0:000:00

0:00

Nowy rok zaczął się od kontrowersyjnych słów urzędującego prezydenta Emmanuela Macrona. W wywiadzie dla dziennika Le Parisien stwierdził, że miałby ochotę „zaleźć za skórę” tym wszystkim, którzy do tej pory się nie zaszczepili. Użył przy tym francuskiego wulgaryzmu emmerder, dosłownie oznaczającego „pokryć gównem”, czym przysporzył tłumaczom jego słów na języki obce wiele problemów.

(Jest to zarazem cytat polityczny. W 1966 roku prezydent Georges Pompidou miał wypalić „Przestań wkurzać (emmerder) Francuzów!” do młodego współpracownika, który przyszedł doń z projektami nowych dekretów. Tym współpracownikiem okazał się późniejszy prezydent Jacques Chirac).

Kolejne dni to we Francji żywiołowa debata w mediach o tym, czy prezydent miał prawo użyć równie mocnych słów, które dzielą Francuzów zamiast ich łączyć. Ale Macron jest w tej chwili nie tylko prezydentem, lecz również (a może przede wszystkim) kandydatem.

Ta wypowiedź pozwoliła mu przejść do ofensywy. Pokazał się jako polityk, który zamierza o reelekcję walczyć – nie zaś oczekiwać, że zostanie mu ona przyniesiona na tacy.

Narzucił też, przynajmniej na jakiś czas, korzystną dla siebie oś dyskusji – ubiegając swoich konkurentów, którzy woleliby rozmawiać o migracji, przestępczości, rosnących cenach energii, a nie o pandemii. I nie o Europie – podczas gdy w rozgrywaniu tego drugiego tematu pomaga Macronowi przypadająca na to półrocze prezydencja francuska w Radzie UE.

Zdecydowana większość Francuzów (75 proc.) jest już w pełni zaszczepiona przeciwko COVID-19. Niezaszczepieni są w w mniejszości. Słowa prezydenta wyrażały zatem to, co wielu Francuzów po cichu myśli o swoich mniej odpowiedzialnych współobywatelach.

Co więcej, Macron postawił w trudnej sytuacji konkurentów do prezydentury, których elektoraty (w przeciwieństwie do jego własnych wyborców) są silnie podzielone w kwestii szczepień.

Te podziały widać było również w parlamentarnym głosowaniu dotyczącym paszportu sanitarnego (fr. pass sanitaire). Republikanie (Les Républicains, LR) podzielili się na zwolenników i przeciwników tego rozwiązania, choć poparła je ich kandydatka do prezydentury Valérie Pécresse, obecnie prezydentka stołecznego regionu Ile-de-France. Otoczenie Macrona wytykało jej po tym nikły autorytet we własnych szeregach.

W zaplanowanej na 10 kwietnia pierwszej turze wyborów Macron może liczyć na głos co czwartego wyborcy. To stabilne poparcie, niezmienne od ponad roku i łudząco podobne do wyniku osiągniętego w pierwszej turze poprzednich wyborów.

Trudno wyobrazić sobie, aby Macrona mogło zabraknąć w drugiej turze, która odbędzie się 24 kwietnia. Nie było jak dotąd sondażu, w którym tę drugą turę z kimkolwiek by przegrał. Choć na pewno nie może liczyć na równie łatwą rozgrywkę, jak ta w 2017 roku, gdy w drugiej turze zdobył dwa razy tyle głosów co kandydatka skrajnej prawicy, Marine Le Pen. Może nawet przegrać.

Przeczytaj także:

Wyścig o drugie miejsce

Największą zagadką jest w tej chwili to, kto oprócz Macrona wejdzie do drugiej tury. Aż do połowy ubiegłego roku murowaną kandydatką była właśnie liderka Zjednoczenia Narodowego (Rassemblement National), Marine Le Pen. Przez kilka miesięcy prowadziła nawet w sondażach.

