Całe to pseudo-patriotyczne wzmożenie jest oparte na kłamstwie. Kiedy ludzie umierają z zimna i głodu, nie można rozdzielać moralności i real-polityki. Śmierć w lesie jest real-polityczna; dla umierającego nie ma nic bardziej realnego, ale także dla tych, którzy ją spowodowali i do niej dopuścili staje się realnością. Będzie im ciążyć przez dziesięciolecia
"Przyzwyczajając ludzi do brutalnej przemocy wobec uchodźców, polski rząd – świadomie lub nie – czyni Polaków współwinnymi tej zbrodni. Zmusza ich do uzasadniania, racjonalizowania, zamykania się na empatię. Nieuchronnie dotyczy to strażników i strażniczek granicznych, wojskowych i policjantów, ale też wszystkich tych, którzy już przyjęli, że tak czynić należy.
Jak wskazuje historia, to poczucie wspólnictwa, wygodne dla rządzących, jest niebezpiecznym i ciężkim piętnem. Pozwala, krok za krokiem, zmniejszać, bez protestu, sferę wolności" - pisze Andrzej Leder psychoterapeuta i filozof* w tekście dla OKO.press. Oto cały esej.
Niezależnie od militarnego wzmożenia, które ogarnęło - od zeszłego wtorku [9 listopada] - rząd, dużą część opozycji i mediów oraz spore odłamy społeczeństwa, wzmożenia skierowanego pozornie przeciw Łukaszence i Putinowi, fakt pozostaje faktem:
na polsko-białoruskiej granicy polskie władze popełniają zbrodnie wobec uchodźców
Funkcjonariusze, na rozkaz Błaszczaka, Kamińskiego, Wąsika i Kaczyńskiego wywożą ludzi do lasu, na śmierć, zostawiają tam dzieci, szczują psami, straszą, nie pozwalają udzielać pomocy.
Co więcej, za udzielanie jej częściej karzą aktywistów i medyków, niż ich wspierają. I nie zmieni tego faktu ani to, że jeszcze okrutniej postępuje białoruski dyktator, ani to, że – razem z władcą Kremla - sprowokował tę całą sytuację i że dąży do destabilizacji Unii Europejskiej.
Na ten sposób postawienia sprawy często odpowiada się, że w sytuacji zagrożenia wojną (hybrydową) nie można moralizować, że tylko pięknoduchy tak robią, a tu trzeba bronić granic Polski.
Jarosław Kaczyński w złej wierze użył tego argumentu gdy mówił o tych, którzy chcąc poprawić sobie wizerunek pomagają uchodźcom - i tych, którzy bronią bezpieczeństwa polskich rodzin, przez niepomaganie uchodźcom walcząc z Łukaszenką.
Uruchamiają się jednocześnie klisze, głęboko tkwiące w polskiej duszy: odwołują się do fantazmatycznej wizji „przedmurza chrześcijaństwa”, którym jakoby miałaby być Polska: „Panie Michale, ty tu w klasztorze, a ojczyzna w niebezpieczeństwie!”, „Hajda na koń!!!” i wreszcie „Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt…!”.
Cała ta zmurszała mitologia ma się dobrze, a głosy takie jak Magdaleny Tulli, na temat zaślepienia wspólnoty, są w mniejszości.
Chcę więc powiedzieć, że całe to pseudo-patriotyczne wzmożenie jest oparte na kłamstwie. Kłamstwie podłym, kłamstwie hybrydowym. Tak jak istnieje wojna hybrydowa, tak istnieje hybrydowe kłamstwo.
Przebiegle łącząc półprawdy i przekłamania, otumania tych, którzy je przyjmują, zaraża ślepotą i bezwzględnością. Konstrukcję tego kłamstwa można prześledzić krok po kroku.
Po pierwsze więc, w imię real-polityki twierdzi się, że przepuszczenie choćby jednego migranta będzie pokazaniem słabości. A tylko twardość i siła spowoduje, że prowokacje ustaną. I żadne wzruszenia (Witold Jurasz dixit) nie powinny nam tej twardości odebrać.
