Przez dekady żyliśmy w przekonaniu, że choroby odszczurze to zamknięty rozdział. Ale to niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Dzisiejszy szczur nie nosi już dżumy, ale niesie coś, co w nowoczesnym świecie jest znacznie bardziej podstępne
W świadomości miejskich mieszkańców szczury są stałym, choć niechcianym elementem pejzażu. Pojawiają się tam, gdzie resztki jedzenia, wilgoć i ciemność tworzą sprzyjające warunki do życia. Boston, Nowy Jork, Chicago, Paryż, Warszawa – każde wielkie miasto ma swoją populację tych zwierząt. Niekiedy więcej niż jedną. Choć mówi się potocznie, że „na każdego człowieka przypadają trzy szczury”, liczby te bywają trudne do potwierdzenia. Pewne jest jedno: nigdy wcześniej nie obserwowaliśmy ich zachowań z taką precyzją jak dziś.
Nowe badania zespołu naukowców z Tufts University, opublikowane w maju 2025 roku, ukazują niepokojący obraz. Analiza tkanek i DNA szczurów złapanych na terenie Bostonu wykazała, że zwierzęta te nie tylko niosą w sobie potencjalnie śmiertelne bakterie, ale również... przemieszczają się między dzielnicami.
Niby nic zaskakującego, a jednak – dotąd uważano, że populacje szczurów są bardzo terytorialne, niemal hermetyczne. Tymczasem badanie pokazuje, że bariery urbanistyczne – autostrady, rzeki, granice osiedli – nie są już wystarczające, by powstrzymać migracje tych gryzoni. A gdy poruszają się one, przemieszczają się również drobnoustroje, które w nich drzemią.
Największym zaskoczeniem wyników badań opublikowanych w PLOS Neglected Tropical Diseases nie był jednak sam fakt, że szczury przekraczają granice dzielnic. Najistotniejsze było to, co te zwierzęta przenoszą ze sobą – niewidzialnych, potencjalnie śmiertelnych pasażerów na gapę.
W ponad 17 proc. przebadanych próbek nerek wykryto obecność bakterii z rodzaju Leptospira – mikroorganizmów, które są w stanie przetrwać w wilgotnym środowisku i zachować zdolność infekcyjną przez tygodnie, a nawet miesiące. Dla mikrobiologów to nie była nowość, ale ich rozprzestrzenienie się w zróżnicowanych populacjach szczurów w miejskiej przestrzeni północnoamerykańskiego miasta – już tak.
Leptospiroza to choroba długo niedoceniana, zasłonięta przez bardziej „medialne” zagrożenia jak salmonelloza, COVID-19 czy ptasia grypa. W świadomości publicznej funkcjonuje jako problem tropików – skutki zalanych slumsów w Manili, skażonych zbiorników wodnych w Brazylii czy sezonowych wybuchów choroby po monsunie w Indiach. Ale bakteria nie zna granic geograficznych, a przyjazne dla jej rozwoju warunki – wilgoć, ciemność, brak sanitariatów, obecność gryzoni – występują dosłownie na całym globie.
W 2018 roku w Bostonie doszło do zdarzenia, które powinno było uruchomić sygnały alarmowe w całym kraju. Ciężko chory mężczyzna trafił do szpitala z objawami ostrej niewydolności wielonarządowej. Diagnoza: leptospiroza. Patogen wyizolowany z jego organizmu porównano z bakteriami pobranymi od szczurów złapanych na ulicach miasta. Wynik? Sekwencje genetyczne niemal identyczne – co oznacza, że szczury były najprawdopodobniej bezpośrednim źródłem zakażenia. I to nie gdzieś w odległej Azji czy Afryce, ale w jednym z najstarszych i najbardziej zaawansowanych technologicznie miast Stanów Zjednoczonych.
To odkrycie zmienia perspektywę. Leptospiroza przestaje być egzotycznym problemem i staje się lokalnym, miejskim zagrożeniem, wpisanym w tkankę codziennego życia. Co więcej, infekcja ta może rozwijać się bardzo podstępnie. W pierwszej fazie przypomina zwykłą grypę: gorączka, dreszcze, bóle mięśni, zmęczenie. Objawy, które większość z nas zlekceważy lub przypisze przeziębieniu. Jednak u części chorych choroba wchodzi w fazę ostrą – uszkadza wątrobę, nerki, płuca. Może prowadzić do wewnętrznych krwotoków, żółtaczki, a nawet śmierci.
