0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Waszyngton, DC – 20 stycznia: (od lewej) Były prezydent USA Bill Clinton, była wiceprezydent Kamala Harris i była sekretarz stanu USA Hillary Clinton uczestniczą w uroczystościach inauguracyjnych w rotundzie Kapitolu Stanów Zjednoczonych 20 stycznia 2025 r. w Waszyngtonie. Shawn Thew-Pool/Getty Images/AFPWaszyngton, DC – 20 ...

W „107 dni” (tytuł nawiązuje do długości jej kampanii) Harris po raz pierwszy tak otwarcie krytykuje Joego Bidena – z ostrością, której zabrakło jej w czasie kampanii. „Ich [ekipy Bidena – red.] sposób myślenia był zero-jedynkowy: jeśli ona błyszczy, on przygasa” – pisze była numer dwa w Ameryce.

Ujawnia, że ludzie z otoczenia prezydenta przekazywali mediom nieprzychylne informacje o jej pracy i nie bronili jej, gdy była atakowana przez republikanów. Podkreśla, że jako pierwsza kobieta na stanowisku wiceprezydenta była pod specjalnym nadzorem dziennikarzy, przez co nawet drobne potknięcia urastały do rangi skandalu. Harris zarzuca też ekipie Bidena, że decyzja o ponownym starcie Bidena wynikała raczej z jego ambicji niż ze strategicznej kalkulacji partii.

„Choć jestem mu wierna, bardziej wierna jestem krajowi” – pisze, uderzając w byłego szefa z zaskakującą bezpośredniością.

Lojalna, bezradna opiekunka

Po raz pierwszy rozbiera swoje partnerstwo z Bidenem na czynniki pierwsze – nie z pozycji przeciwniczki, lecz kogoś, kto czuje żal, zranienie i rozczarowanie. Wielu komentatorów wskazuje, że to właśnie brak dystansu w kampanii wobec polityki prezydenta był jedną z przyczyn jej porażki. Nie potrafiła się od niego wyraźnie odciąć ani zbudować własnej narracji. Teraz próbuje to zrobić w książce, choć już za późno, by zmienić bieg wydarzeń. „Moje uczucia wobec niego były zakorzenione w cieple i lojalności, ale z czasem stały się pełne bólu i rozczarowania” – wyznaje.

Harris opisuje, jak często czuła się odsuwana na boczny tor i spychana do niewdzięcznych zadań, takich jak uporządkowanie kryzysu migracyjnego, czyli sprawy w zasadzie nie do rozwiązania. Biden i jego doradcy nie potrafili jej publicznie bronić, gdy była atakowana.

W kampanii nie umiała też przekonująco pokazać, czym różni się od prezydenta.

Wspomina rozmowę ze swoim doradcą Davidem Plouffem, który powiedział jej: „Ludzie nienawidzą Bidena”. Choć w książce to inni formułują najostrzejsze opinie, widać, że także Harris obarcza byłego prezydenta współodpowiedzialnością za własną porażkę.

Tłumaczy, że nie odcięła się od swojego szefa, bo „powstrzymywało ją przekonanie, że nie trzeba kogoś poniżać, by samemu się wywyższyć”. To osobliwa interpretacja lojalności – inni potrafią zachować równowagę między szacunkiem a niezależnością.

Harris natomiast reagowała wobec Bidena niemal odruchem opiekuńczym.

W książce powraca jedno słowo: „obrończyni”. Dopiero z czasem zrozumiała, że broniąc go, narażała siebie i własny zespół. A gdy w noc wyborczą stało się jasne, że przegrała, zapisała tylko: „Boże mój, co teraz stanie się z naszym krajem?”.

Przeczytaj także:

Czego nie powiedziała Vance'owi

W książce są też refleksje na temat innych polityków z najwyższej półki. Wspominając spotkanie z obecnym wiceprezydentem J.D. Vance’em, którego nazywa „człowiekiem bez twarzy” i „typem krętacza”, Kamala Harris pozwala sobie na ironię.

Opowiada, że w Wisconsin Vance złamał zasady bezpieczeństwa, podchodząc w stronę Air Force Two, a potem tłumaczył dziennikarzom: „Chciałem tylko obejrzeć swój przyszły samolot”.

