Zbliża się zima. Nawet w Polsce będzie trudna, a co dopiero w przeoranej wojną Ukrainie. Mimo że władze optymistycznie opowiadają o odbudowie kraju, niektórzy jeszcze mieszkają w szałasach. Kluczową rolę odgrywają wolontariusze - ale nie tylko ci cywilni
Obrona terytorialna to pomysł, który w Polsce budzi uśmiech: dumy lub zażenowania. Od wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie uśmiechy jednak zrzedły, bo kwestia zaczęła być poważna. Jaką rolę może pełnić WOT w przypadku napaści Rosji?
Przykład ukraiński pokazuje, że bardzo istotną.
Nie mają czołgów ani maszyn bojowych, nie mają odpowiedniego przygotowania, ale mają te same prawa i obowiązki, co inne oddziały wojskowe w Ukrainie — piszą Hiunduz Mamedow, Witalij Tytycz i Witalij Chekało na łamach “Ukrainśkiej Prawdy”. Mają też dobre powody, a także wielu kolegów, bo Ukraińcy po wybuchu wojny masowo zapisywali się do formacji.
Wszędzie ma trochę inne zadania, ale jest parę aspektów, które łączy wszystkie formacje. Jednym z nich jest to, że są dla państwa tańsze. Częściowo koszty organizacji WOT spadają na samych żołnierzy.
Półprofesjonalność czy prowizoryczność tych jednostek w warunkach wojny w Ukrainie bywa jednak zaletą. Są to oddziały lokalne. Żołnierze obrony terytorialnej walczą o miejsca, które znają najlepiej — o swoje miasto, o swój dom. Mają więc szczególny, emocjonalny stosunek do pola bitwy. Są bardzo zmotywowani. Ale też bardzo dużo o tym polu wiedzą. Znają na pamięć mapę ulic, co może stanowić konkretny atut w działaniach zbrojnych.
Według “Prawdy”, obrona terytorialna miała kluczowe znaczenie dla obrony kraju szczególnie na początku wojny, w stadium mobilizacji regularnej armii. Były to wtedy siły pierwszego kontaktu, odpierające Rosjan zanim SZU zdążyły dotrzeć na miejsce konfrontacji. W Melitpolu, Berdiańsku czy Chersoniu — tam, gdzie obrony terytorialnej nie było — oddziały rosyjskie szybko przejęły kontrolę nad terytorium.
Ale są pewne rzeczy, które można by było ulepszyć. Na przykład: problemem jest, jak zawsze, biurokracja, ale też to, że zwykli obywatele nie zawsze rozumieją, czym jest WOT i jakie ma uprawnienia. Jak wtedy z nimi współpracować? Konieczne też są reformy, które pozwoliłyby zmniejszyć dystans między umiejętnościami i możliwościami zwykłej armii i obrony terytorialnej: wprowadzić regularne szkolenia, a także żołnierzy WOT lepiej zaopatrzyć i wspierać finansowo.
Tak Roman Romaniuk z “Ukrainśkiej Prawdy” nazywa szkolenie ukraińskich żołnierzy w Wielkiej Brytanii. Wielu z tych, których spotyka w brytyjskim centrum szkoleniowym, jest całkowitymi żółtodziobami, którzy dopiero muszą się nauczyć, jak walczyć. Wielu z nich po raz pierwszy leciało samolotem — z bazy w Polsce do Zjednoczonego Królestwa.
Miejsce nauczania jest, oczywiście, tajemnicą — wiadomo tylko, że to południowa Anglia, region, w którym, według Romaniuka, ostatnie ważne wydarzenia działy się za Churchilla. Mimo że dużo tu nowych, była już selekcja. Nie wszyscy łapią się na obóz w Wielkiej Brytanii. Selekcja następuje w centrach edukacyjnych SZU: tam decydują, kogo warto wysłać na nauki za granicę, a kogo można “obrobić” w pododdziałach w samej Ukrainie.
Nie wszyscy mówią po angielsku. W gruncie rzeczy kiedy brytyjski instruktor jeszcze w Polsce pyta nowych, kto rozumie angielski i może pomóc z rejestracją, zgłasza się jedna osoba. Nie ma tego problemu jednak już w Wielkiej Brytanii. Do obozu z całego kraju ściągnięto ukraińskich tłumaczy. Czasem nie mają łatwo, bo niektórzy instruktorzy są z Nowej Zelandii i mówią z dziwnym akcentem. Tłumaczą zazwyczaj kobiety, które prozodią też starają się imitować instruktorów, więc kiedy oni krzyczą, to i Ukrainki krzyczą i rozkazują żołnierzom.
Ostatnio zmieniły się zasady, więc taki kurs będzie już niedługo trwał ponad 20 dni. Na razie jeszcze jednak jest krócej.
Za oknem [lotniska] rysuje się znajoma sylwetka ciężkiego A330 , opowiada Romaniuk. Znowu przyleciał po Ukraińców, ale tym razem wiezie nie nowobrańców, a wojskowych, którzy wracają do Ukrainy po kursie. To już zupełnie inni ludzie. Wszyscy tak samo ubrani i tak samo milczący, wszyscy spokojni [...]. Resztki dozwolonej indywidualności przejawiają się chyba w manierze noszenia jednakowych, ciepłych, zielonych czapek.
Spokój i milczenie żołnierzy nie stoi w parze z nową ukraińską religią - hypem.
Że hype zyskał status wyznania, twierdzi Borysław Bereza w “Wysokim Zamku”. Clickbait stał się podstawą zdobycia uwagi tłumu rozpieszczonego potokiem wiadomości — i przez to wolno reagującego na kolejne wiadomości. Tłum z radością reaguje na hype, ale nie rozumie, że efektywne [dziennikarstwo] to nie jest.