W tzw. leptospirozie żółtaczkowej, występującej u 5-15 proc. chorych i wywoływanej głównie przez L. icterohaemorrhagiae, śmiertelność wciąż przekracza 10-15 proc., nawet przy zastosowaniu antybiotykoterapii i leczenia wspomagającego.
Co gorsza, w krajach rozwiniętych choroba ta jest często pomijana w diagnostyce. Brakuje świadomości zarówno wśród pacjentów, jak i lekarzy. W klimacie umiarkowanym lekarz pierwszego kontaktu rzadko podejrzewa chorobę tropikalną, zwłaszcza jeśli pacjent nie podróżował. A leptospiroza nie potrzebuje egzotyki – wystarczą lokalne szczury i niewidoczna warstwa wilgoci na asfalcie po deszczu.
Do zakażenia może dojść przez skaleczoną skórę, przez błony śluzowe nosa, oczu lub jamy ustnej, przez kontakt z wodą, w której znajdował się szczurzy mocz. Wystarczy przypadkowe wejście do kałuży, chwila w piwnicy po zalaniu, kontakt z nieodkażoną powierzchnią w miejskiej przestrzeni. Żadna z tych sytuacji nie brzmi jak coś z filmu katastroficznego – i właśnie dlatego są one tak niebezpieczne. Bo wydają się normalne.
Leptospiroza to nie pandemia – jeszcze nie. Ale to idealny model choroby przyszłości: przenoszona przez zwierzęta, nierozpoznana, powiązana z warunkami urbanistycznymi i zmianami klimatycznymi, ignorowana aż do momentu kryzysu.
Gdy pojawi się kolejny ciężki przypadek, być może znów nie będziemy gotowi. A przecież bakteria już tu jest. Ukryta w szczurzych nerkach, przemieszczająca się kanałami miasta, czekająca na moment, w którym historia znowu się powtórzy.
Zespół naukowców z Tufts University przeprowadził jedne z najbardziej zaawansowanych studiów nad dynamiką szczurzych populacji w środowisku miejskim. Analiza genomów 328 osobników schwytanych w 14 bostońskich dzielnicach nie tylko pozwoliła stworzyć precyzyjny „genetyczny atlas szczura miejskiego”, lecz także ujawniła, jak bardzo zmieniły się dotychczasowe wyobrażenia o ich zachowaniach terytorialnych.
Przez dekady zakładano, że szczury są „lokalnymi patriotami”: żyją, żerują i umierają w obrębie jednej dzielnicy, nie zapuszczając się daleko od gniazda. Okazało się jednak, że ten model jest nieaktualny – przynajmniej w realiach nowoczesnego miasta.
Zwierzęta te zaczęły przekraczać granice dzielnic – dosłownie i biologicznie. Remonty dróg, rozbiórki starych budynków, wznoszenie nowych osiedli i przebudowa infrastruktury podziemnej zaburzają stabilność środowiska szczurzego, zmuszając je do migracji. Te zmiany urbanistyczne, często postrzegane jako modernizacja, w oczach szczura są katastrofą ekologiczną, która popycha go do szukania nowego schronienia. A im dalej się przemieszcza, tym więcej kontaktów z innymi populacjami nawiązuje – i tym więcej drobnoustrojów może wymieniać.
W badaniu Tufts zauważono, że szczury nie migrują całkiem swobodnie – poruszają się „korytarzami” wzdłuż linii metra, rurociągów i kanałów burzowych. Ale tam, gdzie naturalne granice istniały jeszcze dekadę temu, teraz często są przełamywane. Genomy poszczególnych osobników zdradzają ślady krzyżowania się szczepów z różnych dzielnic. To oznacza nie tylko przemieszczanie się szczurów, lecz także „wymieszanie” ich mikrobiomu i chorobotwórczych rezerwuarów. Innymi słowy – bostońskie szczury nie tylko podróżują, ale kolonizują, zakażają i rekonfigurują biologię miejskiego podziemia.
