0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Sylwia Penc / Agencja Wyborcza.plSylwia Penc / Agencj...

O ile zazwyczaj mówi się o ambiwalentnych ruchach Europy Zachodniej, niepewna pozostaje również Białoruś, a także cała grupa krajów słowiańskich: tych na Bałkanach. Nawet tak uznana w Polsce Switłana Cichanouska [na zdjęciu — na wiecu w Krakowie 2 października 2022] wcale nie jest dla Ukraińców jednoznacznie pozytywna.

Współpraca to nie fotografia. Rozumiecie?

"Dlaczego zdecydowała się pani wystąpić z taką propozycją dopiero teraz, w ósmym miesiącu pełnoskalowej wojny?" - pytają Sewhil Musajewa i Roman Romaniuk z „Ukrainśkiej Prawdy” Cichanouską.

Chodzi o list otwarty do Wołodomyra Zełenskiego, w którym rysowała wizję przyszłej współpracy Ukrainy i Białorusi. Opublikowała go 12 października.

Białoruś jest w Ukrainie krajem problematycznym. Ukraińcy często zwracają uwagę na to, że na samym terytorium swojego kraju w kontekście wojny w Ukrainie Białorusini zachowują się jak Rosjanie — nie protestują, nie manifestują. Mówią o tym też dziennikarze “Ukrainśkiej Prawdy”. Zauważają, że Ukraińcy wspierali swoich sąsiadów podczas protestów 2020 roku, podczas gdy oporu Białorusinów wobec wojny w Ukrainie nie było.

Cichanouska odpowiada, że zwracała się do Zełenskiego już wcześniej — na początku wojny. A Ukraińcy nie rozumieją białoruskiej rzeczywistości. „Tysiące ludzi w więzieniach, setki tysięcy w momencie wybuchu wojny uciekły z Białorusi. Ludzie się bali, że za jakieś antyreżimowe wystąpienia zamkną ich na 15-20 lat".

Zauważa też, że protesty w samej Białorusi przecież były - 27 lutego protestowały tysiące Białorusinów. Jednak przyznaje, że nie były masowe. „Rozumieliśmy, że ludzie byli gotowi wychodzić na ulicę, ale ich wtedy po prostu by zamknęli, i co dalej? To będzie spalona ziemia, spalona białoruska ziemia".

Kiedy dziennikarze pytają, czy w takim razie Białorusini w końcu zaczną protestować, kiedy Łukaszenka oficjalnie włączy się do wojny, Cichanouska mówi, że przecież Białoruś już praktycznie się włączyła. Ogłoszenie takiej decyzji przez prezydenta byłoby dla niego jednak politycznym samobójstwem, bo białoruska armia nie ma motywacji do walki przeciw Ukraińcom. A jeśli taki rozkaz zostanie wydany, to zaczną uciekać. „Rozumiecie, że teraz dla Rosji jest ważne, aby Ukraińcy odnosili się do Białorusinów z taką samą nienawiścią, jak do Rosjan?".

Wraca też do kwestii współpracy z Zełenskim. Wspomina, że Białorusini ją pytają, czemu nie ma chociażby ich wspólnych fotografii. Tłumaczy, że to nie jest takie proste. Mimo że decyzja o oficjalnym ataku ze strony Białorusi byłaby dla Łukaszenki trudna, nie można jej wykluczać — szczególnie w przypadku, kiedy Zełenski tak otwarcie wyraziłby swoje poparcie dla białoruskiej opozycji. „Rzecz nie w samym spotkaniu, nie w fotografii. Rzecz w tym, co dzieje się do momentu samego spotkania. Na poziomie roboczym zaaranżowaliśmy kontakty z Radą Najwyższą [parlamentem Ukrainy — MG.], z doradcami Zełenskiego, pracuje nasze biuro w Kijowie. Chodzi też o zaufanie. Bo widzę, jak w ukraińskiej opinii publicznej pojawiają się narracje o »Cichanouskiej z FSB«, że ona kiedyś tam powiedziała, że »Putin jest mądry«”.

Ale chodzi nie tylko o to. Dziennikarze przypominają Cichanouskiej, jak w 2020 roku stwierdziła, że “Krym jest de iure ukraiński, a de facto rosyjski”. „Dla nas to bolesna kwestia, nie możemy tego nikomu przebaczyć, nawet pomijając to, że mówiła pani potem niejednokrotnie, że Krym to Ukraina".

Cichanouska unika odpowiedzi. Powtarza, że Rosja chce Ukrainę i białoruską opozycję skłócić.

Oczekiwania kontra rzeczywistość: edycja rosyjska

Z tym że “Putin jest mądry”, nie zgadza się pewnie prawie cała populacja Ukrainy. Konkretnie wyraził to Serhij Fursa na swoim blogu na “Cenzor.net”. Cały artykuł ma formę, w gruncie rzeczy, mema. Fursa podaje przykłady strasznych, przerażających, odstraszających działań Kremla, po czym porównuje jego oczekiwania i rzeczywistość.

“Miedwiediew straszy świat katastrofą jądrową w wypadku, jeśli Zachód będzie dalej pomagać Ukrainie i Ukraina wygra wojnę.

Oczekiwania:

Dzwoni do ciebie Biden i mówi, że rozmyślił się, nie będzie pomagać Ukrainie i proponuje podzielić Europę na pół.

Rzeczywistość:

Nikt nie dzwoni i się nie boi, a ty dzwonisz do prezydenta Zimbabwe i razem gadacie, jaki ten Zachód jest zły”.

Przeczytaj także:

I jeszcze jeden mem: Moskwa straszy świat głodem, mroźną zimą i cenami na gaz, a samą Ukrainę atakami na infrastrukturę energetyczną, aby Ukraińcy zmusili Zełenskiego do podpisania kapitulacji.

Rzeczywistość:

"Ukraińcy wysyłają twoje plany w ślad za rosyjskim korablem, jednocześnie wysyłając drony na te korable, które jeszcze nie zrozumiały, gdzie mają się udać”.

Artykuł jest zatytułowany “Na co liczy Kreml” i jego główna teza jest taka, że Kreml nie umie liczyć.

A jednak, o ile w kontekście Ukrainy rosyjska wierchuszka mogła się przeliczyć, ukraińskie media z pewnym niepokojem patrzą na to, co się dzieje na Bałkanach.

“Europejśka Prawda” pisze o nowym czarnogórskim prawie ograniczającym władzę prezydenta, które przeforsowały partie przyjazne Kremlowi. Te ugrupowania dopiero niedawno zyskały władzę po rozpadzie wcześniejszej, proeuropejskiej koalicji. A nowe prawo jest uderzeniem w proeuropejskiego prezydenta Milo Đukanovića. “Dzerkało Tyżnia” zaś w odpowiedzi na pytania czytelników o sytuację na Bałkanach publikuje tekst Wołodymyra Cybulnyka, niegdysiejszego ukraińskiego dyplomaty w Bośni i Hercegowinie.

“Ostatnie wydarzenia świadczą o tym, że Kreml wkracza na Bałkany Zachodnie na nowe sposoby, próbując destabilizować sytuację w poszczególnych krajach. Moskwie nie podoba się ich ukierunkowanie w stronę integracji europejskiej, a same rozmowy o NATO doprowadzają rosyjskich dyplomatów do histerii. Jak i to, że wszystkie te kraje wspierają walkę Ukrainy przeciw raszystowskiej opresji”.

Główny problem stanowi właśnie federacyjna Bośnia i Hercegowina. W jej skład wchodzi autonomiczna Republika Serbska, której prezydentem został Milorad Dodik. “On jest nie tylko przyjacielem Putina, ale i efektywnie sprzyja mechanizmowi destabilizacji Bałkanów Zachodnich” - pisze Cybulnyk.

Dodik już 11 dni po wyborze na prezydenta udał się na wizytę do Moskwy, gdzie spotkał się z prezydentem Rosji. Jest też jednym z nielicznych ważniejszych polityków regionu, który otwarcie popiera rosyjską inwazję.

Podobne poglądy głosi Zoran Milanović, prezydent Chorwacji. Chociaż Chorwaci jako naród pokazali swoją solidarność z Ukraińcami, to już sam prezydent wyłamuje się z tej tendencji.

“Jego stanowisko wobec Ukrainy to kalka rosyjskich bajań”, komentuje były dyplomata. “Uważa pomoc Ukrainie w walce o niezależność za niedorzeczną, tak samo, jak wsparcie dla wstąpienia naszego kraju do UE i NATO”.

Przypadki antyukraińskich tendencji na najwyższych szczeblach władzy świadczą o tym, że Rosja próbuje wrócić na Bałkany. Okazuje się jednak, że raczej nieskutecznie. Przypadki te są odosobnione. Emblematyczny jest też przykład Serbii, która znana była z silnych prorosyjskich sympatii, ale według Cybulnyka — odwróciła się w stronę Unii.

Wynika z tego, że polityka rosyjska w byłej Jugosławii również przypomina mema.

Wczoraj deportacja, dzisiaj samodeportacja

Jako że Rosja nie umie liczyć, tak wysoce matematyczna akcja jak mobilizacja, nie mogła wyjść dobrze. Według “Forbesa”, od ogłoszenia mobilizacji Federację opuściło około 700 tys. Rosjan. W szczególnej sytuacji znaleźli się ci, których mobilizowano w wojnie przeciwko swojemu własnemu krajowi.

Taras Ibrahimow w “Suspilnych” zbiera historie Tatarów krymskich, którzy uciekali od mobilizacji do wojny przeciw Ukrainie. Nie było przecież powodu, żeby na Krymie, traktowanym przez Rosję jako własne terytorium, również jej nie przeprowadzać.

„Chłopiec to pacyfista, ma proukraińskie poglądy, obywatelstwo Ukrainy, jego rodzina tam jest. Co ma robić? Iść na swoich braci?" - opowiada o swoim bratanku Sejdamet Mustafajew. „Wszyscy przecież rozumieją: niewola to najlepszy z możliwych wariantów, ale musi się poszczęścić, żeby tak się udało. Większe szanse są na to, żeby po prostu zginąć".

Sejdamet z bratankiem i dwoma innymi rozmówcami Ibrahimowa uciekł do Kazachstanu. Jednym z nich był Alim (imię zmienione przez dziennikarza z powodów bezpieczeństwa).

„Po drodze rozmawialiśmy o tym, że w 1944 roku deportowali naszych bliskich, a teraz my sami jesteśmy zmuszeni opuszczać Krym" - twierdzi Alim. „Dla mnie to nie jest zwykły wyjazd: to samodeportacja".

Na granicy czekali tydzień, bo kolejka, typowa dla tych dni, ciągnęła się przez kilkadziesiąt kilometrów. Można było kupić lepsze miejsce, które zajmowali wcześniej obrotni taksówkarze; kosztowało ono od 60 do 100 tysięcy rubli, czyli, mniej więcej, od dwóch do trzech tysięcy złotych. Jednak nawet po wjeździe na terytorium Kazachstanu nie było łatwo. Kiedy w końcu przekroczyli granicę, był wieczór. Dalej musieli spać w samochodzie — wszystkie miejsca w niedalekim hotelu były zajęte przez uciekających.

Następnego dnia pojechali do Atyrau, pierwszego większego miasta za rosyjską granicą. Znaleźli miejsce do życia, zaczęli szukać pracy. Ale czuli, że miejscowi za nimi nie przepadają, szczególnie kiedy się mówi po rosyjsku. Oni są Tatarami krymskimi, praktycznie rozumieją kazachski — ale przecież nie umieją w nim nic powiedzieć.

Część grupy została, Sejdamet pojechał dalej, do Uzbekistanu. Wszyscy jednak liczą na to, że w końcu wrócą na Krym. „Wszyscy moi przyjaciele, którzy wyjechali z Krymu, powtarzają jedno i to samo: mamy nadzieję, że zaraz wrócimy. Wiele lat przeżyli w okupacji i wydaje im się, że skoro można było się dostosować do tamtej rzeczywistości, to i tym razem wyjdzie" - opowiada Ibrahimowowi Dilawer Sajdachmetow z portalu “Islam w Ukraini”.

Tylko że tym razem, twierdzi, na Krymie jest jeszcze bardziej niebezpiecznie.

;
Na zdjęciu Maciej Grzenkowicz
Maciej Grzenkowicz

dziennikarz i reporter, autor książki „Tycipaństwa. Księżniczki, Bitcoiny i kraje wymyślone". Prowadzi audycje „Osobiste wycieczki" i „Radiolokacja" w Radiu Nowy Świat.

Komentarze