„Gdybym wiedziała, co kombinuje – pisze Harris – chyba wysiadłabym z samochodu i użyła słowa, które należy wymawiać bardzo wyraźnie. Zaczyna się na m, a kończy na r.”. Nietrudno się domyślić, o jakie słowo chodzi*. Była wiceprezydentka słynie z soczystego języka, w którym dosadność bywa środkiem emocji, niekoniecznie agresji.

Obama i Pelosi zawiedli

Jednym z najsmutniejszych tonów „107 dni” jest ten, którym Harris opisuje swoje rozczarowanie ludźmi z własnego obozu. Jej żal nie jest gwałtowny, lecz cichy, podszyty goryczą i poczuciem opuszczenia w chwili próby. Pisze, że jednym z największych błędów, jakie popełniła, było milczenie, gdy Joe Biden ogłaszał ponowny start w wyborach. „Spośród wszystkich osób w Białym Domu to ja byłam w najgorszej pozycji, by przekonywać go, że powinien się wycofać” – stwierdza. „Wiedziałam, że uzna to za przejaw ambicji, może nawet nielojalności”.

Z rozbrajającą szczerością przyznaje, że całe kierownictwo Partii Demokratycznej uległo zbiorowemu złudzeniu.

„Powtarzaliśmy jak mantrę: to decyzja Joego i Jill [Biden]. Czy to była elegancja, czy lekkomyślność? Z perspektywy czasu myślę, że lekkomyślność. Stawka była zbyt wysoka, by zostawiać ją w rękach jednej osoby i jego ego”.

Ten fragment brzmi jak spóźnione rozliczenie – nie tylko z prezydentem, lecz także z własnym tchórzostwem i lojalnością, która przeszła w bezradność.

Jeszcze bardziej osobiście brzmią opisy chwil po rezygnacji Bidena, gdy Harris dzwoniła do najważniejszych demokratów, prosząc o poparcie. Niektórzy – jak Bill i Hillary Clintonowie, potężny afro amerykański kongresmen James Clyburn z Karoliny Południowej czy gubernator Pensylwanii Josh Shapiro odpowiedzieli natychmiast. Inni, których uważała za przyjaciół, nagle zniknęli.

Barack Obama, Nancy Pelosi i Gavin Newsom stają się w tej opowieści symbolami ostrożności podszytej wyrachowaniem.

Obama miał odpowiedzieć krótko: „Joe zrobił to, na co liczyłem. Ale musisz to sobie wywalczyć. Michelle i ja wspieramy cię, ale nie zamierzamy przechylać szali na żadną stronę” („Michelle and I are supportive but not going to put a finger on the scale right now”). Pelosi, tonem matrony partii, powiedziała: „To takie smutne, moje serce jest złamane… Ale musimy mieć proces wyborczy [wyłaniania następcy Bidena w wyścigu prezydenckim], nie namaszczenie”.

Z tych fragmentów wyłania się obraz polityczki zderzonej z samotnością w świecie, który zna od lat. Harris nie pozwala sobie na otwarte ataki – zamiast oskarżać, pisze z nutą zawieszonej goryczy, jak ktoś, kto dopiero teraz rozumie, że

w polityce lojalność jest walutą, której nikt nie wymienia po kursie sprawiedliwości.

Czarnoskóra prezydentka z wiceprezydentem gejem?

Polityczka tłumaczy w książce, dlaczego nie wybrała Pete’a Buttigiega, ministra transportu w rządzie Bidena i otwartego geja, żyjącego w szczęśliwym małżeństwie, na kandydata na wiceprezydenta – i przyznaje wprost, że chodziło o bigoterię Amerykanów.

Pisze, że Buttigieg był jej pierwszym wyborem, bo potrafi rozmawiać z konserwatystami językiem liberalnych wartości. Jednak w 2024 roku uznała, że kraj nie jest gotów na duet: czarnoskóra kobieta na czele listy i gej u jej boku. „Już wtedy prosiliśmy Amerykę o wiele: by zaakceptowała kobietę, czarnoskórą kobietę, czarnoskórą kobietę zamężną z Żydem.

Część mnie chciała powiedzieć: pieprzyć to, zróbmy to.

Ale wiedząc, jaka jest stawka, uznałam to za zbyt duże ryzyko” – przyznaje Harris.

Buttigieg odpowiedział na te słowa z chłodnym dystansem. Stwierdził, że polityk zdobywa zaufanie wyborców „tym, co ludzie sądzą, że zrobisz dla ich życia, a nie kategoriami, do których należysz”, i przyznał, że był „zaskoczony” fragmentami książki. Trudno jednak nie zauważyć, że w tej rozgrywce rację ma raczej Harris.

Rzeczywistość okazała się bezlitosna: Amerykanie w 2024 roku nie zagłosowali na czarnoskórą kobietę, mimo że u jej boku stał biały, heteroseksualny gubernator z dwójką dzieci, trener licealnej drużyny, wręcz idealny tata Ameryki. Tandem z Buttigiegiem dla wielu wyborców byłby pewnie jeszcze trudniejszy do zaakceptowania. To gorzki komentarz o stanie amerykańskiej demokracji i granicach deklarowanej równości.

Jednocześnie Harris odsłania w książce coś, czego żaden polityk z ambicjami na 2028 rok nie powinien mówić na głos: przyznaje, że kalkulowała, biorąc pod uwagę uprzedzenia własnych wyborców. W ten sposób daje przeciwnikom łatwy argument – oto liderka Partii Demokratycznej wyznaje, że nie ufa Amerykanom w kwestii równości. Dla kandydatki, która marzy o Białym Domu, to szczerość kosztowna: prawdziwa, ale politycznie ryzykowna.

Newsom nie oddzwonił. Rywale w 2028 roku?

Była wiceprezydentka nie oszczędza też Gavina Newsoma – rywala, z którym od dekad dzieli równoległą karierę w kalifornijskiej polityce.

Opisuje nerwowe godziny po tym, jak Joe Biden ogłosił, że rezygnuje z wyścigu prezydenckiego. Harris chwyciła za telefon, próbując skontaktować się z najważniejszymi demokratami, w tym z Newsomem, który od lat uchodził za jej naturalnego konkurenta. Przy jego nazwisku w notatniku kampanijnym zapisała: „Hiking. Willcallback (He neverdid)” – „Na szlaku. Oddzwoni (Nigdy nie oddzwonił)”.

Newsom odpowiedział na te słowa dopiero po publikacji książki, tłumacząc, że nie odebrał telefonu, bo pojawił się „nieznany numer”, a on sam w tym czasie próbował dowiedzieć się, co dzieje się w Białym Domu. „W tym samym momencie pisałem oświadczenie popierające Harris” – wyjaśniał, dodając, że całe zajście było „trywialne”.

Ten pozornie błahy epizod – nieodebrane połączenie – urósł do rangi symbolu chłodnej rywalizacji dwojga polityków, którzy zaczynali w San Francisco, wspinali się równolegle po szczeblach władzy w Kalifornii i od lat widzą w sobie nawzajem największe przeszkody na drodze do Białego Domu. Choć Newsom wsparł Harris w 2024 roku, dziś oboje znów zmierzają w tym samym kierunku: ona przygotowuje się do kampanii 2028, on po zakończeniu kadencji gubernatora w 2026 roku niemal na pewno ruszy w wyścig prezydencki.

Nieodebrane połączenie stało się więc czymś więcej niż anegdotą z kampanijnego chaosu – symbolem długotrwałej, ledwie skrywanej rywalizacji dwojga najważniejszych demokratów Zachodniego Wybrzeża.

Szpilką w urodzinowy balon

Jednym z najciekawszych wątków „107 dni” jest próba, jaką Kamala Harris podejmuje, by wreszcie opowiedzieć własną historię – nie jako wiceprezydentka w cieniu Bidena, lecz jako kobieta, polityczka i kandydatka z krwi i kości.

Do tej pory uchodziła za osobę powściągliwą, unikającą osobistych wyznań i emocji. W książce po raz pierwszy pozwala sobie na większą szczerość: pisze o napięciach, jakie kampania prezydencka wniosła w jej związek z mężem Dougiem Emhoffem, o samotności i poczuciu, że każda decyzja polityczna pociągała za sobą cenę w życiu prywatnym.

Wśród tych bardziej osobistych tonów pojawia się scena o niemal kampowym charakterze. Harris wspomina, że w dniu swoich okrągłych urodzin zobaczyła, że na pokład samolotu wniesiono balon z helem, ozdobiony wielkimi cyframi „60”, choć wszyscy w jej zespole wiedzieli, że „już dawno przestała liczyć ile skończyła lat”. „Uśmiechnęłam się szeroko – pisze – i wbiłam obcas szpilki prosto w ten balon”. To autoironiczny moment, który pokazuje, jak bardzo była świadoma presji wieku, wyglądu i wizerunku – rzeczy, które dla kobiet w polityce wciąż mają znaczenie większe, niż powinny.

Ta intymność jest jednak wyjątkiem, nie zasadą. Większość rozdziałów sprawia wrażenie, że

Harris nadal szuka i nie może znaleźć sposobu, by opowiedzieć o sobie Ameryce.

Po latach bycia numerem dwa – w roli zdefiniowanej przez protokół i lojalność wobec Bidena – próbowała w kampanii 2024 roku przedstawić się wyborcom na nowo, już na własnych warunkach. Wspomina tygodnie spędzone na szlaku wyborczym, gdy po rezygnacji prezydenta musiała w pośpiechu stworzyć narrację o sobie: kim jest, skąd pochodzi i dokąd chce poprowadzić swoją partię.

Momentami książka przypomina przedłużenie jej kampanijnych przemówień – pojawiają się znajome hasła o „sprawiedliwości i empatii”, o roli matki imigrantki, która nauczyła ją odwagi i ciężkiej pracy. Harris tłumaczy też, dlaczego wybrała karierę prokuratorki – decyzję, która do dziś budzi wątpliwości części liberalnego elektoratu – oraz jakie wnioski wyciągnęła z tamtego okresu. Nie brakuje też opisów z czasów wiceprezydentury: spotkań z Wołodymyrem Zełenskim i Benjaminem Netanjahu, prób nadania realnej treści urzędowi, który z definicji ma ograniczoną władzę, czy działań na rzecz ograniczenia przemocy z użyciem broni palnej. Wszystko to układa się w portret polityczki, która – mimo sukcesów – wciąż walczy o prawo do samodzielnej opowieści o sobie.

„Nic nie przychodzi mi do głowy"

W tym właśnie tkwi paradoks „107 dni”.

Kamala Harris usiłuje odzyskać głos, który przez lata tłumiły lojalność, ostrożność i partyjna dyscyplina.

Ale im bardziej stara się tłumaczyć światu, kim jest, tym wyraźniej widać, że nadal nie znalazła tonu, w którym potrafiłaby mówić naprawdę po swojemu.

Wśród wielu rozliczeń zawartych w książce, rozdział o żalach i błędach jest najbardziej ludzki. Harris pisze bez upiększeń, że gdyby mogła cofnąć czas, poprawiłaby kilka kluczowych momentów kampanii – tych, które z pozoru wydawały się drobiazgami, a w rzeczywistości przesądziły o jej wizerunku.

Największym błędem, jak przyznaje, była odpowiedź udzielona w programie The View, gdy prowadząca zapytała ją, co zrobiłaby inaczej niż Joe Biden. Harris uśmiechnęła się i odparła: „Nie przychodzi mi nic do głowy”. To zdanie – jak pisze – „prześladowało mnie aż do dnia wyborów”.

Sztab Donalda Trumpa natychmiast podchwycił tę wypowiedź, przedstawiając ją jako dowód, że Harris jest kontynuatorką, nie reformatorką. „Byłam przygotowana na to pytanie – wspomina. – Miałam notatki, gotowe odpowiedzi. W debacie mówiłam: nie jestem Joem Bidenem i na pewno nie jestem Donaldem Trumpem. Zapisałam sobie, że reprezentuję nowe pokolenie, że jeśli zostanę prezydentką, powołam Republikanina do swojego gabinetu.

Ale niczego z tego nie powiedziałam”.

