0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Pawel Malecki / Agencja GazetaPawel Malecki / Agen...

Minister kultury Piotr Gliński, jak i cała polityka PiS, często bywa krytykowany przez zachodnią prasę - to nic nowego. W ubiegłym tygodniu kolejny tekst ukazał się we "Frankfurter Allgemaine Zeitung". Minister odpowiedział na zarzuty w wywiadzie na łamach portalu braci Karnowskich. Powtórzył to, co zwykle mówi o polityce kulturalnej PiS. Tym razem dodał jednak kilka tak spektakularnych półprawd i przeinaczeń, że OKO.press postanowiło poświęcić im trochę miejsca.

Teatr na linii ognia

Które stwierdzenie niemieckiego pisma szczególnie oburzyło Glińskiego? Oto cytat:

[FAZ pisze że, że] „ingerencje w twórczość szczególnie mocno odczuł polski teatr”, że „panuje autorytarny reżim, który prowadzi agresywną politykę kulturalną”, itd. (...) Wszystkich instytucjonalnych teatrów publicznych jest 121, a wliczając w to stowarzyszenia, fundacje i różne teatry szkolne jest ich aż 888. Natomiast zmiany personalne, które są przez niektórych uważane za kontrowersyjne, przeprowadzone zostały w 2 teatrach. Słownie w dwóch na 888, w dwóch na 121 publicznych czy w dwóch na 17, na które jakiś wpływ ma ministerstwo kultury. Tak wygląda ta nasza »polityka dyktatorska« (...)" – odpowiada minister.

Liczby przedstawione przez Glińskiego odpowiadają rzeczywistości – faktycznie, polskie życie teatralne jest mocno zdecentralizowane i dzięki temu trudno je politycznie cenzurować. Nie zmienia to faktu, że twierdzenie FAZ, iż skutki działań PiS „szczególnie mocno odczuł polski teatr” jest prawdziwe. Dlaczego?

Bo polityka partii rządzącej dotknęła dwóch z kilku najważniejszych scen. Czyli:

  • odnoszącego międzynarodowe sukcesy Teatru Polskiego we Wrocławiu, tuż po sukcesie „Wycinki” Krystiana Lupy czy pierwszym w historii wystawieniu „Dziadów” Mickiewicza bez skrótów;
  • oraz legendarnego Starego Teatru w Krakowie, po udanych dyrekcjach Jana Klaty i Mikołaja Grabowskiego oraz całym szeregu ważnych spektakli.

To trochę jakby powiedzieć – „Chcemy zburzyć tylko Pałac Kultury i Zamek Królewski, to tylko dwa obiekty, w Warszawie i tak zostaną przecież dziesiątki tysięcy budynków!”.

Przeczytaj także:

Z całym szacunkiem dla 888 teatrów w Polsce, w tym wielu robiących świetną robotę teatrów w miastach powiatowych, grup amatorskich, czy trup objeżdżających szkoły z adaptacjami lektur szkolnych – teatr teatrowi nierówny. Polski we Wrocławiu miał, Stary wciąż ma szczególne znaczenie dla polskiej kultury. Zdewastowanie pierwszego i sparaliżowanie drugiego – to nie tylko po prostu dwa numery w rejestrze.

Gliński w wywiadzie dystansuje się od odpowiedzialności za sytuację w Teatrze Polskim, który choć współprowadzony przez ministerstwo, to podlega przede wszystkim urzędowi marszałkowskiemu, który jest w rękach opozycji. Tymczasem również przedstawiciele ministra w komisji konkursowej głosowali za nowym dyrektorem Cezarym Morawskim, który doprowadził teatr do artystycznego i ekonomicznego upadku. Co więcej, gdy samorząd poniewczasie próbował naprawić swój błąd, to ingerencja rządu – w osobie wojewody, którego decyzję poparł potem sąd – nie pozwoliła odwołać Morawskiego. Minister Gliński również był przeciw jego odwołaniu.

Dziś Teatr Polski znów jest pogrążony w długach, niedawno odcięto w nim ogrzewanie, a poziom artystyczny spadł podobnie jak frekwencja. Gliński nie ma też racji mówiąc, że chodzi tylko „zmiany personalne” uważane za „kontrowersyjne” przez „niektórych”. Co do fatalnych następstw decyzji polityków w Krakowie i Wrocławiu istnieje zgoda również wśród konserwatywnych krytyków.

Z kolei w przypadku krakowskiego Starego Teatru ministerstwo ponosi już pełną odpowiedzialność za obecną sytuację i rok kryzysu. Gliński nie miał obowiązku mianować wybranego przez komisję w ubiegłym roku kandydata na dyrektora Marka Mikosa, mógł uwzględnić powszechne protesty, uwagę zwracaną na kuriozalny program i brak kompetencji wybranych osób - jednak szybko podpisał jego nominację.

„My” nie daliśmy na „Kler”?

Kolejne stwierdzenie dotyczyło głośnego filmu „Kler” w reż. Wojciecha Smarzowskiego. Gliński mówił o (nie) finansowaniu tego obrazu z publicznych pieniędzy.

