0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Mateusz Mirys/OKO.pressIlustracja: Mateusz ...
Śledztwo

W branży mówią o nich „paczki, bydło, pogłowie”. Handel ludźmi tuż obok nas [Rozmowa Opryszka]

  • Szymon Opryszek

Handel ludźmi tuż obok nas. Cykl reportaży śledczych Szymona Opryszka. Rozmowa z Anną, pracownicą agencji pracy tymczasowej.

„Żyją koło nas, wmieszani w tłum na ulicach miast, schowani w fabrykach na prowincji. Mijamy ich w spożywczych dyskontach. Oszukiwani przez rekruterów w Ameryce Łacińskiej i polskie firmy, które żerują na ich bezradności” – pisałem w cyklu reportaży śledczych o współczesnym wymiarze handlu ludźmi i przymusowej pracy.

Przez kilka miesięcy podążałem śladami Polki, która w Meksyku założyła agencję Euro Mexico Job i wysyłała pracowników z tego kraju do Polski. Znalazłem kilkanaście oszukanych osób. Niektóre zostały uznane przez Straż Graniczną za „domniemane ofiary handlu ludźmi”. Ale przypadek firmy Euro Mexico Job to tylko niewielki fragment większego zjawiska.

Proceder ściągania pracowników z Ameryki Łacińskiej nie ustaje, a na rynku jest coraz więcej podejrzanych rekruterów.

Zachęceni wizją pracy w Europie ruszają w stronę Polski obywatele Wenezueli, Meksyku, Kolumbii, ale też z Gwatemali czy Salwadoru.

– Rozpoznajemy kilkanaście agencji, które sprowadzają osoby z Ameryki Łacińskiej i je na różne sposoby oszukują. A przecież nie do wszystkich ofiar docieramy – mówiła Irena Dawid-Olczyk, prezeska fundacji La Strada. – Nie znamy skali zjawiska, bo zgłaszają się do nas tylko ci najbardziej wykorzystani. A ilu godzi się na przymusową pracę?

Niektórzy z nich nigdy nie pójdą do pracy. Inni będą musieli godzić się na pracę za dużo niższe stawki, niż im obiecywano.

Będą żyli w fatalnych warunkach. W końcu wpadną w pętlę długów.

Po tym cyklu reportaży odezwała się do mnie Anna, pracownica jednej z agencji pośrednictwa pracy. Opowiedziała o branżowych praktykach i braku regulacji, co prowadzi czasem do tragedii.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przeczytaj także:

Takich Katarzyn jest więcej. Są jak kleszcze

Szymon Opryszek, OKO.press: Ustaliliśmy, że w wywiadzie opowie pani wszystko, ale anonimowo.

Anna, pracownica agencji pracy tymczasowej: Tak. Dobrze znam branżę, pracuję w dużej agencji, która rekrutuje kilka tysięcy osób, a zaledwie dwieście, może trzysta to pracownicy z Ameryki Łacińskiej. Prowadzę dział, który zajmuje się doświadczeniami klienta, a więc osoby pozyskanej do pracy w Polsce. A proszę mi powiedzieć, w ilu agencjach jest taka funkcja czy dział, który o to dba? Generalnie to rzadkość.

Słyszała pani o Katarzynie S.? W reportażach o handlu ludźmi pokazałem, że oszukała przynajmniej kilkudziesięciu pracowników z Meksyku i Kolumbii.

Coś tam słyszałam, ale myślałam, że to branżowa legenda, która wykluła się z plotek powtarzanych przez pracowników i rekruterów. Dopiero po pana reportażach zobaczyłam, że to realna osoba. Takich Katarzyn jest więcej. Są jak kleszcze. Przyczepiają się do ludzi, wysysają krew, a potem przeskakują szukać kolejnych ofiar.

Napisała mi pani wprost: cały system jest zły.

Rynek agencji pracy tymczasowej w Polsce jest młodziutki, zaczął rozwijać się około dekady temu. Nie ma kilkudziesięcioletniej historii jak w krajach Europy Zachodniej. Więc działa według zasady: „co nie jest zabronione, jest dozwolone”. To może być bagno.

