Donald Trump zapisał się właśnie w historii jako pierwszy prezydent, którego Izba Reprezentantów dwukrotnie postawiła w stan oskarżenia. W środę stosunkiem głosów 232 do 197 przegłosowano drugi impeachment prezydenta, ledwie 13 miesięcy po pierwszym. Co zrobi teraz Senat kontrolowany przez Republikanów?
Tym razem wobec Trumpa sformułowano tylko jeden artykuł impeachmentu, za to największego kalibru: oskarżono go o „podżeganie do buntu” (incitement of insurrection). To, że artykuł zostanie przyjęty, a prezydent postawiony w stan oskarżenia, nie ulegało wątpliwości: Demokraci pod wodzą Nancy Pelosi mają większość w Izbie Reprezentantów, więc pytanie brzmiało ilu Republikanów się do nich przyłączy. Ostatecznie impeachment Trumpa poparło dziesięcioro.
Jednak impeachment w Izbie Reprezentantów jest karą wyłącznie symboliczną – realne są dopiero sankcje nakładane przez Senat, a ten kontrolują Republikanie. Co zrobią?
Demokraci zapowiedzieli, że uruchomią procedurę impeachmentu, jeśli Trump nie zostanie usunięty ze stanowiska w ramach 25. poprawki. Zaproponowana przez Demokratów rezolucja, wzywająca wiceprezydenta Mike’a Pence’a do zastosowania tejże poprawki, została przyjęta przez Izbę Reprezentantów 12 stycznia, ale zagłosował za nią tylko jeden Republikanin. Wiceprezydent – kluczowa postać w tym procesie – wydał zaś oświadczenie, że jest przeciwny „grom politycznym, kiedy sytuacja jest tak poważna”.
25. poprawka, przyjęta w 1967 roku, pozwala m.in. na ogłoszenie prezydenta niezdolnym do sprawowania urzędu, jeśli uznają tak wiceprezydent oraz co najmniej połowa członków gabinetu. W zamyśle poprawka miała chronić Stany Zjednoczone przed bezkrólewiem, np. gdyby prezydent znalazł się w stanie śpiączki – żył, ale nie mógł podejmować decyzji, w tym o rezygnacji ze stanowiska.
Donald Trump, zdaniem Demkratów, „okazał niezdolność do wykonywania podstawowych obowiązków” prezydenta, w tym do „poszanowania dla prawowitego wyniku wyborów” i „ochrony Konstytucji”.
Oświadczenie Pence’a nie znaczy wcale, że jest przychylny Trumpowi. Jak wiemy z doniesień prasowych, wydarzenia z 6 styczni, kiedy musiał chronić się w podziemiach Kapitolu, a podburzony przez Trumpa szturmujący tłum krzyczał „powiesić Pence’a!”, wstrząsnęły spokojnym zazwyczaj wiceprezydentem. Choć przez cztery lata okazywał swojemu szefowi wyłącznie lojalność (niektórzy powiedzieliby nawet „służalczość”), okazało się, że dla prezydenta nie ma to żadnego znaczenia. Kiedy Pence odmówił unieważnienia głosów elektorskich (do czego i tak nie miał prawa) i zamiast Trumpa wybrał Konstytucję, stał się od razu wrogiem, a jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie.
Użycie 25. poprawki było najlepszą – a może i jedyną – szansą Pence’a na to, by zostać prezydentem. Choćby i tymczasowym, choćby i na kilka dni. Musiał jednak dojść do wniosku, że gra nie jest warta świeczki. Do końca kadencji Trumpa został tydzień, więc nawet gdyby Pence’owi udało się zgromadzić większość gabinetową do takiego posunięcia, to Trump zdążyłby odwołać się do Kongresu (na co pozwala 25. poprawka). Ostatnie dni przed zaprzysiężeniem Bidena Amerykanie spędziliby na przepychankach między Trumpem, Pence’em, Izbą Reprezentantów i Senatem. Pozbawienie Trumpa urzędu w taki sposób – choć konstytucyjne – łatwiej też przedstawić jako „przewrót”, zakulisowe machinacje, niż ponadpartyjną inicjatywę ludzi zatroskanych o los republiki.
Jeśli jednak celem jest ukaranie Trumpa, znacznie lepszym pomysłem jest impeachment – łatwiejszy do przeprowadzenia i otwarcie popierany przez niewielką, ale symbolicznie istotną część Republikanów. Procedura impeachmentu, czyli de facto postawienia pod trybunałem stanu, składa się z dwóch etapów: najpierw Izba Reprezentantów stawia zarzuty („artykuły impeachmentu”), przyjmowane zwykłą większością głosów, a następnie o winie lub niewinności oskarżonego decyduje Senat, gdzie wymagana jest większość kwalifikowana dwóch trzecich.
Tym razem wobec Trumpa sformułowano tylko jeden artykuł impeachmentu, za to największego kalibru: oskarżono go o „podżeganie do buntu” (incitement of insurrection), nawiązując tym samym do uchwalonej po wojnie secesyjnej 14. poprawki, zakazującej pełnienia urzędów publicznych osobom, które wzięły udział w buncie lub udzielały buntownikom pomocy.
To, że artykuł zostanie przyjęty, a prezydent postawiony w stan oskarżenia, nie ulegało wątpliwości: Demokraci pod wodzą Nancy Pelosi mają większość w Izbie Reprezentantów, więc pytanie brzmiało ilu Republikanów się do nich przyłączy.
Ostatecznie impeachment Trumpa poparło dziesięcioro, w tym nr 3 w klubie republikańskim, Liz Cheney (córka Dicka), która określiła swoją decyzję ”głosem sumienia”.
Nie jest to głos donośny, bo 10 na 211 kongresmenów to zaledwie niecałe 5 procent, ale w czasie pierwszego impeachmentu Trumpa – kiedy oskarżono go o nadużycie władzy, tzn. szantażowanie prezydenta Ukrainy w zamian za „brudy” na Joego Bidena – ani jeden Republikanin w Izbie Reprezentantów nie odważył się podnieść ręki przeciw Donaldowi Trumpowi.
W Senacie za uznaniem prezydenta winnym zagłosował tylko Mitt Romney z Utah, były kandydat partii na prezydenta w roku 2012, od dawna otwarcie krytyczny wobec Trumpa. Nawet umiarkowane senatorki Lisa Murkowski i Susan Collins zagłosowały wówczas tak, jak reszta kolegów. Tym razem Murkowski była pierwszą Republikanką, która powiedziała, że Trump musi odejść i wkrótce dołączyło do niej kilkoro innych członków izby.
Partia Republikańska na własne życzenie znalazła się w bardzo trudnym położeniu. Wydarzenia 6 stycznia sprawiły, że Trump jest dziś toksyczny dla mainstreamu politycznego, biznesowego i medialnego. Telewizja Fox News, która przez cztery lata była tubą propagandową Trumpa, wycofała się nieco, złagodziła ton. Wielkie korporacje wstrzymały datki na kampanię dla tych republikańskich polityków, którzy już po ataku na Kapitol głosowali za podważeniem wyniku wyborów. Twitter, Facebook i inne wielkie technokorporacje, które na Trumpie zarabiały przecież krocie, oportunistycznie się od niego odcięły, zawieszając mu konta.
Dla kierownictwa Republikanów symboliczne odcięcie się od Donalda Trumpa także byłoby szansą na odbudowanie swojego wizerunku, nowe otwarcie. Sęk w tym, że choć Trump jest toksyczny dla elektoratu centrowego, to w oczach prawicowej, osuwającej się w stronę QAnonu bazy, jest wciąż półbogiem. Jeśli Republikanie odetną się od prezydenta, żeby zyskać w oczach centrystów, to w następnych prawyborach zostaną pokonani przez kandydatów fanatycznie protrumpowych. Jeśli go będą bronić, licząc na to, że zdobędą tym zaufanie i poparcie rozgniewanej bazy, mogą zapomnieć o zwycięstwach wyborczych w takich stanach, jak Michigan, Pensylwania czy Georgia.
Istotny jest tu punkt siedzenia:
członkowie Izby Reprezentantów, startujący przeważnie w okręgach bezpiecznie konserwatywnych, boją się przede wszystkim wyzwania w partyjnych prawyborach, a zatem kochającej Trumpa bazy. Senatorom, dla których okręgiem jest cały stan, zależy z kolei częściej na elektoracie niezależnym, bowiem samą bazą trudno zdobyć większość.