Z podobną szczerością opisuje żal po swoim pierwszym wystąpieniu jako kandydatki Partii Demokratycznej – wspólnym wywiadzie w CNN z Timem Walzem, czyli jej kandydatem na wiceprezydenta. Zwraca uwagę nawet na układ krzeseł, który sprawiał, że jej partner wyborczy wyglądał dominująco, a ona sama – jakby była dodatkiem do jego obecności. „Z perspektywy czasu wiem, że to był błąd – pisze. – Zgodziłam się, bo tak robili inni kandydaci przede mną, ale ten wywiad miał zbyt duże znaczenie, by go dzielić.

Jego obecność wzmacniała narrację, że nie potrafię iść sama”.

Harris nie unika też tematów społecznych, które wywoływały emocje. Wspomina kampanijne ataki wymierzone w osoby transpłciowe i przyznaje, że mogła reagować precyzyjniej, nie tracąc przy tym moralnego tonu. „Nie żałuję, że stanęłam w obronie ludzi, których uznałam za bezbronnych – pisze. – Żałuję, że nie poświęciłam więcej uwagi temu, jak odeprzeć propagandę Trumpa. Bo charakter ma znaczenie. Chciałam tylko pokazać, że nie ma różnicy między oni a ty. Jedynym zaimkiem, który się liczy, jest my – We the People. I to właśnie dla tego my chciałam być prezydentką”.

To Harris w najciekawszej odsłonie: mniej spięta, bardziej refleksyjna, świadoma, że historia jej kampanii to nie tylko suma politycznych błędów, lecz także opowieść o kobiecie, która wciąż próbuje mówić własnym głosem w kraju, który nie zawsze chce go słuchać.

Harris już rozpoczęła rywalizację o nominację w 2028 roku, ale coraz więcej komentatorów uważa, że to krok przedwczesny.

„Czy Harris jest najgorszą polityczką Ameryki?”

Choć nie ogłosiła jeszcze oficjalnie swojej kandydatury, książka „107 dni” pełni funkcję pierwszego spotu wyborczego. Tak przynajmniej interpretuje ją Keith Naughton, doświadczony republikański strateg, który na łamach The Hill zadał prowokacyjne pytanie: „Czy Kamala Harris jest najgorszą polityczką Ameryki?”.

Naughton nie szczędzi krytyki. Zarzuca Harris nadmierną ostrożność, spóźnione reakcje i skupienie na autoprezentacji kosztem odwagi politycznej. Przypomina, że po wyborach 2024 roku miała wyjątkowy kapitał – miliony demokratów, którzy oddali na nią głos – a mimo to pozwoliła, by rola naturalnej liderki partii wymknęła jej się z rąk. Cytuje najnowsze sondaże: w wyścigu o nominację w 2028 roku Harris ustępuje dziś Gavinowi Newsomowi, a w części badań przegrywa nawet z Petem Buttigiegiem.

Oczywiście Naughton pisze z perspektywy przeciwnika politycznego, więc jego oceny trzeba czytać z dystansem. Ale sam fakt, że Harris budzi sceptycyzm nie tylko wśród republikanów, lecz także w liberalnych mediach, mówi wiele o jej obecnej pozycji. Jeszcze niedawno wydawała się oczywistą liderką Partii Demokratycznej; dziś wielu działaczy – jak zauważa Naughton – „ucieka od niej, jak tylko może”.

Książka, która miała być manifestem nowego początku, stała się raczej katalogiem żalów i nieporozumień.

Zamiast nakreślić wizję przyszłości, Harris rozlicza przeszłość – siebie, Bidena i własne otoczenie. To ryzykowny gest: zamiast wzmocnić jej wiarygodność, pogłębia wrażenie, że brakuje jej politycznego instynktu. Taki początek kampanii nie czyni z niej silniejszej kandydatki, lecz potwierdza opinię o osobie zachowawczej, niezdecydowanej i pozbawionej jasnego programu.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że Harris popełnia ten sam błąd co w 2024 roku: zamiast wyznaczyć własny kurs i odciąć się od Bidena, próbuje zadowolić wszystkich naraz. To strategia, która już raz zakończyła się porażką – i niewiele wskazuje na to, by za trzy lata miała przynieść inny rezultat.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

*Dla osób mniej zaznajomionych z angielskim: „motherfucker”

;
Radosław Korzycki

Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.

Komentarze