Na rynku agencji pośrednictwa pracy nie ma wielu regulacji, a to przyczyna wielu wypaczeń, których ofiarami są pracownicy. Nikt o nich nie dba, bo system na to pozwala. Z wieloma krajami mamy ruch bezwizowy, dość swobodne regulacje i w praktyce jeszcze bardziej swobodne podejście do nich. Chętnych na przyjazd do Polski nie brakuje. Rosną też apetyty drugiej strony, pracodawców.

Po wybuchu wojny u naszych sąsiadów, rynek nie ma już tak szerokiego dostępu do mężczyzn z Ukrainy. Szukamy w innych krajach, o niższym PKB. Mówiąc wprost, brakuje mężczyzn do prac fizycznych, a zakłady produkcyjne mało chętnie przyjmują kobiety.

W pracy nad reportażem poruszył mnie język, którego używa się w branży wobec rekrutowanych.

Pracownicy traktowani są jako zasób. Spotkałam się na rynku z wieloma pejoratywnymi określeniami, które kojarzą się z transportem: paczki, bydło, pogłowie. Niektórzy mówią „przyjechały wagony”. Mam z tym bardzo złe skojarzenia.

Czasami jest to w żartach, czasami w żargonie, obojętne, to język kreuje naszą świadomość i działania.

Jak mogą być traktowani ludzie, kiedy mówi się o nich jak o towarze?

Wszyscy są winni. Nikt nie lobbuje w rządzie albo jest to lobby zbyt nieporadne, by pojawiły się odpowiednie regulacje.

Nie ma żadnej strategii ani etycznego kodeksu. I kto by za to zapłacił? Duże firmy zwracają na to uwagę, można nawet zawalić kontrakt z powodu braku odpowiednich regulacji czy polityk w firmie. Ale to te duże, świadome firmy. Stać je, by doliczyć ten koszt.

Małe? Negocjują głównie stawki w dół, na pewno nie będą płaciły agencji za „opiekę” nad klientem, który dla nich jest często tylko „zamówieniem”.

Dużą rolę grają tu pieniądze i może zwykłe wygodnictwo agencji, zakładów pracy i państwa. A ofiarami są pracownicy.

Uderzająca jest statystyka Straży Granicznej. W 2022 roku ze 110 ofiar handlu ludźmi w Polsce, 106 to obywatele krajów Ameryki Łacińskiej.

Strumienie pracowników migrujących płyną z tego regionu, ale też z Azji Południowo-Wschodniej, np. z Wietnamu czy Indonezji. Przykładowo Kolumbijczycy przyjeżdżają do Polski i innych krajów Europy w ruchu bezwizowym. To legalne, zgodnie z prawem przez 90 dni mogą przebywać jako turyści. Ale to sprawia, że są poza kontrolą konsulatów. Ta luka stanowi podłoże nadużyć ze strony nieuczciwych pośredników, zarówno agencji pośrednictwa, jak i indywidualnych rekruterów.

Fejkowa agencja kradnie portfolio

Wyobraźmy sobie, że jestem Meksykaninem i chcę wyjechać do pracy w Polsce. W Meksyku trafiam na rekrutera, który za pośrednictwo weźmie 200 dolarów. Od niego się zaczyna?

Mamy do czynienia z całym łańcuchem dostaw. To długi i skomplikowany proces. Na pewno zdarzają się przypadki nieuczciwych praktyk. Ja jako przedstawicielka agencji mam sprawdzonego rekrutera, który pracuje zgodnie ze standardami. To zazwyczaj pracownik biura zweryfikowanego przez odpowiedni urząd, załóżmy, że w Kolumbii.

Dajemy takiemu pośrednikowi ofertę, trochę jak w przypadku biur podróży, a on ją sprzedaje zainteresowanym osobom. Wiem, że jest uczciwy. Ale nie wiem, kto mu pomaga i kto sprzedał konkretną ofertę pracownikowi, i co w trakcie tej transakcji mu obiecywał. To trudne do zweryfikowania, choć do zrekrutowanych wysyłamy bezpośrednio wszystkie warunki pracy, tak by mieli stuprocentową pewność, za jakie stawki będą pracowali.