W gruncie rzeczy zbiorem zjawisk w kategorii dziennikarskiej: z jednej strony wyścigiem o to, aby jak najszybciej i jak najgłośniej o czymś powiedzieć, z drugiej mówieniem w sposób jak najbardziej angażujący emocje, a z trzeciej — bezkrytycznym podawaniem niesprawdzonych informacji. Szczególnie dotkliwe jest to w kontekście wojny.
Podaje przykłady rzeczonych hypów: rzekome doniesienia, jakoby w Rosji rakiety miały skończyć się w trzy tygodnie; to, że Zachód odda Ukrainie zamrożone aktywa Rosji; albo też emocjonowanie się tym, że Ukraina wysłała zgłoszenie do NATO. To są takie wątki, które stają się tematami numer jeden, po czym nic takiego się nie dzieje, w ogóle — nic się nie dzieje, a ich twórcy milczą i nie przyznają się do złych diagnoz, przeszacowania, sensacjonalizacji.
To jest symulakrum, twierdzi autor.
Może przykładem takiego hype’u mogłaby też być sytuacja na Kijowszczyźnie. Mimo że wojska rosyjskie wycofały się z regionu już dobrych parę miesięcy temu, hasła o odbudowie, niegdyś głośne i radosne, mieszkańcy zaczynają traktować ironicznie — pisze Wiołetta Kirtoka z “Cenzor.net”.
Kiedy świeci słońce, wszystko wydaje się łatwiejsze. Obietnice władzy, że wszystko zaraz odbudujemy, również brano za dobrą monetę. Widbudujemo! Odbudujemy! Teraz jednak mieszkańcy regionu widzą nadchodzący chłód. W Kijowie zaczął się sezon grzewczy, ale mieszkańcy biedniejszych regionów muszą liczyć się z zimą bez ciepła.
[N]a Kijowszczyźnie jest wieś, gdzie nie włączyli [elektryczności i gazu] po okupacji rosyjskich wojsk. [...] Zamiast pomagać ludziom wstawiać okna, murować zniszczone ściany, przykrywać zrujnowane dachy, urzędnicy odnawiają drogi, wydzielają środki na pomniki i nieczynne jeszcze przed wojną obiekty oraz rzucają obiecankami — pisze Kirtoka. Ona sama zdecydowała się porozmawiać z wolontariuszami, którzy na własną rękę starają się pomóc poszkodowanym.
Chociażby w Buczy, gdzie w jeden z budynków pocisk uderzył już 18 marca. Zniszczył dach i ostatnie dwa piętra budynku, które do dzisiaj nie zostały jeszcze odbudowane. Mieszkańcy na remont zaczęli zbierać sami, ale wtedy odezwali się do nich urzędnicy. Powiedzieli im, że dostaną pieniądze państwowe, a mieszkańcy uwierzyli. To był błąd. Stracili miesiąc na bezsensowne rozmowy, podczas których nie udało się nic ustalić, bo to nie ma jednak pieniędzy, to jednak się nie łapią, to nie ma politycznej woli… Więc wrócili do działania na własną rękę.
Ale miesiąc stracili. A to zawsze miesiąc bliżej do zimy.
A co zrobić, jeśli kaloryfery po prostu przestaną grzać? Nawet w Kijowie?
Mogą. Bo Rosjanie każdego dnia mogą zaatakować krytyczną infrastrukturę miejską w dowolnym miejscu Ukrainy, nie tylko na wschodzie. Już miesiąc temu “Hromadske” zastanawiały się, jak przeżyć blackout. Artykuł nie traci na aktualności, cały czas jest na pierwszej stronie portalu. Podstawowa sprawa: od razu włączyć tryb oszczędzania baterii w telefonie. To jest najważniejsze narzędzie komunikacji, nawet jeśli nie będzie zasięgu, bo zapisane są w nim numery telefonu bliskich, a może uda się zadzwonić z jakiegoś telefonu stacjonarnego. Razem można już zrobić więcej.
Ołeksandr Serhijenko rozważa możliwości działania w “Dzerkale Tyżnia” . Główne opcje są trzy. Agregaty, kominki i kozy. Są różne rodzaje agregatów; zyskały one w ostatnim czasie dużą popularność. Czy na benzynę, czy na diesla, jest jednak pewien problem. Nie można ich trzymać w domu, bo szybko w pomieszczeniu nie będzie czym oddychać. Takie agregaty, podobnie jak samochody, wydzielają spaliny. Niektórzy zaczęli je montować na balkonach. Czy tak można? Oczywiście, żadne zasady gospodarowania budynkami tego nie dopuszczają, ale i… nie zabraniają — komentuje Serhijenko.
I dobrze, bo opcja z kozą i kominkiem wydaje się dużo trudniejsza do zorganizowania. Co zrobić, żeby to dym nie zaczadził pomieszczenia? Komin może i można podłączyć do kanału wentylacyjnego w mieszkaniu, ale w warunkach bloku to niebezpieczne, bo aby był dobry ciąg, komin musi być wysoki.
Jednym z rozwiązań jest przebić ścianę budynku — i tak wentylować. Podobno w Nowodnistrowśku są bloki, gdzie z każdej kuchni wystaje końcówka rury od kotła gazowego.
dziennikarz i reporter, autor książki „Tycipaństwa. Księżniczki, Bitcoiny i kraje wymyślone". Prowadzi audycje „Osobiste wycieczki" i „Radiolokacja" w Radiu Nowy Świat.
dziennikarz i reporter, autor książki „Tycipaństwa. Księżniczki, Bitcoiny i kraje wymyślone". Prowadzi audycje „Osobiste wycieczki" i „Radiolokacja" w Radiu Nowy Świat.
Komentarze