To śmieszna tromtadracja. Polska granica nadal jest nieszczelna. Stale przenika przez nią znaczący procent tych, którzy chcą wędrować dalej, odnotowują to Niemcy, gdzie nagle wzrosła liczba migrantów wędrujących ze Wschodu, a nie z Południa. Zresztą nadal jest to niezbyt duża grupa, bo też, w porównaniu do Morza Śródziemnego, migrantów na polskiej granicy nie jest tak bardzo wielu.
Chcę więc powiedzieć z całą mocą, że
kiedy ludzie umierają w lesie z zimna i głodu, nie można rozdzielać obszaru moralności i real-polityki.
Śmierć w lesie jest najbardziej real-polityczna; dla umierającego nie ma nic bardziej realnego, ale też dla tych, którzy ją spowodowali i do niej dopuścili, staje się realnością, która będzie ciążyć na ich rzeczywistości politycznej przez dziesięciolecia.
Na krótką metę brutalność jest łatwa, ale na dłuższą - najkosztowniejsza. Nie chodzi tu po prostu o uczucia, chodzi o fundamentalne doświadczenie polskiego społeczeństwa.
Z tymi dziesiątkami, a może już setkami trupów będziemy musieli żyć, będziemy musieli tłumaczyć dzieciom jak to się stało… Kłamać, przemilczać albo ze wstydem mówić prawdę.
Tak jak nierozliczenie powszechnego polskiego wspólnictwa w Zagładzie, tak jak przemilczanie ogromnego stopnia kolaboracji z UB i SB w PRL, donosów, poparcia dla stanu wojennego przez ponad połowę Polaków. Również to doświadczenie – rodziny, dzieci, ludzie wywożeni do lasu na śmierć z zimna - doświadczenie zatarte, wyparte albo zaprzeczone, będzie jednak niszczyć wewnętrznie wspólnotę, solidarność, wzajemne zaufanie.
Przejmująco pisze o tym znad granicy Mirosław Miniszewski.
Więc po drugie, sprawa hybrydowej wojny. Określenie przyjęło się tak szeroko, że używa go nie tylko polski rząd, opozycja, ale też przedstawiciele instytucji unijnych, ostatnio Ursula von der Leyen.
W Unii sprawa uchodźców jest „wrażliwa”; ogromne odłamy europejskich społeczeństw nie chcą ich przyjmować. A z drugiej strony rzeczywiście „wpychanie” ich na teren Unii przez władze państwowe krajów ościennych i Unii niechętnych ma charakter działania wrogiego, nastawionego na destabilizację i na przejęcie władzy w poszczególnych krajach przez skrajną prawicę nacjonalistyczną, wspieraną przez Rosję.
Politycy aktualnie rządzący europejską wspólnotą zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa, dlatego na te działania reagują ostrą retoryką. Szczególnie, że w sprawie równie ostrych działań, skierowanych przeciw krajom nieprzyjaznym, trudno im uzyskać jednomyślność.
Nazywanie jednak wrogich akcji Łukaszenki i Kremla wojną rozmywa sens tego słowa. Wojną hybrydową, przypomnijmy, zostały nazwane działania wojsk rosyjskich na Krymie; ni z tego ni z owego pojawiły się tam jednostki bez oznaczeń - „zielone ludziki” – i doprowadziły do przejęcia władzy przez siły promoskiewskie, a następnie przyłączenia Krymu do Rosji. Była to operacja militarna, w której obce wojska weszły na terytorium ościennego kraju i podbiły je.
Takiej wojny po prostu w Polsce nie ma, nie sądzę też, żeby do niej doszło. Łukaszenko jest może zdesperowany i niepoczytalny, ale Putin – nie.
Niezależnie jednak od tego, czy używamy zwrotu „wojna hybrydowa”, czy nie, jest sprawą elementarną oddzielenie przeciwnika, jakim jest białoruska i rosyjska dyktatura, od losu ludzi, którymi te dyktatury się posługują. Ci ludzie cierpią i umierają, bo dyktatorzy - i do dyktatury aspirujący - się nimi posługują.
Rolą państwa demokratycznego powinno być ratowanie ludzi wbrew, podkreślę: wbrew, intencjom wszelkich dyktatorów.
Ale oddzielenia tych dwóch spraw polskie władze nie chcą. Wywoływanie lęku przed wojną służy interesom rządzących w Polsce, pozwala bowiem zaślepiać wielkie odłamy społeczeństwa militarną tromtadracją, a przeciwników politycznych szantażować oskarżeniem o zdradę. Marek Migalski sugeruje, że w gruncie rzeczy Łukaszenko i Putin współdziałają z Kaczyńskim, bo w Unii działa on w interesie Rosji.
Po trzecie. Zwolennicy zostawiania uchodźców w lesie na śmierć twierdzą, że nie ma innego sposobu, żeby rozwiązać kryzys i uchronić Polskę i Europę przed wrogimi imigrantami, „bronią Łukaszenki”. To już jest kłamstwo nawet nie hybrydowe, tylko kłamstwo po prostu.
Wielokrotnie o tym mówiono i pisano. Zgodnie z prawem międzynarodowym, polskim i ludzkim, państwo polskie powinno uchodźcom zapewnić możność złożenia wniosków azylowych. Rozpatrzyć je, tych których trzeba – przyjąć, tych których nie trzeba – odesłać.
Otóż wykonanie tych zobowiązań wymagałoby kilku dość prostych działań – usprawnienia procedury składania i rozpatrywania wniosków, stworzenia ośrodków, w których uchodźcy przebywaliby do czasu ich rozpatrzenia i stworzenia „mostu powietrznego”, który pozwoliłby ich odsyłać, jeśli taka decyzja zapadnie.
Tu dygresja. Osobiście jestem za przyjęciem jak największej liczby uchodźców. Polska się zwija, trwa katastrofa demograficzna spowodowana polityką rządu i ideologicznym wpływem KK [kościoła katolickiego - red], ludzie wykwalifikowani, choćby lekarze, wyjeżdżają, co prowadzi do upadku publicznej służby zdrowia. Aktywni, często nieźle wykształceni imigranci byliby jak znalazł dla polskiego społeczeństwa.
Co więcej, jestem głęboko przeciwny określaniu tych ludzi mianem „migrantów ekonomicznych” i oddzielaniu ich od tych poszukujących azylu. Nie rozumiem, dlaczego człowiek, który ucieka przed pustynnieniem swojego kraju i głodem albo po prostu nędzą, miałby być źle traktowany.
Wbrew antyimigranckiej propagandzie te kraje, które przyjmują migrantów wychodzą na tym dobrze, choć muszą zwykle borykać się też z trudnościami - rzeczywistymi konfliktami i wymyślonymi uprzedzeniami. Zwykle udaje się to w społeczeństwach, które mają wysokie poczucie zbiorowej podmiotowości, wpływu na los wspólnoty.
Atoli właśnie tego w Polsce brakuje. Przyjmowanie dużych grup uchodźców, przy obecnych nastrojach, wydaje się zupełnie niemożliwe.
Wróćmy do korytarza humanitarnego i mostu powietrznego. Mówi się, że to zupełnie niemożliwe i strasznie drogie.
Otóż, przyjmując że jednorazowy „bilet” do Iraku kosztuje zapewne mniej więcej 2000 złotych, przewiezienie 10 000 ludzi kosztowałoby 20 milionów złotych. To suma śmieszna w porównaniu do tej, którą rząd polski (i Unia) chce wydać na budowanie muru na granicy.
Nawet jeśli zwiększyć ją dziesięciokrotnie, a więc mówić o 100 tysiącach ludzi, a koszt „biletu” zwiększyć do 5000 złotych, mamy do czynienia z sumą 500 milionów, a więc wielokrotnie mniejszą niż ma kosztować mur, a zapewne też cała ta wojenna mobilizacja, której jesteśmy świadkami.
Nawet dodanie do tego kosztu ośrodków, żywienia tych ludzi i tak dalej, nie zmieni znacząco tego bilansu. A jeszcze zarobią właściciele pustych ośrodków wczasowych, rolnicy i pośrednicy, bo państwo odkupi od nich żywność i usługi. Jeśli mała Grecja, gorzej lub lepiej sobie radzi ze znacznie większą uchodźców liczbą, to dlaczego Polska nie?
Podnosi się tu trudność z dogadaniem się z władzami krajów, które miałyby uchodźców przyjmować. Sądzę jednak, że co najmniej część z nich byłaby gotowa na rozmowy. W Iraku już wiadomo, że granica białorusko-polska jest śmiertelną pułapką.
Owszem, kłopot jest z krajami, które świadomie prowadzą – jak Turcja – dość obłudną politykę antyunijną. Największa grupa uchodźców syryjskich dociera przecież z Turcji. Tu jednak dochodzimy, być może, do sedna sprawy.
Jedyna bliska nam siła, która mogłaby wywrzeć wpływ na Turcję, Irak, może też Afganistan (który rozpaczliwie potrzebuje pomocy żywnościowej) przede wszystkim zaś na Białoruś i Rosję, to Unia Europejska.
Unia powolna, Unia w kwestii migrantów skłócona i rozdzierana sprzecznymi interesami, kiedy już zaczyna naciskać, to bywa skuteczna.
Zapewne uratowała Ukrainę, podobnie, z Amerykanami - Gruzję… Polska sama, w kwestii naciskania na Irak czy Afganistan, albo Rosję, nie może nic. Polska działająca razem z Unią, może więcej. Tylko że partia rządząca, prąc w stronę autorytaryzmu, skłóciła się z Unią.
Polska prawica jest niechętna Skandynawom – bo socjaldemokratyczni, a Niemcy polska prawica wykorzystuje jako straszak. A właśnie z tymi krajami możliwe było kiedyś partnerstwo wschodnie, które skutecznie wsparło uniezależnianie się Ukrainy od Rosji.
Sądzę, że nie jest to jedyny powód, dla którego polskie państwo nie robi wszystkich rozsądnych rzeczy, które mogłoby zrobić. Wiemy: wojenna mobilizacja pozwala manipulować agresywnymi i lękowymi uczuciami dużych odłamów polskiego społeczeństwa. Przykrywa rzeczywistą, złą politykę – zabijanie kobiet wskutek wprowadzenia praktycznego zakazu aborcji, dewastację sfery publicznej, drożyznę, próby sterroryzowania sądów i konflikt z Unią o praworządność.
Myślę, że jest coś więcej.
Przyzwyczajając wielu ludzi do brutalnej przemocy wobec innych ludzi, polski rząd – świadomie lub nie – czyni Polaków współwinnymi tej zbrodni.
Zmusza ich do uzasadniania, racjonalizowania, zamykania się na empatię. Nieuchronnie dotyczy to strażników i strażniczek granicznych, wojskowych i policjantów, ale też wszystkich tych, którzy już przyjęli, że „tak czynić należy”.
Jak wskazuje historia, to poczucie wspólnictwa, wygodne dla rządzących, jest niebezpiecznym i ciężkim piętnem. Pozwala, krok za krokiem, zmniejszać, bez protestu, sferę wolności.
Sprawa uchodźców na granicy z Białorusią jest sprawą wyjątkową. To jeden z tych momentów w historii, kiedy społeczeństwa i państwa zdają egzamin i które będą rzutować na przyszłość.
Wiemy już, że polskie państwo, rządzone przez prawicę, tego egzaminu nie zdało. Co do społeczeństwa – ten egzamin znowu pokazał, jak bardzo jest podzielone.
Z jednej strony – tysiące nacjonalistów na marszu niepodległości. Z drugiej - trwają protesty, codziennie o 17 30, przed sejmem. Ale więc sprawa jest ciągle niezamknięta.
*Andrzej Leder, słynny psychoterapeuta i filozof z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autor książek „Nieświadomość jako pustka” oraz „Nauka Freuda w epoce Sein und Zeit”.Wielką dyskusję wzbudziła jego „Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej” (2015) o brutalnej rewolucji, jaka dokonała się w Polsce w latach 1939-1956 tworząc warunki do ekspansji miejskiej klasy średniej i odejścia od reguł życia i myślenia określonych przez wieś i folwark. Leder twierdzi, że ta rewolucja pozostaje nieobecna w świadomości społecznej. I wciąż do pewnego stopnia żyjemy zanurzeni w mentalności sarmackiej, według praw folwarku
Komentarze