Na tym etapie ta osoba może jeszcze zrezygnować z pracy, jeśli coś się nie zgadza.

Chyba że ma nóż na gardle i za wszelką cenę musi znaleźć pracę.

I wtedy godzi się na wszystko. Wielu niewykwalifikowanych pracowników nie ma świadomości ryzyka, jakie podejmuje. Nie znają języka, swoich praw, są odsyłani przez urzędy, często nawet nie wiedzą, gdzie się zwrócić. Dług goni dług i tworzy okazję do nadużyć.

Jako oszust możesz im wmówić, że u nas pensje dostaje się w kopercie.

Moja firma nie bierze pieniędzy od zrekrutowanych pracowników, jedynie od zakładów pracy. Ale są też pośrednicy, którzy pobierają wynagrodzenie za samo stanowisko, transport, wyrobienie dokumentów, nawet za polskie karty do telefonu. Poznałam historię człowieka, któremu nieuczciwy pośrednik wmówił opłatę za możliwość korzystania z kuchni w hostelu i konkretnych sprzętów. Nie wiedział o tym nawet właściciel hostelu.

Od kilku miesięcy śledzę oferty dla pracowników z Ameryki Łacińskiej. To tysiące ogłoszeń, które różnią się detalami, dopiskami drobnym druczkiem.

To wręcz niemożliwe do zatrzymania, bo ta praktyka jest niezwykle prosta. Kradniesz ofertę agencji takiej jak moja. W ciągu pół godziny tworzysz profesjonalne portfolio, zakładasz fejkową agencję i rekrutujesz ludzi. Pobierasz wynagrodzenie za rozpoczęcie procesu, co nie jest normalną praktyką wśród uczciwych agencji, a potem znikasz.

Gdy sprawdzam strony, czy fora, często widzę naszą ofertę. Czasami nie mogę uwierzyć, jak bardzo została zmieniona: wyższe stawki, inne godziny pracy, do tego zdjęcia kwater, które odbiegają od rzeczywistości i wyglądają jak pięciogwiazdkowe hotele.

Próbujemy coś z tym zrobić. Są programy, które przeczesują internet w poszukiwaniu naszych ofert.

Ale zdarza się też, że fałszywy pośrednik nie tylko pobiera wynagrodzenie, ale wysyła tych ludzi do Polski.

Mieliśmy taki przypadek, pięć osób wylądowało w Polsce, twierdzili, że zostali ściągnięci przez nas. Znaleźli numer naszej firmy w internecie i dzwonili. Mogliśmy umyć ręce, bo ktoś im czegoś naobiecywał i to nie był żaden z naszych pośredników.

Jednak wzięliśmy to na siebie. Ale wielu małych firm nie byłoby stać na taki gest.

Znaleźliśmy im pracę u jednego z naszych dostawców, ale wiem, że po jakimś czasie zniknęli. Może ktoś im znowu coś obiecał. To się też zdarza.

Próbuje mi pani pokazać, jak świetna jest pani firma, a jaka jest fatalna konkurencja z branży?

Firma, w której pracuję, też miała swoją czarną historię, jak prawie każda agencja w kraju. Wystarczy zerknąć na opinie sprzed paru lat o warunkach pracy czy traktowaniu pracowników.

Ale w firmie pojawiła się decyzja, że chcą coś z tym robić i to skutecznie robią. Gdy zaczęłam pracę, to pierwszą rzeczą było ucięcie systemu, wedle którego koordynatorzy grup mogli wystawiać kary pracownikom za różne „przewinienia”, np. że ktoś palił za długo na przerwie albo był za głośno na kwaterze. To nie miało rąk i nóg, czysta samowolka.

Tak naprawdę to się nawet samej firmie nie opłaca. Bo wiadomo, że taka osoba ani nie wróci do tej agencji, ani jej nie poleci. Ale czasami ludzie patrzą krótkowzrocznie, nieraz też nikt o tych samowolkach nie wiedział. Jak masz klienta na przykład z Kolumbii, to szukasz opiekuna, którego główną wartością jest to, że zna język hiszpański i to tyle, co sprawdzasz. To naprawdę może być każdy. A przecież on ma się tym człowiekiem opiekować.

