Nie pamiętam, by ktoś z mieszkańców powiedział: „Nie lubię Gdyni”. Spotkałam osoby, które nie lubiły tego, jak miasto jest zarządzane. Słyszałam czasem: „Nic tu nie ma, tylko położenie jest fajne”. Ale to „tylko” wystarcza. Rozmowa z Aleksandrą Boćkowską, autorką książki o Gdyni
Jakub Wojtaszczyk: Z badań przeprowadzonych kilkanaście lat temu wynikało, że z siedemnastu słów określających Gdynię mieszkańcy i mieszkanki najbardziej identyfikują się z „moja”. Ty przeprowadziłaś się do miasta blisko cztery lata temu, napisałaś o nim książkę, „Gdynia. Pierwsza w Polsce”. Czy też stosujesz wspomniane określenie?
Aleksandra Boćkowska: Ta „mojość” polega na tym, że w Gdyni można dość szybko stworzyć sobie przyjazną przestrzeń. Chodzi o przestrzeń ludzką, towarzyską, o ulubione trasy, które stają się częścią codzienności. I to się w mieście udaje.
Zresztą, co ciekawe, Gdynia promuje się hasłem „Gdynia moje miasto”. Zauważysz je na miejskich banerach, ale też mieszkańcy przyklejają sobie takie naklejki na samochody. To poczucie jedności z miastem wychodzi zarówno z badań socjologicznych, jak i z moich reporterskich obserwacji, a nawet z lektury archiwalnych tekstów.
Natomiast, czy określam Gdynię jako „moją”? O tyle, że mam tu swoje miejsce. Ale czy to naprawdę „moje” miasto? To pytanie pozostaje wciąż otwarte.
Czy wyprowadzając się z Warszawy, miałaś w planach książkę? Słowo „wyprowadziłaś się” jest za mocne, brzmi, jakby to było coś definitywnego. Nie wiem, czy zostanę w Gdyni na zawsze. Zanim przeniosłam się tu na dłużej, szukałam pretekstu, by to zrobić. Do głowy przyszło mi rozwiązanie – napisać książkę. Oczywiście można sobie znaleźć inny, pewnie łatwiejszy pretekst do zmiany miejsca zamieszkania. Zresztą na miejscu spotkałam sporo osób, które się tu przeniosły – i nie piszą książek, a przynajmniej nie o Gdyni.
Dlaczego Gdynia?
Najpierw po prostu lubiłam tu przyjeżdżać, bo morze, bo ładnie, bo mili ludzie, wiadomo. Wielokrotnie przyjeżdżałam przy okazji pracy nad książką „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL”, bo jeden z jej rozdziałów dotyczy marynarskiego osiedla, znanego jako „Zegarkowo”. Już wtedy, a było to prawie 10 lat temu, myślałam, żeby pobyć tu dłużej, może coś napisać. Decyzję podjęłam w czasie pandemii, kiedy nagle się okazało, że można pracować zdalnie. Uznałam, że kiedy, jak nie teraz. Zaczęłam przyglądać się Gdyni i coraz bardziej mnie wciągała. Hasło „pierwsza w Polsce” cały czas przewijało się i w tekstach o mieście, i w codziennej miejskiej promocji. Przypuszczałam, że coś się musi kryć pod fasadą doskonałości. Okazało się, że faktycznie Gdynia jest dużo ciekawsza, niż sądziłam.
Identyfikacja ze słowem „moja” gdynian i gdynianek sugeruje silny patriotyzm lokalny. Łatwo było ci się przez niego przebić? Przecież o Gdyni powinni pisać tylko gdynianie i to jak najlepiej…
Było trudno. Co prawda publikacji o Gdyni jest naprawdę sporo, jednak ich autorami i autorkami są osoby pochodzące stąd. Spoza byli Ryszard Ciemiński i Grzegorz Piątek. Wydanie „Miasta z morza” tego pierwszego autora i „Gdyni obiecanej” drugiego dzieli prawie 50 lat!
Dlatego mieszkańcy są przyzwyczajeni, iż o ich mieście nie pisze nikt z zewnątrz. Każda taka osoba wydaje im się trochę niewiarygodna, bo nie zna niuansów, do końca nie czuje genius loci.
Jasne, porwałam się na mit, ale nie po to, żeby go dekonstruować. Raczej, aby spojrzeć na miasto okiem osoby, która ten mit dopiero poznaje i jednocześnie się z nim mierzy. Nie wyssałam go z mlekiem matki, nie śpiewałam w szkole piosenek, że tylko w Gdyni można żyć. Patrzyłam z zupełnie innej perspektywy.
Ludzie, z którymi rozmawiałam, przyjmowali mnie miło. Ale nie było tak, że od razu otwierali swoje szafy, pokazywali prywatne listy i mówili: „Proszę bardzo, wszystko opowiem”. Musiałam się trochę nachodzić, naszukać i naprzekonywać.
Czytając twoją książkę, miałem wrażenie, że Gdynia jest twierdzą, państwem w państwie, czasami nawet – przez to, że mieszkańcy obchodzą urodziny miasta, dzieci śpiewają o nim piosenki w przedszkolu, a prezydent ofiaruje noworodkom „gdyńskie” podarki, pachniała komunistycznie… Akurat w czasach komunistycznych włożono naprawdę dużo wysiłku w to, żeby gdynianie zapomnieli o swojej świeżej, ale mocnej tożsamości. I to się zupełnie nie udało. Co więcej – tylko tę tożsamość utrwaliło. W latach 20. i 30. ludzie tu przyjeżdżali i budowali miasto od zera, często kosztem ogromnych poświęceń. Wtedy państwowa narracja była taka, że Gdynia to skarb Rzeczypospolitej. Natomiast po II wojnie światowej przekonywano, że miasto to „sanacyjny złóg”, dlatego trzeba je zdegradować, a najlepiej przyłączyć do Gdańska. Ten pomysł torpedowali nawet partyjni działacze z Gdyni, którzy przestrzegali zwierzchników: „To się nie uda. Gdyńska tożsamość jest zbyt silna”.
Mimo to stopniowo deklasowano Gdynię. Gdy tylko Gdańsk podniesiono nieco z ruin, przeniesiono tam redakcję „Dziennika Bałtyckiego” i wiele ważnych instytucji. Gdańsk stał się wojewódzki, był oczkiem w głowie władz. A Gdynia – nie. I właśnie to, paradoksalnie, okazało się bardzo silnym spoiwem tożsamościowym, a później – świetnym podłożem dla budowania mitu.
Od lat 70. władze centralne patrzyły na Gdynię przychylniej. Można już ją było oficjalnie kochać. Edward Gierek wspominał w przemówieniu Eugeniusza Kwiatkowskiego [pomysłodawca budowy portu w Gdyni – red.], zdążył odznaczyć go orderem. Hucznie świętowano 50-lecie decyzji o budowie portu i nadania Gdyni praw miejskich.
Po 1989 roku władze miasta zrezygnowały z niuansów. Okazało się, że najpierw był entuzjazm wielkiej budowy, potem smutny okres degradacji, a teraz czas odzyskiwania znaczenia Gdyni i odbudowywania jej tożsamości. I, o ile granica w Kolibkach między Gdynią a resztą Trójmiasta istniała zawsze, to wydaje mi się, że wtedy Gdynia stała się twierdzą, o której mówisz.
A lata 90.?
Czytając o latach 90., miałam wrażenie, że Gdynia była wtedy miastem z marzeń Janusza Lewandowskiego [pochodzący z Trójmiasta liberalny ekonomista i polityk, w latach 1991-93 był ministrem przekształceń własnościowych – red.], który zresztą chwalił ją, stawiając za wzór udanej transformacji. Bo mimo kłopotów stoczni i upadku Polskich Linii Oceanicznych, Gdynia sprawiała wrażenie, jakby czekała na kapitalizm, który pozwoli ludziom wziąć sprawy w swoje ręce.
W latach 90. zaczęła przyspieszać, chcąc odzyskać stracony w PRL-u prestiż. Prezydentka Franciszka Cegielska wymyśliła żartobliwe hasło „Szybkie miasto Gdynia, wolne miasto Gdańsk”. Było to oczywiście złośliwe, ale w tamtych czasach faktycznie Gdynia wyprzedzała większego sąsiada. W rywalizacji uczestniczyły, warto pamiętać, oba miasta. W 1996 roku podczas obrad Forum Gospodarczego ówczesny prezes Międzynarodowych Targów Gdańskich powiedział, że Gdynia jest międzywojennym tworem politycznym i nie powinno jej być na mapie Trójmiasta.
Odzyskiwanie prestiżu widać było chociażby na Świętojańskiej, reprezentacyjnej ulicy miasta, w latach 90. porównywanej do Piątej Alei Nowego Jorku, gdzie powstawały sklepy zachodnich marek. Ale nawet dziś fryzjerka, do której chodzisz, mówi, że zamieszkała na Świętojańskiej, bo chciała żyć „po kalifornijsku” i jeździć rano rowerem na tenisa. Miasto aspirowało.
Ameryka towarzyszy mitowi Gdyni właściwie od początku. To szalone tempo przedwojennej budowy porównywano ze wznoszeniem nowojorskich wieżowców. Oczywiście w tamtej opowieści podkreślano tylko to, co najlepsze, zatem rozmach, sukces. Nie było w niej miejsca na koszty ludzkie, jakby miasto samo się budowało. W latach 90. te amerykańskie porównania wróciły ze zdwojoną siłą. Oczywiście wtedy w całej Polsce na hasło „Ameryka” reagowaliśmy inaczej niż dzisiaj – działał jeszcze utrwalony na przekór PRL-owskim władzom mit Stanów jako krainy powszechnej szczęśliwości.
Gdynia wydawała się bliżej Stanów niż reszta Polski. Nawiązała współpracę partnerską z Brooklynem i wkrótce potem przystąpiła do organizacji World Trade Center. Planowano budowę Centrum Handlu Światowego na Europę Wschodnią z siedzibą przy Skwerze Kościuszki. Nic z tego nie wyszło, ale aspiracje były ogromne – historię z WTC opisuję w książce.
Świętojańska rozwijała się szybciej niż inne handlowe ulice w Polsce z tego samego powodu, który dziś ją pogrąża.
Większość kamienic tam jest prywatna, więc zagraniczne firmy mogły otwierać tam sklepy bez kłopotliwych formalności. Dziś, gdy zmieniła się formuła handlu, przeniósł się on do galerii handlowych i internetu, trudno jest znaleźć pomysł na Świętojańską. Miasto nie może właścicielom nieruchomości niczego narzucić, w dodatku część spadkobierców skłócona jest tak bardzo, że niektóre kamienice stoją opustoszałe.
Gdynia szybciej niż inne miasta w Polsce dążyła do integracji z Unią Europejską. Radni od początku lat 90. jeździli na szkolenia i wizyty studyjne do zachodnich miast, zdobywano przedakcesyjną pomoc. Pierwsze unijne pieniądze Gdynia dostała bodaj w 1994 roku, 10 lat przed wejściem Polski do Unii. W 1996 roku Gdynia otrzymała Flagę Honorową Rady Europy – wyróżnienie przyznawane co roku innemu miastu. W 2002 – Nagrodę Rady Europy, co hucznie świętowano – 17 tysięcy gdynian pozowało do wspólnego zdjęcia, śpiewali „Odę do radości”. W dniu przystąpienia entuzjazm mieszkańców też był, oczywiście, ogromny. Był to moment, kiedy wszystko wydawało się możliwe. Czy możliwe dla wszystkich – to jest pytanie, na które próbuję odpowiedzieć w książce.
Z Gdynią kojarzy mi się też poczucie wolności. Może to przez morze?
Prawda? Też o niej tak myślałam. Choć przecież, jeśli chodzi o sprawy obyczajowe, Gdynia nie jest wcale bardziej liberalna niż inne polskie miasta. Może przeciwnie – trochę bardziej konserwatywna. Na przykład nie istnieje tutaj scena queerowa, nie ma klubu gejowskiego. Z drugiej strony wiem, że osoby nieheteronormatywne czują się swobodnie, nikt ich nie atakuje, nie wytyka palcami. I może, jak na Polskę, to niestety wystarczy.
Gdy przyjechałam do Trójmiasta, na początku mieszkałam we Wrzeszczu. To była wiosna 2021 roku, kilka miesięcy po strajkach kobiet. W Gdańsku wszędzie jeszcze wisiały plakaty z błyskawicami. Widziałam je w oknach, na plakatach, w przestrzeni miejskiej. W Gdyni – prawie nigdzie. Oczywiście nie twierdzę, że mieszkam w konserwatywnym zaścianku. Może warto się zastanowić, czym – w kontekście, o którym mówimy – jest wolność? Może ważniejsze jest to, że każdy czuje się swobodnie niż to, ile osób manifestuje w obronie bliskich nam idei?
Wiem, że jesteś już zmęczona tematem „Gdyni jako najszczęśliwszego miasta w Polsce”, pisałaś zresztą o tym dla OKO.press. Natomiast sondaż o rzekomej szczęśliwości miasta opublikowała firma związana z rynkiem nieruchomości. W tym kontekście zapytam cię zatem nie o samo szczęście, tylko o szybujące ceny najmu w Trójmieście, napędzane przez ogólnopolski PR. Dla kogo jest Gdynia?
W Gdyni, jak w życiu, lepiej być młodym i zamożnym. Znane z mediów średnie ceny kupna i wynajmu mieszkań są zawyżone przez apartamentowce budowane blisko morza. Tam mieszkania kosztują kosmicznie dużo. Nie wiem, kto je kupuje, ale chyba niewiele osób po to, by mieszkać. Poza sezonem w gdyńskiej strefie prestiżu nad nową mariną jest pusto, w oknach – ciemno.
Właśnie trwa wyburzanie pawilonów klubów żeglarskich, w ich miejsce powstanie inwestycja, która ma połączyć infrastrukturę dla żeglarzy z apartamentami. Budowa apartamentów trwa też przy Skwerze Kościuszki, gdzie jeszcze niedawno co sezon rozstawiało się wesołe miasteczko, a przez cały rok funkcjonowały bary szantowe. Ani pawilony żeglarskie z lat 70. ani rozgardiasz w stylu nadmorskiego miasteczka, nie dodawały Gdyni prestiżu, ani urody. Jednak zastąpienie ich luksusowymi inwestycjami oznacza odebranie okolic Skweru Kościuszki niezamożnym mieszkańcom. Bo przecież, nawet jeśli powstaną tam kawiarnie i miejsca dla jachtów, to raczej droższe niż wcześniej. Oczywiście to nie jest lokalna specyfika, tylko uniwersalna logika deweloperska.
W mieście, które myśli o wszystkich swoich mieszkańcach z równą troską, Skwer Kościuszki nie onieśmielałby bogactwem, a pozostał przestrzenią wspólną.
W takim mieście osoby nieuprzywilejowane czy skrzywdzone przez los mogłyby ubiegać się o mieszkanie komunalne i wierzyć w przydział za życia. W Gdyni jest ok. 5 tys. mieszkań komunalnych, ostatnio blok z 30 mieszkaniami oddano do użytku w 2021 roku.
Sondaż, o którym wspomniałeś, faktycznie zrobiony był przez portal pośredniczący w kupnie i wynajmie nieruchomości. Nie traktuję go poważnie. Ale wcześniej, choćby w badaniach prof. Janusza Czapińskiego [psycholog społeczny – red.], Gdynia naprawdę wypadała jako najszczęśliwsze miasto w Polsce.
Mnie się wydaje, że wiele zależy od tego, jak to szczęście mierzymy. Jeśli dostępem do usług publicznych, mieszkań komunalnych i tak dalej, to Gdynia nie wydaje się lepsza od innych miast. Ale jeśli szczęście kojarzymy z miłością, z przywiązaniem, z zakochaniem w swoim mieście – to w tych kategoriach Gdynia wygrywa ze wszystkimi.
Lojalność wobec Gdyni nie zależy ani od klasy społecznej, ani od majątku, ani od warunków życia. Nie zależy od osobistej historii. Nie pamiętam, by ktoś z mieszkańców powiedział: „Nie lubię Gdyni”. Spotkałam osoby, które nie lubiły tego, jak miasto jest zarządzane. Słyszałam czasem: „Nic tu nie ma, tylko położenie jest fajne”. Ale to „tylko” wystarcza. Może właśnie to jest ta gdyńska definicja szczęścia?
O Gdyni mówi się też, że to „białe miasto”, do którego pielgrzymują fani modernizmu. Tymczasem mamy prowizoryczne osiedla biedy „Meksyk” i już nieistniejący „Pekin”. To druga twarz Gdyni, peryferyjna. Niechciana?
Przede wszystkim mamy mnóstwo zbudowanych w PRL osiedli bloków i domków jednorodzinnych. Po wojnie w Gdyni było bardzo wiele do zbudowania, więc znów budowano w szaleńczym tempie. Bo był port, była stocznia, były Polskie Linie Oceaniczne, ciągle napływali nowi ludzie. Urzędnicy ciągle mówili, że trzeba zlikwidować baraki na „Pekinie”, „Meksyku” i w paru innych miejscach, ale szło to opornie. Żeby je wyburzyć, trzeba byłoby przesiedlić mieszkańców, a nie było dokąd. I w ten sposób niektóre osiedla przetrwały do XXI wieku.
Z „Meksykiem” sprawa jest prosta, bo właściciele ziemi wydzierżawili działki osobom, które tam mieszkają. Część dawnych baraków to dziś porządne domy. Mieszka się tam na tyle dobrze, że parę lat temu osiedle nie załapało się do miejskiego programu rewitalizacji. Ku niezadowoleniu mieszkańców, którzy liczyli na poprawę infrastruktury, chodniki, asfaltową drogę do stacji kolejki. Zorganizowali się i wychodzili ten program dla „Meksyku”.
„Pekin” położony na Wzgórzu Orlicz-Dreszera rozrastał się bardziej samowolnie, w ostatnich dekadach – wbrew właścicielom gruntu. Sytuacja prawna była tam skomplikowana, mieszkańcy zdezorientowani, a urzędnicy – przez długie lata – bezradni. Ostatecznie ludzi stamtąd wysiedlono kilka lat temu, większość domków i baraków wyburzono.
Dla mnie bardziej interesujące jest to, że w Gdyni „peryferiami” nazywa się prawie wszystko, co leży poza szlakiem modernizmu, czyli jakieś trzy czwarte miasta. Nieco upraszczając -– odczuwalny jest podział na strefę nadmorską i to, co „za torami”.
Porozmawiajmy o polityce. W 2024 roku, po 26 latach Wojciech Szczurek musi ustąpić, bo prezydentką miasta zostaje Aleksandra Kosiorek. Wygrana, w którą chyba mało kto wierzył, również, jak mi się wydaje, umacnia wizję miasta, w którym wiele jest możliwe. To Kosiorek stała się twarzą zmiany, nie Katarzyna Kuczyńska-Budka w Gliwicach czy Agata Wojda w Kielcach, które w tym samym roku również zaczęły rządzić miastami. Może tak rodzi się kolejny mit?
Przegrana Wojciecha Szczurka to był szok. Najodważniejsze scenariusze mówiły, że możliwa jest druga tura. Wcześniej prezydent wygrywał w pierwsze, zazwyczaj bardzo wysoko, początkowo z poparciem sięgającym powyżej 80 proc. W ostatnich wygranych wyborach dostał 67 proc. głosów, w 2024 roku nie wszedł do drugiej tury.
Przyglądałam się tamtej kampanii dość uważnie. Aleksandra Kosiorek przychodziła na debaty świetnie przygotowana, ale nie tym – jak sądzę – przekonała do siebie ludzi. Ona po prostu do nich wyszła. Pojechała na Kacze Buki i na Babie Doły, czyli do tych tzw. peryferyjnych dzielnic. Co sobotę odwiedzała inne miejsce, chodziła z mieszkańcami po błocie i lodzie – działo się to jesienią i zimą, więc było łatwo o efektowne zdjęcia. Co ciekawe, nie obiecywała mieszkańcom właściwie niczego, oprócz zainteresowania. Oni najwyraźniej potrzebowali tego wysłuchania, skoro poparli ją w wyborach. Ku zaskoczeniu wszystkich, również samej kandydatki.
Na początku maja minął rok, odkąd objęła urząd. Nie wydaje mi się, że Aleksandra Kosiorek chce być twarzą zmian. Rzadko pokazuje się publicznie, nie uczestniczy w uroczystościach ważnych dla mieszkańców, nie było jej na przykład na obchodach rocznicy Grudnia 1970. Ma oczywiście ultratrudną sytuację – nie znała urzędu, panujących tam procedur i zwyczajów, stowarzyszenie, z którym poszła do wyborów, nie zdobyło większości w Radzie Miasta. Pół roku trwał pat, potem zawarła koalicję z większościowym ugrupowaniem, narażając się własnemu zapleczu. Po roku, mam wrażenie, pomysł na Gdynię wciąż się wykluwa, na razie trudno dostrzec spójną wizję. A że mieszkańcy przywykli przez dekady do wyrazistej komunikacji zamiarów i bardzo charyzmatycznego prezydenta, to teraz się niecierpliwią.
Wspomniałaś o braku klubów dla społeczności LGBTQ+. Przypomniały mi się moje rozmowy z niehetero osobami z Trójmiasta, które również mówiły o braku rozbudowanej, skierowanej do społeczności artystycznej sceny, która – ze swojej queerowej natury – byłaby krytykancka dla zastałego porządku. Zaburzać porządek może też lokalna sztuka w ogóle. Jak ona ma się w Gdyni? Czy może jednak zwyciężają wielkie festiwale z artystami z Warszawy, którzy miasto będą tylko chwalić, a tym samym utrwalać jego idealny wizerunek?
W Gdyni są dwa wspomagane finansowo przez miasto miejsca, które wydają się idealne dla sztuki krytycznej. Pierwsze to Teatr Gdynia Główna – mieści się w podziemiach dworca, tuż obok toalet. Drugie to stowarzyszenie Halo Kultura skupiające niezależnie myślących artystów. Siedzibę ma w podziemiach Hali Targowej, po sąsiedzku z magazynami mięsa. Od czasu do czasy przemyka ktoś z ociekającą krwią półtuszą. To sporo mówi o kondycji sztuki krytycznej w Gdyni.
Twórcze osoby spotykały się przez lata w klubo-kawiarni Fyrtel. Udało się tam stworzyć prawdziwie kulturotwórcze miejsce, gdzie wieczorem można było potańczyć, a w dzień odbywały się dyskusje, również o przyszłości miasta, dobroczynne targi niezależnego rzemiosła. No i pod koniec kwietnia właścicielom odebrano koncesję na alkohol. W okolicy powstają jeden za drugim deweloperskie budynki i z jakichś względów ich mieszkańcy wolą mieć pod oknami czynną do 23. Żabkę z tanią wódką niż klub, który jest skłonny do ustępstw i zamykania się przed ciszą nocną. Fyrtel zawiesił teraz działalność, co wzbudziło spore poruszenie, petycję w ich obronie podpisało kilka tysięcy osób i mam nadzieję, że uda się uratować to miejsce. Bo za chwilę trudno będzie uwierzyć, że wywrotowe przed laty zespoły Trójmiejskiej Sceny Muzycznej, wywodziły się w dużej mierze z Gdyni.
Skończyłaś książkę i co dalej? Możesz wreszcie ściągnąć reporterskie okulary i spojrzeć na miasto po cywilnemu?
Zastanawiam się, czy da się te okulary ściągnąć? Na pewno staram się żyć „po gdyńsku”, a nawet „po kalifornijsku”, jeżdżąc rowerem może nie na tenisa, ale na basen. Przyglądam się zagadnieniom, o których dowiedziałam się, pracując nad książką, a nie zdążyłam ich zgłębić. No i przyglądam się, czy i jak zmienia się podejście do mitu Gdyni. Pomagają mi reakcje gdynian na moją książkę. Początkowo były krytyczne – „przyjechała obca osoba i chce nam o naszym mieście opowiadać”. Później, gdy „Gdynię” przeczytało więcej osób, krytyka ustąpiła głosom, że to była cenna lektura. Na pewno też zachęcająca do dyskusji i dająca ludziom pretekst, żeby spojrzeć na swoje miasto odrobinę inaczej.
Aleksandra Boćkowska – dziennikarka, redaktorka, reporterka. Współpracuje m.in. z „Dwutygodnikiem”, „Wysokimi Obcasami Extra” i „Vogue”. Od 2021 roku sprawdza, jak to jest mieszkać w Gdyni. Autorka książek To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL (2015), Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL (2017), Można wybierać. 4 czerwca 1989 (2019), Gdynia. Pierwsza w Polsce (2025) oraz zbioru rozmów To wszystko nie robi się samo (2023). Prowadzi stronę www.aleksandrabockowska.com.
Pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.
Pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.
Komentarze