Przywódcy partii wykonują zatem akrobacje, żeby zadowolić obie strony. Lider Republikanów w Izbie Reprezentantów, Kevin McCarthy, oznajmił, że choć prezydent „ponosi odpowiedzialność” za atak na Kapitol, to impeachment byłby błędem, bowiem tylko „podzieliłby naród” i „rozpalił żar partyjnych podziałów”. Zamiast impeachmentu proponował niewiążącą rezolucję potępiającą prezydenta.
Jakby tego było mało: 6 stycznia, już po sprowokowanym przez Trumpa ataku na Kapitol, który miał uniemożliwić potwierdzenie wyboru Bidena na prezydenta, McCarthy głosował za odrzuceniem głosów elektorskich. Z kolei senator Lindsay Graham, który w 2016 roku zażarcie zwalczał Trumpa, potem przez cztery lata był jego najwierniejszym sojusznikiem i obrońcą, 6 stycznia odciął się od niego, teraz mobilizuje kolegów w Senacie przeciw impeachmentowi.
Podziały wśród Republikanów są na rękę Demokratom, ale nie kierują się oni wyłącznie swoim interesem politycznym – Donald Trump musi po prostu zostać ukarany za to, co zrobił. Jeśli podżeganie do ataku na Kapitol, w którym giną ludzie, nie jest czymś, za co należy się kara, to znaczy, że impeachment jest martwym prawem. To, że do końca kadencji zostało tylko kilka dni, nic tu nie zmienia.
Impeachment w Izbie Reprezentantów i tak jest karą wyłącznie symboliczną – realne są dopiero sankcje nakładane przez Senat. Nie wiadomo jednak czy proces Trumpa w ogóle dotrze do izby wyższej, a jeśli tak, to kiedy.
Kontrolujący Senat Republikanin Mitch McConnell nie zabrał w tej sprawie głosu oficjalnie, ale podobno uważa impeachment za dobry pomysł. Traumatyczne doświadczenia z 6 stycznia, kiedy też ewakuowano go w bezpieczne miejsce, nie są pewnie bez znaczenia.
Ale dla McConnella ważniejsze jest zapewne co innego. Przez Trumpa i jego kłamliwą narrację o fałszerstwach wyborczych, Republikanie przegrali drugą turę wyborów do Senatu w Georgii, stracili większość w Senacie. McConnell zaś stracił fotel lidera większości, który był ukoronowaniem jego kariery.
Trump był dla niego użyteczny, kiedy rządził i kiedy pomagał Republikanom przy urnach. Kiedy zaczął szkodzić – partii w ogóle, a McConnellowi w szczególe – wszelka lojalność wobec niego rozpłynęła się jak sen złoty.
McConnell myśli jednak o przyszłości partii, więc wygląda na to, że też próbuje drogi pośredniej. Z jednej strony wysyła sygnały, że może być za impeachmentem, z drugiej nie robi nic, żeby go ułatwić. Póki co wciąż kontroluje proces legislacyjny w Senacie i już zapowiedział, że izba nie zbierze się w piątek. To znaczy, że w najlepszym razie proces Trumpa mógłby zacząć się we wtorek – dzień przed zaprzysiężeniem Joego Bidena.
Czy Senat może osądzić Trumpa, kiedy ten już nie będzie urzędującym prezydentem? Konstytucjonaliści nie są tu zgodni. Nie ma precedensu dotyczącego prezydenta, ale Senatowi zdarzyło się już osądzić w takim trybie byłego sekretarza wojny. Wiadomo jednak, że w takim wypadku nawet uznanie Trumpa winnym przez Senat nie oznaczałoby usunięcia go ze stanowiska. Otwierałoby jednak możliwość, na którą liczy wielu Demokratów (a pewnie i niejeden Republikanin), czyli pozbawienia Trumpa prawa ubiegania się o stanowisko federalne. Do tego wystarczyłaby zwykła większość, a gwarantowałoby to, że w 2024 roku Donald Trump nie mógłby ponownie kandydować na prezydenta.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze