0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: il. Agata Stachowiakil. Agata Stachowiak

W czas Bożego Narodzenia „bydlęta klękają”, w świątecznych stajenkach roi się od czworonogów, a wolne od potraw z nich są – tradycyjnie – wigilijne polskie stoły. Z mięsiwem czekają rodacy do pierwszego dnia Świąt. Można przez ten czas posłuchać zwierzęcych historii.

Ponad sto lat miałby do opisania Samotny George – słynny żółw słoniowy z archipelagu Galapagos. Zmarł w 2012 roku jako ostatni przedstawiciel swojego podgatunku z wyspy Pinta. Nie udało mu się znaleźć partnerki, zbyt wielu jego pobratymców poginęło.

Tylko dwa lata miałaby do opisania wielorasowa suczka Łajka z Moskwy, która za sprawą radzieckich naukowców została pierwszym żywym stworzeniem wystrzelonym na orbitę okołoziemską – cztery lata przed człowiekiem. Padła po siedmiu godzinach lotu, zabita przez przegrzanie organizmu i ogromny stres.

Dłużej pożyła inna bohaterka: szkocka owieczka Dolly, pierwszy sklonowany ssak. Lecz i tak o kilka lat krócej niż inne, przeciętne owce. Już w wieku 7 lat uśpiono ją z powodu problemów zdrowotnych. Jeszcze mniej niż skromna owieczka pożyła potężna lwica Elza, filmowa gwiazda. Zdobyła sławę jako maleństwo osierocone po zastrzeleniu matki, które ludzie postanowili przystosować do życia w dziczy i wypuścić na wolność. Została ikoną popkultury, symbolem Kenii i walki o prawa afrykańskich zwierząt. Zmarła jednak na babeszjozę, mając ledwie sześć lat. Osierociła kilka lwiątek, dla których los też nie okazał się łaskawy.

Czy można znaleźć bardziej krzepiące opowieści? Może zwierzątka z bożonarodzeniowej szopki opowiedziałyby o psie Balto?

Wykastrowany bohater z przypadku

To wręcz symbol czworonożnego bohaterstwa. Dał radę tam, gdzie nie mogli poradzić sobie ludzie. Ten sześcioletni husky syberyjski był liderem psiego zaprzęgu, który w 1925 roku, przy czterdziestostopniowym mrozie i wiatrach sięgających stu kilometrów na godzinę, przetransportował szczepionkę na błonicę do miasta Nome na Alasce. Uratował w ten sposób chore dzieci i zażegnał groźbę epidemii. W zaprzęgu był też człowiek, lecz w fatalnych warunkach pogodowych niewiele już widział. Balto zaś kierował się niezawodnym instynktem, bo pochodził z Nome. Nic dziwnego, że po tym wyczynie został gwiazdą, trafił do książek i filmów, doczekał się pomnika w nowojorskim Central Parku, a jego rasa stała się bardzo popularna.

Ta heroiczna opowieść ma jednak mroczne strony, o których rzadko się wspomina. Po pierwsze Balto za młodu został wykastrowany, bo właściciel niewysoko oceniał jego predyspozycje na lidera. Po drugie sprawdził się na ostatnim etapie wyprawy do Nome, jednak wcześniej psom przewodził inny, zapomniany już bohater: Togo, też husky syberyjski. Po trzecie Balto i inne czworonogi z bohaterskiej ekipy zostały sprzedane do wędrownego cyrku i obwożono je po USA w fatalnych warunkach. Po czwarte dożył swoich dni w Brookside Zoo w Cleveland, gdzie w wieku czternastu lat został uśpiony, a następnie wypchany i wystawiony w Cleveland Museum of Natural History.

A może Balto wcale by nie narzekał? W końcu nie został skatowany przez poganiacza, nie zginął od szkodliwych gazów jak kanarki w kopalniach i nie trafił na wojnę. Nie doświadczył koszmaru ludzkich bitew, w których zwierzaki były nawet mniej niż mięsem armatnim.

Przeczytaj także:

Włochaci kombatanci

To niezliczone historie dotyczące zarówno koni (bojowych i pociągowych), psów (używanych do wykrywania min), a nawet delfinów (szukanie min morskich) czy nietoperzy (Amerykanie planowali użyć ich do przenoszenia bomb zapalających, które miały postawić w ogniu japońskie miasta). W Wielkiej Brytanii dla uhonorowania zwierzaków-kombatantów ustanowiono specjalny Medal Dickin. Tylko w latach czterdziestych nagrodzono nim 54 zwierzęta, w tym aż 32 gołębie. Podczas II wojny światowej, wystrzegając się jastrzębi i sokołów, przenosiły one Aliantom wiadomości w sytuacjach, gdy zawodziło radio. W ten sposób gołąb zwany G.I. Joe (1943-1961) uratował przed bombami włoskie miasteczko Calvi Risorta.

Z kolei ptak o dumnym imieniu Wilhelm Orański ocalił dwa tysiące żołnierzy podczas słynnej batalii pod Arnhem. Przy londyńskim Hyde Parku na ich cześć wzniesiono nawet pomnik Animals in War Memorial.

W Polsce w ostatnich latach największą sławą cieszy się niedźwiedź Wojtek, współtowarzysz polskich żołnierzy pod Monte Cassino. Zdetronizował nawet Baśkę Murmańską – niedźwiedzicę polarną, która w 1919 roku pokonała szlak bojowy batalionu Murmańczyków z północy Rosji do wolnej Polski, a potem salutowała na defiladzie Piłsudskiemu. Szczególnie o Wojtku lubią słuchać dzieci. W jego historii często eksponuje się przygodowe i patriotyczne elementy, tymczasem wiele o jego czasach mówią te ponure i smutne.

„O tym, jak brunatny niedźwiedź znalazł się wśród żołnierzy, krążą różne opowieści. Prawda jest taka, że pochodził z Persji. Myśliwi zastrzelili jego matkę, a małego misia uratował tamtejszy chłopiec. Niedźwiadek spodobał się jednej z Polek i oficer, który opiekował się Polakami podróżującymi do Teheranu, wykupił go, by sprawić jej przyjemność”, wspominał w 2016 roku w wywiadzie dla „Polski Zbrojnej” prof. Wojciech Narębski (zm. 2023), żołnierz 2 Korpusu, uczestnik bitwy o Monte Cassino.

Irańczyk dostał w zamian za miśka czekoladę, konserwy, nóż i trochę drobniaków. Początkowo Wojtek sprawiał wiele radości, gdy jeszcze był mały i karmiono go z butelki. Potem zrobił się tak łakomy i niesforny, że trafił pod opiekę żołnierzy z 22 Kompani Zaopatrzenia Artylerii. Dostał własną książeczkę wojskową, przydział słodkości i ruszył razem z 2 Korpusem przez Irak, Palestynę, Egipt i Włochy. „Dużo psocił, ale nigdy żołnierzom nie robił krzywdy. Koledzy z kompanii nauczyli go pić piwo. Przebijał pazurem kapsel, a potem wypijał je z butelki. Połykał też papierosy. Wszyscy mieliśmy wrażenie, że ten niedźwiadek czuł się człowiekiem”, przekonywał prof. Narębski.

Wojtek mógłby wiele opowiedzieć o skoszarowanym życiu i prozie wojny. Był maskotką żołnierzy Andersa, ale nie tylko. Raz przypadkiem zatrzymał szpiega. Podpatrzył też, jak ludzie przenoszą skrzynki z amunicją i zaczął ich naśladować. Brytyjski żołnierz John Clarke wspominał jak pod Monte Cassino niespodziewanie natknął się na zwierza przy polskiej baterii prowadzącej ostrzał niemieckich pozycji: „Niespodziewanie spomiędzy drzew wyszedł wielki, poruszający się na tylnych łapach niedźwiedź. Wyglądało na to, że zwierzę coś taszczyło. Obaj z Vincentem zaczęliśmy krzyczeć, chcąc ostrzec kanonierów o zbliżającym się do nich niedźwiedziu. Nikt jednak nie zareagował na nasze wrzaski. Niedźwiedź doszedł do ogona lawety działa i postawił na ziemi niesiony przez siebie pocisk artyleryjski. Po wykonaniu tej operacji podążył z powrotem do lasu, aby po chwili pojawić się ponownie, niosąc w łapach kolejny pocisk”.

Ten obrazek – niedźwiedzia z pociskiem w łapach – stał się symbolem, logo 22 Kompanii. Trudno jednak sobie wyobrazić, co czuło zwierzę będąc na froncie, słysząc odgłosy walk chociażby pod Monte Cassino. Sylwestrowe fajerwerki, przed którymi chronimy domowe psy i koty, to przy tym betka.

Niedźwiedź zakończył służbę w stopniu kaprala, ale – jak wielu żołnierzy Andersa – znalazł się po wojnie na lodzie. Wylądował za kratami, w ogrodzie zoologicznym w Edynburgu. Zaczął chorować, uśpiono go w roku 1963. Miał wtedy 22 lata, jego pobratymcy żyją nawet dwa razy dłużej.

Początkowo bardziej znany był w Wielkiej Brytanii niż nad Wisłą. Ponoć opiekunowie nie zgodzili się, by Wojtka przetransportować do ogrodu w komunistycznej Polsce, gdzie zapewne stałby się jeszcze większą gwiazdą. Pomysł taki pojawił się w latach pięćdziesiątych, lecz został odrzucony. Bo skoro tylu żołnierzy Andersa nie wróciło z Zachodu, nie powinien tego robić i ich kosmaty kompan. Dziś ma pomniki, pojawia się w grach i książkach. Jak każdy symbol, coraz bardziej staje się postacią ze spiżu, a nie z krwi, kości i sierści.

A może nie warto się użalać? I tak przypadł mu lepszy los niż Baśce Murmańskiej, która skończyła swój żywot sceną jak z horroru. W 1919 roku, gdy „służyła” w Twierdzy Modlin, zerwała się z łańcucha podczas kąpieli w Wiśle. Na brzegu dopadli ją miejscowi chłopi i zadźgali widłami. Skórowali już bohaterkę, gdy dotarli z odsieczą żołnierze. Pomysł, co zrobić z martwą niedźwiedzicą, był na owe czasy oczywisty. Wypchana Baśka trafiła na jakiś czas do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Postała, postała, a potem gdzieś przepadła.

Do zabawy i zabijania

Czy zwierzęta, które stały się maskotkami wielkich tego świata, miały lepiej? Być może szympans Bubbles, zaadoptowany przez Michaela Jacksona. Jako malec przeznaczony został do testów laboratoryjnych. Uratował go „król popu”, któremu potem towarzyszył w trasach i w luksusowej rezydencji. Dorosły szympans nie okazał się jednak odpowiednim domownikiem dla ludzi. Trafił więc do małpiego sanktuarium na Florydzie, gdzie przebywa do dzisiaj. Wspomnień nie wyda, choć plotkarskie portale na pewno o tym by marzyły.

Nie doczekał się też pamiętnikarza jak ulubiona wyderka Jana III Sobieskiego. Zwana Robakiem, była pierwotnie podopieczną pisarza Jana Chryzostoma Paska. Ów z ciężkim sercem sprezentował ją władcy. Jak potem wspominał „chodziła po pokojach, gdzie chciała, coraz swobodniej”, „postawiono jej wody w naczyniach wielkich, napuszczano tam rybek, raków”, a Jan III zapowiadał Marysieńce: „nie będę jutro jadł ryby, tylko, co mi ta wydra ułowi”. To szczęście nie potrwało długo. Robak nie dawał się upilnować, mimo że nosił obrożę z dzwoneczkami. Podczas którejś z nocnych wycieczek po królewskim ogrodzie, wypatrzył go dragon z przybocznej gwardii Sobieskiego. Wziął Robaka za dzikiego przybłędę i zatłukł, by skórkę sprzedać za brzęczącą gotówkę. Król długo był wściekły. Dziś Robaka z Paskiem można zobaczyć na pomniku w Rawie Mazowieckiej.

W sumie o Robaku i tak wiemy dużo więcej niż np. o ulubionym słoniu Hannibala – Surusie. Kartagiński wódz traktował te zwierzęta jak czołgi starożytnych pól bitewnych. Wyprawę przez Alby przetrwał tylko jego ulubieniec. Wielkouchy gigant z jednym kłem samym wyglądem przerażał Rzymian. Trafił do ich niewoli po przegranej Hannibala pod Zamą w roku 202 p.n.e. Dalszy los zwierzęcia pozostaje nieznany.

Więcej przetrwało informacji o Harunie – ulubionym słoniu cesarza Akbara Wielkiego (1542–1605), indyjskiego cesarza z dynastii Wielkich Mogołów. Potężny władca zrobił ze zwierzęcia sędziego i kata poddanych podejrzewanych o bunt. Każdego z nich stawiano przed akurat jedzącym słoniem. Jeśli wściekły zadeptywał nieszczęśnika, traktowano to jako słuszną karę. Jeśli ignorował podejrzanego, szczęściarza puszczano wolno. Pytanie, czy słoń podejmował decyzję według własnego widzimisię, czy dostawał ukryte sygnały od władcy. Tak czy owak, po śmierci Haruna Akbar postawił na jego cześć w rezydencji w Fatehpur Sikri 22-metrową wieżę, zdobioną dekoracjami w kształcie kłów.

Makabra na oczach gawiedzi

Wykorzystywanie zwierząt do egzekucji wywołuje dziś obrzydzenie. A co ze zwierzętami, które padały ofiarą procesów sądowych? W średniowieczu skazywano na śmierć m.in. świnie odpowiedzialne za zabicie lub okaleczenie dzieci; krety, szczury, a nawet wołki zbożowe obwiniane o niszczenie plonów; w XV-wiecznej Szwajcarii przed sądem stanął kogut oskarżony o diabelską sprawkę: zniesienie jajka. Ba, jeszcze w 2008 roku w Macedonii na grzywnę skazano – in absentia – niedźwiedzia za kradzież miodu pszczelarza Zorana Kisieloskiego.

Ta ostatnia opowieść jest tylko tragikomiczna, bo miś i tak pozostał na wolności. Inaczej stało się w przypadku słonic Topsy i Mary, nieco ponad sto lat temu. One nawet nie trafiły pod sąd. Osądziła je opinia publiczna, a na katusze skazano je wyrokiem samych właścicieli. Topsy przetransportowana została do USA z Azji jeszcze jako słoniątko, w 1875 roku. Długo występowała w cyrkach, nie zaakceptowała jednak okrutnego traktowania. W 1902 roku w Nowym Jorku zadeptała pijanego intruza, ponoć przypalał jej trąbę cygarem. Potem wyrzuciła wysoko w powietrze człowieka, który w trakcie transportu drażnił ją laską. Nie przeżył. Po kolejnych groźnych incydentach właściciele uznali, że słonicę trzeba zgładzić – a przy okazji na tym zarobić. 4 stycznia 1903 roku w Nowym Jorku półtora tysiąca widzów i stu reporterów śledziło egzekucję. Podtruta marchewkami z cyjankiem, skuta łańcuchami Topsy, z nogami podłączonymi do przewodów elektrycznych, została zabita prądem. To „widowisko” uwiecznili filmowcy z Edison Manufacturing Company. Nagranie do dziś można bez trudu znaleźć w internecie.

Trzynaście lat później nie mniej makabrycznie na oczach widzów stracono w Erwin w stanie Tennessee słonicę Mary. Zabiła podczas cyrkowej parady swego opiekuna, niewykwalifikowanego amatora, który szturchał ją hakiem. Wściekłość, w którą wpadła, wywołała potężną panikę. Zaczęto do słonicy strzelać, została ranna. Ostatecznie uśmiercono Mary dwa dni później: powieszono ją na łańcuchu, na olbrzymim dźwigu. Gdy ogniwa pękły, przeprowadzono kolejną próbę. Już po zgonie weterynarz stwierdził, że Mary miała poważną infekcję zęba w okolicy miejsca, w które szturchał ją „opiekun”.

Topsy i Mary – choć działały w obronie własnej – okrzyknięto morderczyniami. Surusa i Haruna za zabijanie ludzi nazywano bohaterami.

Żywoty wielkich koni

Niektórzy wielcy tego świata mieli ulubione słonie, ale częściej zdarzały się konie. Ich losy też nie były godne pozazdroszczenia. Bucefał, ulubiony tesalski ogier Aleksandra Wielkiego, zginął podczas wyprawy do Indii. Na jego cześć Macedończyk ufundował miasto Bukefala, lecz mało kto dziś o tym pamięta.

Szalony cesarz rzymski Kaligula uczynił senatorem swojego ulubionego konia wyścigowego Incitatusa. Chciał w ten sposób upokorzyć senatorów. Rumak żył sobie w marmurowej stajni, jadł jęczmień ze żłobu z kości słoniowej i plotkowano, że ma zostać konsulem! Nim do tego doszło, Kaligula zginął w zamachu, a Incitatus stracił swoje wpływy.

Stosunkowo szczęśliwszy był los Marengo – białego araba, którego Napoleon przywiózł z wyprawy do Egiptu. Przetrwał wszystkie kolejne kampanie, wpadł do niewoli dopiero po Waterloo. Pod siodłem Brytyjczyków przeżył cesarza Francuzów o dziesięć lat, zmarł dopiero w 1831 roku. Oczywiście ludzie nie pozwolili, by zwłoki się zmarnowały: szkielet wierzchowca Bonapartego trafił do londyńskiego National Army Museum. Jak wyglądał za życia, przypomina słynny obraz Davida „Napoleon przekraczający Alpy”.

W Polsce sławę zdobyła Kasztanka, klacz Józefa Piłsudskiego. Po urodzeniu nazwano ją Fantazją, jednak kilka lat później, w 1914 roku, dowódca Legionów zmienił jej imię. Towarzyszyła wodzowi, choć wyraźnie nie znosiła bitewnego zgiełku: bała się wystrzałów artyleryjskich, nie lubiła tłumów, nie reagowała na polecenia nikogo poza Piłsudskim. „Kasztanka już na most na Dunajcu, podziurawiony przez wybuchy, kręciła głową, uważając, że jest zanadto niebezpieczny dla jej szanownego istnienia. Za mostem – wjazd do ciemnej ulicy z nieprzyjemnie brzmiącym pod podkowami brukiem powiększył jej przykrości. Z trwogą nastawiła już uszy. Lecz wreszcie rynek. Jasno oświetlony, czarny od tłumu. Gdym się na nim na Kasztance ukazał, rozległ się krzyk całego tłumu i padły pociski z kwiatów. Tego już było stanowczo za wiele dla mojej wiejskiej klaczy, zwinęła się pode mną i chciała uciekać od owacji”, wspominał sam Piłsudski.

W wolnej Polsce klacz żyła sobie spokojnie, od defilady do defilady, aż padła w 1927 roku. Przyczyna: pęknięcie kręgów grzbietowych. Dodajmy, że stało się to dwanaście dni po uroczystości na Placu Saskim, gdzie po raz ostatni dosiadał jej Marszałek.

Życie po życiu Kasztanki było oczywiste: wypchana, dołączyła do Baśki Murmańskiej w Muzeum Wojska Polskiego. Następnie trafiła do Belwederu, potem do magazynu, aż we wrześniu 1945 roku władze nowej Polski nakazały ją spalić. Władze w osobie marszałka Michał Roli-Żymierskiego – byłego oficera Legionów Polskich, renegata. „Poznaję to bydlę, już mnie raz kiedyś kopnęło, nie ma potrzeby tych szczątków przechowywać”, stwierdził.

Nie taki mądry Hans

Być może najniezwyklejszą historię z życia zwierzęcych sław miałby nam do opowiedzenia koń zwany Mądrym Hansem. Brzmi jak z sensacyjnego filmu o sympatycznych oszustach. „Był sobie kiedyś taki koń, na imię miał Hans. Niby nic, koń jak koń. Różnił się jednak od innych przedstawicieli swojego gatunku jedną zasadniczą cechą. Otóż potrafił... dodawać, odejmować, dzielić i mnożyć! Co więcej, wynik działania wystukiwał kopytem! Jego niezwykła umiejętność skłoniła wiele mądrych głów – psychologów, zoologów i lekarzy weterynarii – do zbadania tej przypadłości. Co się okazało? Ano to, że Hans był nie tylko mądry, ale i cwany. Prawidłową odpowiedź umiał wystukać tylko wtedy, gdy widział pytającego, znającego wynik. Wówczas pytający mimowolnie sygnalizował go zwierzęciu delikatną zmianą wyrazu twarzy i postawy”, można przeczytać na popularnym fejsbukowym profilu Cafe Nauka.

Hans nie odniósłby swojego sukcesu, gdyby nie jego właściciel, matematyk niemiecki Wilhelm von Osten. Ten ekscentryk postanowił udowodnić na początku XX wieku, że zwierzęta są mądrzejsze, niż zwykliśmy uważać. Wyszło jednak „tylko” na to, że Hans jest doskonałym obserwatorem – co też okazało się zaskakujące. Nie wystarczyło jednak, by cwany koń uniknął marnego końca. Na początku I wojny światowej, w 1914 roku, przejęło go wojsko. Hans zginął na froncie w 1916 roku i został zjedzony przez wygłodniałych żołnierzy. Na koniec nie różnił się niczym od miliardów bezimiennych zwierząt trafiających na talerze.

;
Na zdjęciu Adam Węgłowski
Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze