótce zdobywa na czarnym rynku tajemniczy medykament, który pozwala jej ciału wyprodukować „lepszą wersję siebie”, taką, która szefowi się na pewno spodoba. I o tym jest cała reszta filmu: o zbędności kobiet po 50., o pogardzie innych i nienawiści do własnego starzejącego się ciała. O rozpaczy, upokorzeniu i determinacji, by pozostać w grze. A także o bezwzględności młodych kobiet, które owe zrozpaczone truchła zastępują w patriarchalnej grze w atrakcyjność, wydymając przy tym niewinnie usta.

Flaki i krewetki

Banał? Na poziomie przekazu może i tak, ale nie o przekaz tu chodzi. Kluczowy jest obraz, nadmiar, groteska. Tu chodzi o flaki i cały zestaw emocji, który na widok owych flaków przeżywa widz(ka) – od obrzydzenia i wstrętu, przez niedowierzanie, aż po lęk i fascynację dokonującym się na naszych oczach przekroczeniem. O fabule więcej nie powiem, bo albo już odpadliście (co za idiotyzm, szkoda czasu!), albo czujecie się zachęceni, by na film się wybrać, a pomysł z substancją wydaje wam się, jak głosi filmowy plakat „kompletnie od…any”.

Nie oczekujcie subtelnej feministycznej analizy seksizmu i ejdżyzmu, ani wyrafinowanej krytyki rynku medycyny plastycznej (podobno dobija on właśnie do 100 miliardów rocznie). Nastawcie się, że będzie grubo.

„Substancja” to horror, a nie dramat psychologiczny. Wszystko jest tu trochę za bardzo. Obleśny szef ma na imię Harvey i je krewetki w sposób, który wam się następnej nocy przyśni. Harvey uważa, że miłe dziewczyny powinny zawsze się uśmiechać. Zmarszczki na twarzy Demi Moore są głębokie niczym wąwozy, a igły do odmładzających zastrzyków – potężne.

„Substancja” Coralie Fargeat to kolejny w ciągu tych kilku lat od #MeToo film, w którym kino gatunkowe zostaje zaprzężone do pracy w służbie wściekłych kobiet. Fabuła stanowi pretekst do ujawnienia głębi owej wściekłości, a przy okazji – całego absurdu męskiej dominacji. „Substancja” robi z horrorem mniej więcej to samo, co „Obiecująca. Młoda. Kobieta” (reż. Emerald Fennell, 2020) zrobiła z thrillerem i komedią romantyczną, „Barbie” (reż. Greta Gerwig, 2023) z kinem familijnym, a „Jutro będzie nasze” (reż. Paola Cortellesi, 2023) z tradycją włoskiego melodramatu. W każdym z tych filmów – a wszystkie, co ciekawe, okazały się hitami na skalę światową – aktorki co pewien czas patrzą wprost w kamerę, nawiązując kontakt wzrokowy z widz(k)ami i dając nam do zrozumienia, że czują to, co my. My się pośmiejemy, one zarobią trochę kasy, a potem razem zrobimy rewolucję. Czekam, aż ktoś ogra na modłę feministyczną mój ulubiony nurt kina gatunków – wielochusteczkowy melodramat macierzyński. A może już powstał, tylko ja go przegapiłam?

Przeczytaj także:

Body horror

Niektórzy wychodzą z „Substancji” obrzydzeni. Z mojego seansu wyszło kilku młodych mężczyzn (ciekawe, czy zbrzydziły ich flaki, czy raczej feminizm). Inni narzekają, że postacie są zbyt schematyczne, a przekaz – oczywisty. Cóż, ten rodzaj kina działa tylko pod warunkiem, że nie oczekujemy realizmu i znamy kody kulturowe, które zostają w danym filmie wywrócone na drugą stronę. Jeśli mierzi was dziecięca komercja, kicz i brokat, to zapewne wynudziliście się na „Barbie”. Jeśli horror to dla was obcy teren, to zapewne nie wytrzymacie finału „Substancji”. Ale jeśli lubicie się w kinie bać, lecz drażni was bezrefleksyjna mizoginia większości horrorów – to czeka was przednia zabawa.

„Body horror” to podgatunek horroru, w którym straszy cielesność jako taka. Najsłynniejsze przykłady to „Człowiek Słoń” Lyncha (1980), „Dziecko Rosemary” Polańskiego (1968) i oczywiście „Mucha” Cronenberga (1986). W „Substancji” nie brakuje odniesień do klasyków gatunku, ale warto też pamiętać o praźródle gatunku, jakim jest powieść Mary Shelley „Frankenstein” z 1818 roku. Jej 19-letnia (!) autorka jako pierwsza skojarzyła potworność i grozę ze sztucznie wytworzonym człowiekiem. „Body horrory” nie miewają rozbudowanych fabuł – facet zamienia się w muchę, kobieta rodzi demona, ot i cała zawiłość. Za to wizualny nadmiar domaga się od nas reakcję z brzucha, z bebecha, nie z głowy. Zadaniem tego rodzaju kina jest wywołać głęboki dyskomfort, konfrontację z własną kruchością, śmiertelnością i – jak by to precyzyjnie ująć? – cielesną nieszczelnością.

„Body horror” uświadamia nam, że nasze ciała to kawałki mięsa i każe odetchnąć z ulgą, że to mięso nie jest aktualnie na wierzchu ani w stanie rozkładu. Leje się krew, jest ślisko od płynów fizjologicznych, a ciała bohaterów podlegają dziwacznym transformacjom: następują monstrualne porody, organy wyrastają w nieoczekiwanych miejscach albo zachodzi swobodny (i często bolesny) przepływ między tym, co ludzkie i tym, co zwierzęce. Lub między tym, co młode i tym, co stare. Dobry „body horror” sprawia, że ukradkiem macasz skórę własnej ręki lub uda, sprawdzając, czy przypadkiem coś nie kiełkuje albo nie gnije pod spodem. Wzdrygasz się, kurczysz w fotelu, robi ci się wybitnie nieswojo.

Reżyserka Coralie Fargeat zamieniła ten gatunek w poligon nowego feminizmu, skupionego właśnie na cielesności, przemocy i uprzedmiotowieniu kobiet. W „Substancji” tym czymś, co nas brzydzi, jest nie tyle starzejące się ciało, ile raczej patriarchalny przekaz na jego temat. Ciała mamy zwyczajne, ale żyjemy w obrzydliwej kulturze, która nieustanie wystawia na pokaz młode wypukłości, zachęcając do ich konsumpcji obleśnych facetów. Ci zaś zachwycają się ich sprężystością i jedwabistością, czyniących z dziewczęcości fetysz. Obrzydliwy jest wymóg, by młode dziewczyny prężyły się i wyginały dla męskiej przyjemności. Ohydne jest oczekiwanie, że będą to robić z uśmiechem. Obrzydliwe jest obrzydzenie ciałem, które się starzeje – niby dlaczego ma się nie starzeć? Ohydne jest to, co mizoginia robi nam z psychiką. Uwewnętrzniamy pełen pogardy przekaz, oznaki upływu czasu postrzegamy jako porażkę, upodlenie, skandal.

Serum ze zniżką

Podobno istnieje szczególny pod-pod-gatunek „body horroru” zwany „hagsploitation”, w którym obrzydliwość starej baby jest głównym źródłem rozrywki. W „Substancji” oglądamy tę patriarchalną ohydę oczami starej baby, która najpierw daje się sterroryzować i uwewnętrznia wstręt, ale potem bierze sprawy w swoje ręce. Na naszych oczach rodzi się bunt. Kończy się to wszystko dziwacznie, brawurowo i dość obrzydliwie – naprawdę warto dotrwać. Jednak na rewolucję w realu bym specjalnie nie liczyła.

Wychodząc z kina, zerknęłyśmy raz jeszcze na pliki karteczek i próbek, które wręczono nam razem z biletem. Naszą uwagę zwróciło podwójne serum przeciwstarzeniowe z 20 proc. zniżką. Wygląda na to, że w późnym kapitalizmie wszystko da się zmonetyzować, także kobiecy gniew, flaki i feminizm.
;
Na zdjęciu Agnieszka Graff
Agnieszka Graff

Profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, badaczka feminizmu i ruchów anty-gender, znana feministyczna publicystka, felietonistka (m.in. „Wysokich obcasów”) i pisarka. Członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Autorka takich książek, jak: „Matka feministka” (2014), Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (2008), Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym (2001).

Komentarze