Wówczas jednak pojawiły się pogłoski o tym, że w wyborach na wiosnę 2022 roku mógłby wziąć udział Éric Zemmour: prawicowy publicysta i częsty gość programów telewizyjnych – zwłaszcza w prywatnej telewizji informacyjnej CNews, którą często porównuje się do amerykańskiego Fox News.

Islamofob i mizogin, wyznawca teorii „wielkiego zastąpienia” (zgodnie z którą migranci zagrażają francuskiej i europejskiej cywilizacji), Zemmour był od dawna znany z kontrowersyjnych poglądów. Był też trzykrotnie skazany za nawoływanie do nienawiści na tle rasowym. To wszystko nabrało jednak zupełnie nowego znaczenia w chwili, gdy realna stała się perspektywa jego udziału w wyścigu prezydenckim (dla porównania, wyobraźmy sobie Wojciecha Cejrowskiego z aspiracjami na najwyższy urząd).

Zemmour przez wiele miesięcy korzystał z efektu świeżości. Był też na językach dzięki temu, że długo (aż do ostatnich dni listopada) nie potwierdzał definitywnego udziału w wyborach. Jego poparcie szybko rosło – na niekorzyść Marine Le Pen, z którą pod koniec roku zrównał się w sondażach.

Wówczas jednak do wyścigu dołączyła Valerie Pécresse, zwyciężając w prawyborach zorganizowanych przez Republikanów (a zatem klasyczną francuską prawicę, z którą związani byli m.in. Jacques Chirac i Nicolas Sarkozy). Nie była wcale pewniakiem do zwycięstwa, ale wyprzedziła zarówno doświadczonego Michela Barniera, jak i uznawanego wcześniej za faworyta Xaviera Bertranda.

I na tę chwilę walka o wejście do drugiej tury toczy się przede wszystkim między Le Pen i Pécresse. Każda z nich może liczyć na poparcie około 17 proc. wyborców, podczas gdy notowania Zemmoura spadły (na skutek niemrawej, jak dotąd, kampanii) do 12 proc.

Między Thatcher a Merkel

Pécresse mówi o sobie, że jest „w jednej trzeciej Thatcher, w dwóch trzecich Merkel”. Jako była minister ds. budżetu w czasach Nicolas Sarkozy’ego jest postrzegana jako kompetentna w kwestiach finansowych i niekryjąca swoich liberalnych przekonań. Jednocześnie, od 2015 roku sprawuje funkcje prezydent regionu stołecznego, co wzmacnia jej wiarygodność w zrozumieniu spraw regionalnych.

Ale to Le Pen wydaje się mieć największe szanse, aby wejść do drugiej tury. W przeciwieństwie do Zemmoura może liczyć na silne struktury partyjne. W odróżnieniu od Pécresse jest dla wyborców o radykalnych poglądach kandydatką wiarygodną i rozpoznaną.

Gdyby gwiazda Zemmoura miała zgasnąć tak szybko, jak zabłysła. Skorzystałyby na tym obie – ale Le Pen więcej niż Pécresse. Tej drugiej trudno kształtować naraz dwa wizerunki: na potrzeby elektoratu prawicowego i skrajnie prawicowego.

Istotne jest również różnica w ich dalszych politycznych perspektywach, która może przekładać się na kampanijną determinację. Gdyby w swoich trzecich wyborach prezydenckich Le Pen miała nie tylko przegrać, ale nawet nie wejść do drugiej tury, wówczas najpewniej w jej partii musiałoby dojść do zmiany warty. Dla niej to zatem decydująca potyczka.

Co innego Pécresse, która i tak dokonała już wiele dając Republikanom nadzieję na wejście do drugiej tury, a nawet zwycięstwo w wyborach. Nawet gdyby miała minimalnie przegrać rywalizację o wejście do drugiej tury, ma szansę z takiego boju wyjść politycznie bardzo mocna.

Lewicowe post scriptum

Podobna sztuka nie powiodła się za to kandydatce socjalistów, Anne Hidalgo, która na co dzień sprawuje funkcje mera Paryża. W sondażach zbiera skromne 3-4 proc., co jest olbrzymim rozczarowaniem.

Niewiele lepiej wiedzie się pozostałym kandydatom po tej stronie sceny politycznej. Yannick Jadot, reprezentujący Zielonych, może liczyć co najwyżej na 6-7 proc., zaś lider radykalnej lewicy Jean-Luc Mélenchon - który pięć lat temu o mały włos nie wszedł do drugiej tury – obecnie cieszy się poparciem co dziesiątego wyborcy.

Doprawdy trudno jest wytłumaczyć, dlaczego francuska lewica – z której przecież wywodzili się m.in. prezydenci François Mitterand oraz François Hollande – zupełnie nie liczy się w tych wyborach.

The Economist zauważył ostatnio, że francuskie społeczeństwo stopniowo przesuwa się na prawo. W grę wchodzi też kwestia przywództwa, Zieloni i Socjaliści dobrze radzą sobie w wyborach samorządowych, ale brakuje im lidera, który poprowadziłby ich do zwycięstwa również w wyborach prezydenckich lub parlamentarnych. Są zbyt słabi poza wielkimi miastami.

Przede wszystkim jednak Macron okazuje się kandydatem do zaakceptowania przez większość lewicowych wyborców.

Jeszcze do niedawna wcale nie było to oczywiste. W ubiegłym roku kilka sondaży zwiastowało niepokojąco bliski wynik Macrona i Le Pen w ewentualnej drugiej turze. Każdorazowo wygrywał Macron – czasem jednak w iście Brexitowej proporcji, ledwie o kilka punktów procentowych. W dużej mierze tłumaczono to tym, że wyborcy lewicy coraz rzadziej chcieli na Macrona głosować. W nadchodzących wyborach wróżono rekordową absencję lub masowe oddawanie pustych głosów, na czym skorzystać miałaby Le Pen.

Wszystko zmieniło pojawienie się Zemmoura. Nagle, gdy trzeba było zmierzyć się nie z jednym, ale z dwójką kandydatów skrajnej prawicy, wyborcy lewicowi jakby się przebudzili.

Dla wielu z nich kluczowe stało się zatrzymanie pochodu skrajne prawicy i szybko radykalizujących się Republikanów. Jeśli żaden z lewicowych kandydatów nie jest choćby bliski wejścia do drugiej tury, to nie ma innego wyjścia, jak postawić na centrowego Macrona (nawet jeśli jego prezydentura była dla wielu lewicowych wyborców rozczarowaniem).

Niektórzy żartują, że francuska lewica najpierw straciła klasę robotniczą na rzecz skrajnej prawicy – teraz zaś Macron podebrał jej miejską inteligencję.

Być może sytuacja lewicy częściowo poprawi się po „ludowych prawyborach” (fr. primaire populaire), zaplanowanych na ostatnie dni stycznia. Ta oddolna inicjatywa ma pomóc w wyłonieniu jednego wspólnego kandydata. Faworytką jest Christiane Taubira, czarnoskóra żywa ikona francuskiej lewicy, która w czasach prezydentury Hollande’a sprawowała funkcje minister sprawiedliwości. Jednak poza nią żaden z innych kandydatów nie potwierdził jeszcze, że uszanuje wynik prawyborów.

Gdyby jednak lewicy udało się choćby częściowo zjednoczyć (mało kto spodziewa się, aby Mélenchon miał się wycofać z wyścigu), wówczas – kto wie – może jeszcze zdążyłby w tych wyborach wyrosnąć kandydat stanowiący realne zagrożenie dla Macrona?

Wtedy skład drugiej tury mógłby stać się prawdziwą loterią. Zważywszy na obecny bałagan po lewej stronie, taki scenariusz brzmi w tej chwili jak science fiction. Ale we francuskiej polityce nie takie cuda się zdarzały.

Udostępnij:

Paweł Zerka

Ekspert (Policy Fellow) w paryskim biurze Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) - https://ecfr.eu/profile/pawel_zerka/

Komentarze