Jest też inny paradoks. Często tymi koordynatorami były osoby wywodzące się z grupy, mieliśmy do czynienia z syndromem kapo. Taka władza nad kimś.

Moja firma zmieniła filozofię z zupełnie pragmatycznych powodów. Jak chcesz pracować z gigantami na rynku, czyli międzynarodowymi koncernami, to musisz być w stu procentach przejrzysty. Już przy samej ofercie musisz pokazać, że trzymasz jakieś standardy i to często bardzo wysokie.

Dziś zarzucenie agencji praktyki handlu ludźmi oznacza jej koniec.

Dlatego duże agencje ponoszą koszt opieki nad pracownikiem, by nie ponosić ryzyka. To im się po prostu opłaca. Ale jest też inny świat – agencji ze średniej półki lub małych pośredników, którzy pracują z polskimi zakładami. I dla nich to już nie ma takiego znaczenia.

Kolumbijczycy stoją pod kościołem

Obecnie cztery prokuratury prowadzą śledztwa przeciwko agencjom z różnych stron Polski.

I co się wydarzyło w tym temacie? Nic. To nie są może giganci, ale na tyle duże firmy, że stać je na adwokatów i duże kancelarie. Nie wierzę, że przegrają jakieś sprawy. Wciąż pokutuje „januszowe” podejście. Ono psuje ten biznes.

Nawet gdy chcesz go robić w oparciu o wartości, to tracisz, bo wszystko przestaje się spinać. Jest ważne, by same firmy zrozumiały, że korzystając z pośrednictwa nieuczciwych agencji, też są odpowiedzialne za to, jak traktuje się w nich pracownika.

W tym roku z dwudziestu ofert, jakie składałam, tylko dwie firmy poprosiły mnie o nasz kodeks etyki i sprawdzały gwarancje dla pracowników. O czymś to mówi.

Załóżmy, że jestem Latynosem i jednak przyjeżdżam do Polski. Mam umowę z pośrednikiem, ale by pracować, muszę dostać pozwolenie na pracę.

Pracownicy z Białorusi, Ukrainy, Gruzji czy Mołdawii dostają je w ciągu siedmiu dni, a Latynosi muszą czekać półtora miesiąca. A co dzieje się z nimi w tym czasie? Siedzą na kwaterach jako turyści i czekają. Jeżeli cokolwiek się wydarzy, np. taka osoba zachoruje albo złamie nogę? Nie ma pracy, nie ma ubezpieczenia, więc firmom pozostaje liczyć, że nic takiego się nie wydarzy.

A przecież są też inne problemy. Ci ludzie nie zarabiają, a muszą płacić za mieszkanie i jedzenie. Nie znają języka, naszej kultury, a do tego na wejściu są już zadłużeni, bo często na wyjazd do Polski takiego pracownika składa się cała rodzina.

Są bezbronni. Więc zamiast czekać, zaczynają się gorączkowo rozglądać za pracą, nawet nielegalną. Ufają podejrzanym rekruterom. I to pierwszy krok do stania się ofiarą pracy przymusowej.

A wszystko wynika z całego mechanizmu:

brak regulacji, fałszywi pośrednicy, brak odpowiedzialności agencji czy niefrasobliwości zakładów pracy.

Dostałam telefon od jednej z mieszkanek, że trzydziestu Kolumbijczyków stoi pod kościołem. Jest marzec, a oni w klapkach i proszą o pracę. Co się okazało? Nasz klient, w tym przypadku zakład, zrezygnował z zamówienia. To powszechna praktyka. Zmieniły się plany. Często jest tak, że nasi klienci składają zapotrzebowanie na tylu i tylu pracowników. Rozpoczynamy proces rekrutacji. Załóżmy, że chodzi o grupę mężczyzn z Ameryki Łacińskiej. Proces poszukiwania pracowników trwa dwa, trzy miesiące, później oni przyjeżdżają i, jak mówiłam, muszą jeszcze półtora miesiąca czekać na pozwolenie na pracę. W tym czasie sytuacja na rynku się zmienia i nasz klient ogranicza zatrudnienie. Czyli mówiąc krótko, rezygnuje z zamówienia bez żadnych konsekwencji. Agencja dba o swojego partnera, więc nie nalicza mu żadnych kar. Nie mówię, że po drugiej stronie jest zła wola, sytuacja gospodarcza jest nieciekawa, plany się zmieniają.

I kto jest odpowiedzialny za los tych ludzi?

Właściwie nikt. To zależy od kultury biznesowej firmy. Jeżeli pozwolenie na pracę wydane jest na agencję, jesteśmy w stanie im coś zaoferować, poszukać innego zakładu. A jeżeli dotyczy ono konkretnego pracodawcy i konkretnych stanowisk, to zostajemy z ludźmi, z którymi nie mamy co zrobić.

I teraz kwestia standardów w branży: większe firmy stawiają na pomoc tym ludziom. Nasza agencja ma ten dział, który dba o doświadczenie pracowników. Łożymy na ich utrzymanie, dajemy bony do sklepów spożywczych, szukamy im miejsca. Ale są też problemy, bo przecież oni wciąż nie mają ubezpieczenia. Jak coś się stanie, np. złamią nogę, to wiadomo, że nie pokryją tego kosztu, musimy też takie wypadki wziąć na siebie.

I skąd mają wziąć 3,5 tysiąca złotych, żeby wrócić do kraju? A często nie mają do czego wracać. No i przecież to frustrujące, bo oni chcą zarabiać i wysłać pieniądze rodzinom, więc czekają. Proszę policzyć jakie to koszty dla agencji. Ile mniejszych firm stać, by zająć się tym człowiekiem? Niewiele. I wtedy puszczają ich w świat. Po prostu przestają być nimi zainteresowani. Nie można tu nic na szybko zarobić, a masz koszty, więc dla nich rachunek jest prosty.

Zresztą nawet ci, którym znajdujemy pracę zastępczą, czasem „uciekają”, znikają z naszego pola widzenia. Nie wiem, co się z nimi dzieje. Tak po ludzku mam nadzieję, że znajdują lepszą pracę.

A co na to państwo?

Nic. Nikt systemowo nie dba w taki sposób o pracowników migrujących. To kwestia odpowiedzialnego biznesu. Takiego cywilizowanego, który patrzy na człowieka. Wiele dużych korporacji i firm z krajów Europy Zachodniej wymaga od agencji podpisania klauzuli o przeciwdziałaniu współczesnemu niewolnictwu. Wówczas taka agencja bierze odpowiedzialność za swój łańcuch dostaw, zobowiązuje się do wypłacania pensji na czas, co prawda często najniższej krajowej, ale jednak ewidencjonuje system wypłat, ubezpiecza pracowników, zapewnia polityki antymobbingowe.

To wszystko podstawy, które chronią pracownika przed formami niewolnictwa. Ale w Polsce to wciąż rzadkość.

Podkradanie pracownika na lotnisku

Dobrze, to teraz wcielę się w pracodawcę. Rozmawiałem z kilkoma i najbardziej subtelne uwagi o Latynosach brzmiały: „nic nie potrafią” lub „są za niscy na pracę w magazynach”. I pytali: „to po co mamy ich trzymać na zakładach?".

Na rynku panuje rodzaj segregacji. Zakłady często mają swoje preferencje. Niektórzy np. są niechętni Gruzinom, bo ich zdaniem trudno nimi zarządzać. W tej hierarchii najwyżej są Ukraińcy, bo to względnie duża liczba pracowników, bliska nam kulturowo i językowo, która wykształciła już mechanizmy walki o swoje.

Ale w przypadku ludzi z Kolumbii, Turkmenistanu czy z krajów Azji Południowo-Wschodniej nie ma przetartych ścieżek. Oni często wysiadają na lotnisku i nie mają co ze sobą zrobić. Nie znają reguł, a komuś uwierzyć muszą. Łatwo ich oszukać.

Weźmy znany mi przykład pośrednika-oszusta, który załatwił pracę migrantom na polu truskawek. Wziął wynagrodzenie, praca rzeczywiście była, ale po miesiącu okazało się, że nie dostali wypłaty.

W innym przypadku pracodawca powiedział, że nie ma gotówki, więc zapłaci butelką wódki.

I nie jest to historia z lat 90. Wydarzyła się pięć lat temu.

Skala oszustw jest duża, bo nie ma żadnych regulacji?

Jest ogromna! Czasami aż trudna do uwierzenia. Przed naszymi punktami, ale też na Dworcu Zachodnim, czyli w punkcie, gdzie wiele agencji odbiera swoich klientów, stał pan i sprzedawał kserówki certyfikatów rezydencji. Dzięki nim możesz mieć wyższą stawkę, bo podatki płacisz w swoim kraju. To akurat dotyczyło pracowników z Ukrainy, ale podobne praktyki dotyczą niemal wszystkich nacji.

Jest też zjawisko podkradania pracowników, którzy dotarli do Polski.

Zdarzają się fałszywi rekruterzy, łapią takiego człowieka na dworcu czy lotnisku i obiecują gruszki na wierzbie. On jeszcze oficjalnie nie ma pracy, widzi możliwość lepszego zarobku i ufa pośrednikowi. Straciliśmy ostatnio w taki sposób dwie osoby. Jeżeli nie zapewnia się takiego kordonu bezpieczeństwa od przylotu do kwatery, to można stracić ludzi, a zarazem oni sami mogą narazić się na pracę przymusową.

Oczywiście taki rekruter pobiera wynagrodzenie, a potem znika. A wraz z nim pracownicy. Tak było z dwiema osobami, które nam podkradziono. Nie wiem, co powinnam wtedy zrobić. Dzwonić na policję? Nie ma żadnych regulacji także w tym zakresie. Formalnie to nie jest pracownik mojej firmy, bo do podpisania dokumentów jeszcze nie doszło. Ale wciąż myślę o nim jak o człowieku i w jakiś sposób czuję się odpowiedzialna, zwłaszcza jeżeli zdarza się, że dotyczy to kobiety. Mogą się dziać przecież różne historie. Czasami ci pracownicy wracają do nas, ale trudno pytać, co i gdzie robili.

Wiele zakładów, do których trafiają pracownicy migrujący, mieści się na prowincji. To chyba też źródło problemów.

Tak, to trudny biznes, bo łączy wiele wyzwań, kultur i nacji. Były projekty, w których musieliśmy przenosić ludzi, bo mieszkańcy dzwonili, że nie życzą sobie w zakładzie „ciapatego” lub „asfalta”. Albo brygadziści okazywali się rasistami.

Ale, co ciekawe, ksenofobiczne zachowania zdarzają się też wewnątrz grupy pracowników migrujących. Tam dochodzi do różnych rzeczy: kłótni, bójek, pijaństwa.

Raz zakwaterowaliśmy w hostelu robotniczym trzy kobiety i grupę mężczyzn. Gdy zgłosiły próbę gwałtu, donieśliśmy na policję. A ci mężczyźni próbowali zrzucić winę na nas. Pytali, czemu je zakwaterowaliśmy w ich hostelu?

To jak zatrzymać zjawisko handlu ludźmi w Polsce?

W branży brakuje typowo humanitarnego podejścia. Nie można traktować ludzi jak towaru.

Takiego poczucia nie ma też w agencjach, które powinny stworzyć wspólny front przeciwko oszustom.

Jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. Moim zdaniem wszystkie agencje powinny być regularnie kontrolowane. Jeżeli jesteś oskarżony o handel ludźmi, to powinieneś mieć zakaz prowadzenia takiej działalności w przyszłości. To samo dotyczy całej rzeszy podejrzanych pośredników.

Ale kto miałby się tym zająć? Państwowa Inspekcja Pracy nie może zrobić nic, nie ma do tego narzędzi. Może mógłby to być urząd ds. cyberbezpieczeństwa, rząd albo ambasady krajów zainteresowanych, ale których? To sytuacja patowa, która sprawia, że cierpią najsłabsi.

;
Na zdjęciu Szymon Opryszek
Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze