„Wybraniec”, film biograficzny o młodym Donaldzie Trumpie, wchodzi do kin w idealnym momencie. Kilka tygodni przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych polityka i rozrywka znowu karmią się sobą nawzajem. Czy Trump jest bardziej fenomenem medialnym, czy zjawiskiem politycznym?
Oczywiście, jest tym i tym. Tylko patrząc na niego jak na gwiazdę, która bawi się w politykę, oraz polityka, którego bawi gwiazdorstwo, uda nam się lepiej zrozumieć jego miejsce w amerykańskiej kulturze.
Kontrowersyjny jeszcze przed premierą „Wybraniec” ma dużo skromniejsze ambicje: to dynamiczna, stosunkowo realistyczna bajka o wilczku z biznesowymi aspiracjami, który spotyka na swojej drodze szczwanego lisa, czyli Roya Cohna. Lis uczy wilczka Donalda, jak działać bezwzględnie i skutecznie. Uczeń przerasta w końcu mistrza. Przewidywalność filmu i przesadnie życzliwy portret głównego bohatera potwierdzają prawdę o amerykańskim kinie:
po prawie dekadzie trumpizmu Hollywood i niezależni filmowcy wciąż nie wiedzą, jak przekonująco pokazać na ekranie postać byłego (?) prezydenta.
Problem nie jest czysto estetyczny i nie chodzi w nim o ewentualny uwiąd twórczy reżyserów i reżyserek. Stawką jest stworzenie krytycznej, działającej na wyobraźnię opowieści o tym, co wydarzyło się w USA w ciągu ostatniej dekady.
Amerykańscy prezydenci jako bohaterowie filmowi lub ludzie u władzy w ten czy inny sposób „umoczeni w kino” to temat sięgający początków biznesu filmowego. Za symboliczny początek ciasnego splotu polityki i kina można uznać apokryficzne słowa Woodrowa Wilsona. Miał on wyrazić sąd, że przełomowe i nieodparcie rasistowskie „Narodziny narodu” D. W. Griffitha z 1915 roku to „historia pisana światłem”. Drobiazgowe badania historyczne sugerują, że znamy ten cytat tylko z relacji samego Griffitha, Wilson nigdy publicznie takich słów nie wypowiedział. Nie przeszkodziło to legionom dziennikarzy, pisarek i specom od reklamy przypominać w nieskończoność o poparciu głowy państwa dla epickiego dzieła, w którym winę za wojnę secesyjną ponoszą niewdzięczni czarni niewolnicy i awanturnicy z Północy.
Kształtowany przez dekady wzorzec jest bardzo wyraźny: rządy kolejnych prezydentów wpływały na klimat narodowej kultury w takim stopniu, że potrzeba zmiany – bohaterów, narracji, deklarowanych wartości – docierała też do Hollywood.
Franklin D. Roosevelt był ulubionym prezydentem studia Warner Bros. – Warnerowie utrzymywali z nim bezpośrednie relacje i uczynili jednym z bohaterów patriotycznego musicalu „Yankee Doodle Dandy” nakręconego podczas II wojny światowej. Konserwatywny charakter powojennego amerykańskiego kina łączy się często z „erą Eisenhowera”, a John F. Kennedy był nie tylko najbardziej „telegenicznym” z prezydentów USA, ale szybko stał się bohaterem filmowym. W 1963 roku w Hollywood powstała biograficzna opowieść o wojennej karierze Kennedy’ego, czyli „PT 109”.
To tylko wierzchołek góry lodowej: wielu XX-wiecznych prezydentów USA było przy okazji kinomanami, którzy w prywatnym kinie w Białym Domu oglądali podczas swoich kadencji setki filmów. Kolejnym punktem zwrotnym w tej opowieści jest kariera Ronalda Reagana, który pod względem medialnego potencjału i przeskakiwania z show-biznesu do polityki był protoplastą Donalda Trumpa. J. Hoberman, autor książki „Make My Day: Movie Culture in the Age of Reagan”, nie ma wątpliwości: 8 lat rządów Reagana było przede wszystkim rozpisanym na obrazy spektaklem, hollywoodzką sagą z drugorzędnym aktorem, który dostał tym razem prawdziwie gwiazdorską rolę. Reagan podbudował morale narodu nadszarpnięte wojną w Wietnamie, mieszając ze sobą rytuały demokracji, występy telewizyjne i nostalgiczne obrazy amerykańskiej potęgi.
„Kino epoki Reagana” oznacza zwykle męskie, muskularne spektakle, w których amerykańscy herosi dają popalić Sowietom lub innym wrogom na arenie międzynarodowej:
od „Rambo” po „Top Gun”. Ale jest też odwrotna strona medalu. Nie trzeba być postmodernistą bolejącym nad zanikiem faktów i prawdy zasłoniętej przez wszechmocne obrazy, by zgodzić się, że lata 80. ostatecznie zmieniły zasady gry. Dekada ta udowodniła, iż prezydentura w USA to tylko trochę poważniejsza, dająca większą władzę fucha w królestwie jankeskiej rozrywki. Jeśli jesteście ciekawi, co Reagan oglądał w latach 80., zajrzycie do pełnej listy prezydenckich seansów.
Co to ma wspólnego z „Wybrańcem” i amerykańską jesienią 2024 roku?
Film Aliego Abbasiego to najnowszy i bardzo symptomatyczny odcinek trwającego od ponad 100 lat polityczno-hollywoodzkiego serialu. Irański reżyser mieszkający w Danii nie boi się kontrowersyjnych tematów: jego fenomenalna „Granica” była opowieścią o miłości dwojga trolli (sic!). „Holy Spider” przyglądał się seryjnemu mordercy pracownic seksualnych z Meszhedu, a „Wybraniec” jeszcze przed premierą sprowokował Trumpa i jego prawników do grożenia pozwami i zdementowania filmu jako taniego, pozbawionego klasy i „politycznie obrzydliwego”.
Na platformie X Trump napisał, że film ma na celu skrzywdzić MAGA, czyli „Największy Ruch Polityczny w Historii Naszego Kraju”. Pojawiły się też zarzuty o zagraniczną interwencję w amerykańskie wybory – czyżby Trump postrzegał Abbasiego jako wysłannika irańskiego reżimu?
To stwierdzenia tak niedorzeczne, że sprawdzają się tylko jako soczyste cytaty dla prasy. Ale nawet ta darmowa reklama nie zapewniła „Wybrańcowi” sukcesu. Pomimo głośnych nazwisk w obsadzie (Sebastian Stan jako Trump oraz przede wszystkim znany z „Sukcesji” Jeremy Strong jako Cohn), prestiżowego reżysera i głośnej premiery w Cannes, amerykańska widownia była niespecjalnie zainteresowana ekranową wersją życia byłego prezydenta USA.
Zgodnie z życzeniem Trumpa, film okazał się kasową porażką. Na ironię zakrawa fakt, że mówimy człowieku, który pchał się przed kamerę drzwiami i oknami.
Trump pojawia się na kilka sekund, chociażby w świątecznym klasyku „Kevin sam w Nowym Jorku”. Jeśli wierzyć reżyserowi Chrisowi Columbusowi, tylko pod tym warunkiem Trump, ówczesny właściciel hotelu Plaza, był skłonny udostępnić lokację na zdjęcia.
Inne świadectwa potwierdzają, że w latach 80. i 90. deweloper nalegał, by filmowcy korzystający z jego nieruchomości umieszczali go w małych rólkach w swoich produkcjach. Joan Collins, czyli słynna Alexis z „Dynastii”, była w latach 80. dobrą znajomą Trumpa i wielokrotnie powtarzała, że wzorowała swoją postać właśnie na stylu bycia Donalda.
Podkreślała też, że Trump bardzo chciał dostać rolę w „Dynastii” jako jej kochanek.
Z tych anegdot wyłania się postać samozwańczego gwiazdora żądnego czasu ekranowego – nawet jeśli miałoby to być kilka sekund, w trakcie których wskazuje drogę do lobby Macaulay’owi Culkinowi. „Wybraniec” – oryginalny tytuł „The Apprentice” jest bezpośrednim nawiązaniem do reality show, którego Trump był przez lata gospodarzem – opowiada jednak inną historię; bardziej poczciwą i mniej zainteresowaną funkcjonowaniem Trumpa jako „żywego obrazu” lat 80. i popkulturowej ikony neoliberalizmu. Być może dlatego właśnie film wywołuje taki niedosyt.
Abbasi i scenarzysta, dziennikarz Gabriel Sherman, postawili na staroświecko humanistyczną narrację o niewinnym blondynie, który sprzedaje swoją duszę, kiedy czuje, że wielki sukces i wielka sława znajdują się w zasięgu jego ręki. Siłą napędową filmu jest Jeremy Strong jako Cohn: najbardziej frapujący w momentach, kiedy oprócz piewcy darwinizmu społecznego (jego pierwsza zasada: „Atakuj, atakuj, atakuj!”) zaczynamy dostrzegać w nim wypartego homoseksualistę, przerażonego własnymi słabościami, chorującego nad AIDS i zgrywającego siłacza, żeby jakoś przetrwać w okrutnym świecie. W geście parodiującym groszowy nietzscheanizm, Cohn zaraża młodego Donalda swoją „wolą mocy” i umiejętnością manipulowania faktami na własny użytek.
Choć obecność Stronga jest prawdziwie magnetyczna, nawet ta kreacja wydaje się tylko odcinaniem kuponów od rozpisanej na cztery sezony koncertowej roli w „Sukcesji”: prawdziwym serialu „ery Trumpa”, jeśli chcielibyśmy taki znaleźć. Ścieżka, jaką kroczy młody Trump, wiedzie w kierunku awansu klasowego i społecznego: od nowojorskiej dzielnicy Queens i surowego ojca Freda, lokalnego dewelopera, do połysku Piątej Alei na Manhattanie i wieżowców wybudowanych ku własnej chwale. Młody Donald nie był rzecz jasna kompletnym parweniuszem, ale w opartym na subtelnych dystynkcjach świecie amerykańskich bogaczy pasowanie na eleganckiego członka wyższych sfer – zorkiestrowane w filmie przez Roya Cohna, nowojorskiego rekina i Svengaliego – jest kluczową ceremonią.
Dwie osie biografii Trumpa według Abbasiego to zatem
To zbyt naiwna próba pokazania „origin story” człowieka, który jest potężną figurą amerykańskiego imaginarium i osobą, której medialna obecność bywa zaskakująco charyzmatyczna. Pokazała to w ostatnim czasie kariera, jaką zrobiło zachowanie Trumpa po próbie zamachu na jego życie: triumfalnie uniesiona pięść trafiła już na T-shirty.
Trump jako trickster, oszust, uwodziciel, fantasta i groteskowa postać większa niż życie. Kontrowersyjny milioner, który swoimi wybrykami i żenującymi zachowaniami oferuje milionom telewidzów ucieczkę od przytłaczającej codzienności: tego Trumpa nie ma w „Wybrańcu”. I nie znalazł on sobie dotąd miejsca w amerykańskim kinie.
Rozpracowanie tej figury w kulturze popularnej jest ważne: nie tylko ze względu na potencjał krytyczny popkultury, ale też po to, by oswoić szok, jakim były cztery lata prezydentury owego „klowna” i „szaleńca”. Momenty kulturowe bezpośrednich poprzedników Trumpa zostały dosyć dobrze zdefiniowane: kino za kadencji George’a W. Busha skupiało się na obrazach „walki z terrorem”, a kulturowy wpływ Obamy na Hollywood polegał zdaniem wspomnianego Hobermana na otwarciu pola nietypowym protagonistom, przybyszom znikąd. Czy możemy jednak w ogóle mówić o odpowiedzi Hollywood na trumpizm?
Amerykańscy filmowcy najczęściej prezentują się jako umiarkowanie progresywni, a przynajmniej w szerokim sensie „liberalni”.
Sojuszu mentalnego z Trumpem w głównym nurcie kina nigdy więc nie było. Śladów wpływu republikańskiego prezydenta na kino autorzy doktoratów szukali np. w fali remake’ów odwołujących się nostalgicznie do lat 80., na czele z „Top Gun: Maverick”.
Ze swojej strony dorzuciłbym na przykład oszałamiający sukces „Jokera” Todda Phillipsa: historii o tricksterze, człowieku niezrównoważonym i zdecydowanie niebezpiecznym. Wiadomo skądinąd, że film podobał się Trumpowi. Zrównanie trumpizmu z twarzą Jokera to jednak publicystyczny skrót – wciąż czekamy na bardziej kompleksową opowieść o amerykańskim populizmie ostatniej dekady.
Przepracowanie prezydentury Trumpa to ważne zadanie amerykańskiego kina. Niejednokrotnie udowadniało ono, że mimo jawnie ideologicznego i proamerykańskiego charakteru potrafi dokonać rzetelnej analizy politycznej manipulacji i kryzysu.
Na polu dokumentalnym najmocniejszą propozycją w tym obszarze był chyba dokument Errola Morrisa „American Dharma” z 2018 roku. To pełnometrażowa, przetykana archiwaliami rozmową ze Steve’em Bannonnem, współpracownikiem Trumpa i jednym z inżynierów jego sukcesu wyborczego.
„Wybraniec” oferuje krytyczne spojrzenie na mit prezydenta. Nie sprawdza się jednak ani jako banalna historia moralnego upadku, ani jako próba rozpracowania szkodliwej charyzmy Trumpa (Sebastian Stan jest w swojej kreacji zbyt zachowawczy i bezbarwny).
Podobno ulubionym filmem Donalda jest „Obywatel Kane” Orsona Wellesa z 1941 roku: opowieść o mężczyźnie z ambicjami politycznymi, którego gubi własna mania wielkości. Trochę wstyd to przyznać, ale przyszłe hollywoodzkie filmy o traumatycznej prezydenturze gościa z rudą grzywką mogłyby zaczerpnąć od ponadczasowego debiutu Wellesa garść inspiracji.
Absolwent kulturoznawstwa i amerykanistyki w ramach Kolegium MISH na Uniwersytecie Warszawskim. Krytyk filmowy i operowy. Publikuje w „Kinie”, „Ekranach”, „Tygodniku Powszechnym”, „Dwutygodniku” i „Więzi". Współpracuje z Festiwalem Nowe Horyzonty. Współautor prac zbiorowych z zakresu historii kina, m.in. hiszpańskojęzycznej monografii „La doble vida de Krzysztof Kieślowski” pod redakcją Joanny Bardzińskiej. Laureat XXI edycji Konkursu im. Krzysztofa Mętraka. Mieszka w Warszawie.
Absolwent kulturoznawstwa i amerykanistyki w ramach Kolegium MISH na Uniwersytecie Warszawskim. Krytyk filmowy i operowy. Publikuje w „Kinie”, „Ekranach”, „Tygodniku Powszechnym”, „Dwutygodniku” i „Więzi". Współpracuje z Festiwalem Nowe Horyzonty. Współautor prac zbiorowych z zakresu historii kina, m.in. hiszpańskojęzycznej monografii „La doble vida de Krzysztof Kieślowski” pod redakcją Joanny Bardzińskiej. Laureat XXI edycji Konkursu im. Krzysztofa Mętraka. Mieszka w Warszawie.
Komentarze