„Faktycznie, Smarzowski nie dostał od nas dofinansowania, zresztą nawet się o nie nie zwracał. Pewnie wiedział, że jego scenariusz jest tendencyjny, jest skrzywieniem rzeczywistości, a film ma być narzędziem walki ideologicznej z Kościołem”.

I znów minister rozwadnia fakty. Co to znaczy „my nie daliśmy” pieniędzy na „Kler”? Jeśli: „my, obywatel Piotr Gliński z rodziną”, „my, posłowie i ministrowie PiS bezpośrednio zarządzający pieniędzmi z podatków”, ewentualnie „my, ministerstwo kultury rozporządzające ministerialnym budżetem” – to jest to prawda. Jednak jeśli „my” oznacza „my, państwo polskie dzielące środki publiczne” – to owszem, daliśmy na „Kler” 3,5 miliona złotych (cały budżet filmu wyniósł ok 10 mln zł).

Smarzowski otrzymał na „Kler” – pod roboczym tytułem „Trzy” – dotację z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, państwowej instytucji podległej ministrowi kultury. Pieniądze, które PISF wykłada na produkcje filmowe, nie pochodzą z podatków – ale ze specjalnej opłaty na rzecz Instytutu. Zgodnie z ustawą o kinematografii muszą ją odprowadzać od sprzedanych biletów czy od innych dochodów m.in. telewizje, dystrybutorzy filmowi, właściciele kin. Choć nie jest to formalnie podatek, to zgodnie z ustawą o finansach publicznych pieniądze te uznaje się za środki publiczne. Gliński sam to przyznał, krytykując kiedyś pogląd o autonomii PISF.

Przeciwników „Kleru” i wolności twórczej, z myślą o których zapewne Gliński wypowiedział tę półprawdę, możemy uspokoić: Smarzowski, a właściwie firma produkcyjna, te pieniądze zwróci. Dotacje PISF działają bowiem w ten sposób, że jeśli film zarobi określoną ilość pieniędzy, to dotację – przeznaczoną na wspieranie wymagającej wsparcia, deficytowej kultury – oddaje się PISF. „Kler” odniósł wielki rynkowy sukces, zatem pomoc publiczna wróci do budżetu Instytutu.

„Twórcy wyklęci” nie głodowali

Kolejne stwierdzenie, które oburzyło Glińskiego, dotyczyło faworyzowania przez państwo prawicowej sztuki. Jak odpowiedział? Oczywiście, zarzutem.

„Zwykłe kłamstwo. Oczywiście, że popieramy inicjatywy patriotyczne czy związane z religią katolicką, bo jesteśmy społeczeństwem katolickim i powinniśmy dbać o interes naszej wspólnoty narodowej; tego chcą Polacy. Dlatego nas wybrali. Ale to nie znaczy, że cała polska sztuka ma podlegać jednej ideologii czy religii. Jako rząd wspieramy różne inicjatywy kulturalne, a pewnie najwięcej takich, które są apolityczne i nieideologiczne czy religijne. Natomiast poprzednio prawie nikt nie popierał np. inicjatyw, które odwołują się do polskiej historii, tożsamości, wspólnotowości. (...) Królowała w tym zakresie swoista przemoc symboliczna (...) My uważamy, że kultura musi być pluralistyczna, natomiast nasza korekta nadrabia zaległości, które wynikają z monopolu i opresji poprzedniej władzy. W kulturze owego czasu bardzo wyraźna była dominacja treści postmodernistycznych i lewicowych (żeby nie powiedzieć lewackich)”.

„Postmodernizm” – to przechwycony historyczny termin z teorii kultury, używany dziś bezsensownie jako słowny wytrych na określenie wszystkiego, czego prawica nie lubi. Trudno z nim dyskutować na poważnie. Skupmy się więc na ideologicznej monokulturze. Czy faktycznie przed 2015 rokiem w kulturze istniał „lewacki” monopol?

Za rządów PO bliscy PiS artyści pracowali i dostawali na swoją pracę publiczne pieniądze.

  • Reżyser „Smoleńska”, zmarły w lutym 2018 Antoni Krauze, zrealizował „Czarny czwartek” – film o wydarzeniach Grudnia 1970 na Wybrzeżu, znacznie lepszy niż „Smoleńsk” i doceniony przez krytykę. Film miał premierę w 2011 roku, był współfinansowany przez PISF.
  • Antoni Libera, dziś stały gość PiS-owskich dyskusji o kulturze i członek ministerialnych komisji konkursowych – wydawał szereg książek. Dyskutowane były kolejne ukazujące się eseje Jarosława Marka Rymkiewicza.
  • Wojciech Tomczyk, którego dziś prawicowa prasa kreuje na wyklętego przez zły salon wieszcza, niesłusznie odrzuconego prawicowego dramatopisarza krytycznego - miał za Platformy trzy premiery w publicznym Teatrze TV i udzielał przy ich okazji wywiadów wysokonakładowej prawicowej prasie o tym, jak bardzo jest prześladowany.
  • Warto dodać, że jedna z tych premier – „Dolina nicości” z 2011 roku – była adaptacją powieści Bronisława Wildsteina. Swoją drogą, Tomczyk debiutował w Teatrze TV jeszcze za rządów SLD („Wampir”, premiera w 2003).
  • Za rządów PO państwo wspierało też m.in. gdyński festiwal „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci”, który nagrodził Tomczyka „Platynowym Opornikiem”. Otrzymywał on m.in. niewielkie dotacje z Narodowego Centrum Kultury, wspierał go IPN, a organizował samorząd Gdyni kierowany przez prezydenta Wojciecha Szczurka, popieranego przez Koalicję Obywatelską i jednocześnie flirtującego z PiS.

Lewacka "Fronda" i komunistyczna Świątynia Opatrzności Bożej

A kultura katolicka?

Bogdan Zdrojewski dotował hojnie Świątynię Opatrzności Bożej – biorąc ją na ministerialne współprowadzenie, Gliński tylko dokończył dzieła. Hanna Gronkiewicz-Waltz utrzymywała goszczące często bliskich PiS intelektualistów miejskie Centrum Myśli Jana Pawła II i festiwal „Gorzkie Żale”. Założone za Lecha Kaczyńskiego Muzeum Powstania Warszawskiego było za Platformy jedną z najbardziej wpływowych instytucji kultury – i nikt nie wymienił jego powołanych przez prezydenta z PiS dyrektorów.

Przykłady można mnożyć. Jeśli spojrzeć na ukierunkowane politycznie czasopisma kulturalne, za PO obok liberalnego „Przeglądu Politycznego” czy lewicowej „Krytyki Politycznej” – dziś niefinansowanych – dotacje z budżetu otrzymywała „Fronda” (w 2013 – 140 tys. zł, w 2014 i 2015 – po 100 tys. zł rocznie). Pieniądze dostawały też m.in. konserwatywne pisma „Kronos” czy „Teologia Polityczna”. Wszystkie te informacje minister Gliński wciąż może znaleźć na stronie internetowej własnego resortu.

Z całą pewnością Polska przed 2015 roku nie była państwem „lewackiej” monokultury. I trudno też uznać, by większość powstających za Platformy filmów historycznych, jak „Generał Nil”, „Katyń” czy nawet „Rewers” pokazywała historię Polski z lewicowej perspektywy. Lewicowi krytycy, jak Jakub Majmurek, Bożena Keff, Jarosław Pietrzak czy piszący te słowa wielokrotnie zwracali na to wówczas uwagę.

Czy Sroka to radykalna lewaczka?

Na koniec szczególne kuriozum – oskarżenie byłej dyrektorki PISF o "radykalną lewicowość". Oddajmy głos Glińskiemu.

"W artykule FAZ jest teza, że w teatrze przeprowadziliśmy czystkę, a w filmie tzw. liberalne elity bronią się przed »dyktaturą«. Teza o tyle śmieszna, że akurat w filmie zmieniliśmy dyrektorkę instytutu finansującego kinematografię, która była kojarzona z pewną wyrazistą, radykalną ideologią".

„Lewackość” byłej dyrektorki PISF Magdaleny Sroki jest jednym z osobliwszych mitów funkcjonujących w środowisku bliskim PiS. Powraca on w wypowiedziach zarówno Glińskiego, jak i sprzyjających władzy publicystów, m.in. Piotra Zaremby, który zapisał kiedyś nawet Srokę, bez wiedzy tej ostatniej, do „Krytyki Politycznej”.

Muszę pozwolić tu sobie na osobisty wtręt. Byłem przez lata związany z krakowskim klubem „Krytyki Politycznej” – w czasach, gdy Sroka była zastępczynią prezydenta Jacka Majchrowskiego, wywodzącego się z SLD, ale popieranego też od lat przez PSL, a nagradzanego nawet przez Klub Zachowawczo-Monarchistyczny. Nigdy nie odbieraliśmy jej zachowań jako szczególnie lewicowych. Wielokrotnie krytykowaliśmy politykę prezydenta i jego ludzi.

Ostatni raz jako wiceprezydentkę spotkałem Srokę na sali sądowej – byliśmy po przeciwnych stronach w sprawie dotyczącej kampanii przed referendum ws. igrzysk. Sprawę – jako Kraków Przeciw Igrzyskom – przegraliśmy, referendum – wygraliśmy.

Ale jeśli skoro "lewacka" była Platforma – jedna z bardziej konserwatywnych partii chadeckich w Europie, to może faktycznie Magdalena Sroka jest trockistką?

;
Na zdjęciu Witold Mrozek
Witold Mrozek

dziennikarz, krytyk teatralny i publicysta. Od 2012 stały współpracownik "Gazety Wyborczej", od 2009 - "Dwutygodnika". Pisze m.in. o kulturze, cenzurze, samorządach i stosunkach państwo-Kościół.

Komentarze