W efekcie tego biologicznego ruchu powstaje coś, co można by nazwać „żywą mapą epidemiologiczną” miasta. To mapa niewidzialna dla oka, ale coraz bardziej dostępna dla biologów molekularnych. Każda populacja gryzoni niesie inny zestaw bakterii, wirusów i pasożytów. Kiedy populacje te się spotykają, ich mikrobiologiczny skład ulega mutacjom, wymianie i transformacji.
W takiej dynamice rodzą się nowe szczepy – odporniejsze, bardziej zjadliwe, trudniejsze do zidentyfikowania. Boston, w tym sensie, staje się miejskim laboratorium nie tylko dla urbanistów, ale i dla epidemiologów, genetyków, mikrobiologów.
I chociaż badanie dotyczyło tylko jednego miasta, to jego konsekwencje są znacznie szersze. W Chicago, jak wykazano w niezależnych badaniach, szczury są nosicielami hantawirusów – patogenów mogących wywołać zagrażające życiu zapalenie płuc i niewydolność nerek.
W Nowym Jorku odkryto liczne szczepy bakterii jelitowych opornych na działanie antybiotyków, w tym takie, które u ludzi wywołują sepsę lub zapalenie jelit trudne do leczenia. W Los Angeles identyfikowano szczury z patogenami wywołującymi dury i tularemię.
Nawet w Europie pojawiają się doniesienia o szczurzych szczepach Salmonelli, które przechodzą niezauważone przez systemy sanitarne.
Nie jest przesadą powiedzieć, że każde duże miasto posiada dziś własny ekosystem patogenów rozwijający się w ukryciu – ekosystem, którego osią są szczury. A że gryzonie te uczą się szybko, adaptują jeszcze szybciej i poruszają niepostrzeżenie, mapy zakażeń tworzone przez ich migracje są wciąż tylko hipotetycznym szkicem. Wiemy, że istnieją, ale nie rozumiemy ich topografii.
To jakby próbować zlokalizować trzęsienie ziemi, mając tylko dźwięki dochodzące z podziemia – wiemy, że coś się dzieje, ale nie wiemy jeszcze, gdzie będzie epicentrum.
W tym sensie szczury stają się nie tylko wektorami chorób, lecz także symptomem głębszego zjawiska: chaotycznego współistnienia człowieka z własnym środowiskiem, które coraz częściej wymyka się spod kontroli. Mapa zakażeń to nie tylko narzędzie diagnostyczne. To opowieść o mieście, które – choć z pozoru uporządkowane – pod ziemią toczy zupełnie inną grę. Grę, w której głównym rozgrywającym wcale nie jest człowiek.
W XIV w. śmierć miała zapach pleśni i brudu, niosła się w workach zboża, skrywała w pchłach na czarnych szczurach. Dżuma – czarna śmierć – zmiotła z powierzchni Europy jedną trzecią populacji, a jej cień ciągnął się przez kolejne stulecia.
I choć dziś tamten kataklizm wydaje się odległy niczym mit, wspomnienie epoki, w której ludzie uciekali z miast, palili ubrania i omijali spojrzenie sąsiada – jego mechanizm wciąż trwa. Mechanizm oparty na prostym wzorze: patogen, zwierzę, człowiek. Równanie epidemiologiczne, które historia ludzkości powtarzała nie raz.
Współczesność oferuje nam pozorną tarczę. Antybiotyki, szczepionki, kanalizacja, systemy wczesnego ostrzegania – to wszystko działa, ale tylko do czasu. Bo jeśli czegoś nauczyła nas historia, to tego, że plagi nigdy nie nadchodzą zgodnie z kalendarzem. Nie pytają o gotowość ani o rozwój cywilizacyjny. Po prostu się dzieją. I często zaczynają się nie od dramatycznego wybuchu, lecz od niezauważonego szmeru – jednej bakterii w szczurzej nerce, jednej mutacji w zwierzęcym rezerwuarze.
Dzisiejsze zagrożenie ma inną twarz niż dżuma, ale działa w oparciu o te same prawa biologii. Klimat się ociepla, pory deszczowe stają się dłuższe, wilgotność w miastach wzrasta. Bakterie takie jak Leptospira zyskują nowe warunki do przeżycia – nie tylko w tropikach, ale i w strefach umiarkowanych. Ocieplenie klimatu oznacza nie tylko topniejące lodowce, ale także rozciągnięcie stref endemicznego występowania chorób na nowe regiony. Tam, gdzie dotąd było zbyt zimno dla pewnych patogenów, dziś jest już wystarczająco ciepło. Granice mikrobiologiczne świata przesuwają się – i robią to szybciej, niż jesteśmy w stanie je śledzić.
Do tego dochodzi urbanizacja, która nie tylko niszczy naturalne siedliska zwierząt, ale również buduje dla nich nowe: systemy kanalizacji, tunele metra, piwnice, zaniedbane dzielnice. Szczury, które kiedyś trzymały się magazynów portowych, dziś żyją pod luksusowymi apartamentami i restauracjami. Są elastyczne, oportunistyczne, odporne. A co najważniejsze – bliskie.
Równolegle globalizacja przyspieszyła obieg nie tylko ludzi i towarów, ale także bakterii i wirusów. Przypadek z Bostonu – niemal genetyczna identyczność szczepu Leptospira u człowieka i miejskiego szczura – to nie wyjątek, lecz zwiastun nowej logiki. Logiki, w której lokalna choroba może stać się globalnym problemem w czasie jednego lotu transkontynentalnego. Wystarczy, że nikt nie zauważy pierwszych przypadków. Że objawy będą zbyt niespecyficzne. Że lekarze nie pomyślą o leptospirozie, bo „to nie Afryka”. A bakteria już wtedy może krążyć – z człowieka na człowieka, z powierzchni na dłonie, z kanalizacji na żywność.
Szczury to brudny, ale nieszkodliwy element miejskiego krajobrazu. Nie zagrażają dziś naszemu zdrowiu, bo mamy antybiotyki, szczepionki i higienę.
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
Plaga XXI wieku nie musi przypominać dżumy. Może nie mieć dramatyzmu ani ikonografii tamtej choroby – bez dzwonów śmierci, bez wozów z ciałami. Może być cicha, podskórna, rozlana niczym smog. Bakterie Leptospira, hantawirusy, zoonotyczne szczepy E. coli, antybiotykooporne bakterie jelitowe – to nie spektakularne zagrożenia z pierwszych stron gazet, lecz ukryte procesy erozji zdrowia publicznego.
Niewidzialna pandemia, której objawy są rozproszone po dziesiątkach miast i setkach przypadków. I tu właśnie tkwi największe zagrożenie. Że nie będzie jednego dnia „wybuchu”, tylko długotrwała fala zachorowań, które nie połączą się w naszym umyśle w spójną narrację. Że uznamy je za przypadkowe, marginalne, zanim będzie za późno.
A wszystko to może zacząć się dokładnie tam, gdzie kończy się świat ludzi i zaczyna świat szczurów. Tam, gdzie kałuża wody po deszczu styka się z porzuconą kanapką. Gdzie rura ściekowa przecieka pod chodnikiem. Gdzie urbanistyka i biologia spotykają się w mroku.
Czy historia się powtórzy?
Być może nie w tej samej formie. Ale z pewnością powtórzy się jej mechanizm: ignorancja, brak czujności, zlekceważone ostrzeżenia. Tylko że tym razem nie będzie można powiedzieć, że nikt nas nie uprzedzał.
Biolog, dziennikarz popularnonaukowy, redaktor naukowy Międzynarodowego Centrum Badań Oka (ICTER). Autor blisko 10 000 tekstów popularnonaukowych w portalu Interia, ponad 50 publikacji w papierowych wydaniach magazynów „Focus", „Wiedza i Życie" i „Świat Wiedzy". Obecnie publikuje teksty na Focus.pl.
Biolog, dziennikarz popularnonaukowy, redaktor naukowy Międzynarodowego Centrum Badań Oka (ICTER). Autor blisko 10 000 tekstów popularnonaukowych w portalu Interia, ponad 50 publikacji w papierowych wydaniach magazynów „Focus", „Wiedza i Życie" i „Świat Wiedzy". Obecnie publikuje teksty na Focus.pl.
Komentarze