0:00
0:00

0:00

Drugi w ramach procedury impeachmentu proces Donalda Trump przed Senatem rozpoczął się we wtorek 9 lutego 2021 od argumentacji wyznaczonych przez byłego prezydenta dwóch obrońców oraz oddelegowanych przez Izbę Reprezentantów dziewięciorga demokratycznych kongresmenów, którzy pełnią rolę zbiorowego prokuratora. I zdaje się, że drugi z zespołów wygrał to starcie. Demokraci zaczęli od pokazania 13-minutowego filmu, na którym Donald Trump zachęca swoich zwolenników do buntu, a ci potem idą szturmować siedzibę Kongresu. Filmik kończy się obrazkiem z tweetem Donalda Trumpa, jednym z ostatnich, jakie wysłał przed zablokowaniem konta, w którym pochlebnie wypowiedział się na temat działań uczestników zamieszek. Zrobiło to takie wrażenie na senatorach, że część republikańskich członków izby zwiesiła głowy.

Już nigdy nie wrócę na Kapitol

Relacjonujące proces media skupiły się szczególnie na bardzo osobistym przemówieniu kongresmena Jamiego Raskina z Marylandu. Polityk mówił, że zajścia na Kapitolu miały miejsce dzień po pogrzebie jego syna, który zmarł śmiercią samobójczą po latach zmagania się z depresją. W związku z tym w Waszyngtonie była jego rodzina, a córka towarzyszyła mu tego dnia w Kongresie. Opisał, jak się czuł w momencie ataku i że przez myśl przechodziło mu, że oboje mogą zginąć. Mówił też o swoich współpracownikach, którzy dzwonili i wysyłali SMS-y do swoich bliskich, komunikując się – jak im się wtedy wydawało - po raz ostatni.

Przeczytaj także:

Raskinowi łzy cisną się do oczu. Opowiada, że przeprosił swoją córkę za to, co się stało i zapewnił ją, że następnym razem, kiedy odwiedzi go w pracy, nic takiego się nie stanie. Córka odpowiedziała, że nie będzie następnego razu, bo nigdy nie wróci na Kapitol. To bardzo prywatne wyznanie poruszyło bardziej serca niż umysły, ale może to być najlepszy środek do przekonania Amerykanów, że Trump jest winien czegoś absolutnie niegodnego głowy państwa.

Prawnicy ex-prezydenta wystąpili po oskarżycielach, ale – nawet biorąc pod uwagę wyzwania, z jakimi musieli się zmierzyć, czyli ekscentryczny i ciągle zmieniający zdanie klient, ograniczony czas na przygotowanie się, trudną argumentację – ich prezentacja była absolutną katastrofą.

Prezydenccy adwokaci Bruce Castor i David Schoen są znanymi prawnikami i doświadczonymi wykładowcami, lecz wedle ekspertów i publicystów złamali wszystkie zasady dobrego publicznego przemawiania. „New York Magazine” napisał, że obrona Trumpa prowadziła „przezabawnie niespójną argumentację”. „Slate” – że były to „jałowe zdania nietłumaczące, dlaczego Trump powinien zostać uniewinniony. A portal „Daily Beast” zauważa, że nikt nie pochwalił adwokatów Trumpa za wykonaną pracę.

Cztery godziny o czterech godzinach zamieszek

W środę 10 lutego pałeczka wróciła do oskarżycieli. Demokratyczni kongresmeni stworzyli narrację składającą się z trzech odrębnych części. Pierwsza, której prezentacja zajęła mniej więcej cztery godziny, była szczegółową rekonstrukcją wydarzeń, które doprowadziły do wydarzeń 6 stycznia i kluczowej w nich roli Donalda Trumpa. Argumentowali, że wysiłki byłego prezydenta, by nielegalnie wygrać wybory, miały kilka faz, z których każda kolejna była bardziej desperacka od poprzedniej.

Trump najpierw próbował manipulować przy głosowaniu jeszcze przed wyborami, chociażby poprzez nakłanianie kierownictwa United States Postal Service, czyli amerykańskiej poczty, do kombinowania przy wysyłaniu obywatelom pakietów wyborczych. Potem, już po 3 listopada 2020, miała miejsce seria pozbawionych podstaw pozwów o unieważnienie wyniku. Następny etap to bezpośrednie naciski na republikańskie władze Georgii i Arizony, by w cudowny sposób „odnalazły” brakujące Trumpowi głosy. I wreszcie podburzanie ludu spod szyldu Make America Great Again i podżeganie do szturmu na siedzibę Kongresu.

Druga część prezentacji oskarżycieli była, patrząc z perspektywy postpolityki, najbardziej widowiskowa i dotyczyła szczegółów inwazji na Kapitol. Pokazano kolejne filmy, w tym z kamer ochrony.

Część z nich nie była wcześniej znana opinii publicznej. Stacey Plaskett, demokratyczna delegatka do Izby Reprezentantów z Amerykańskich Wysp Dziewiczych zademonstrowała nagranie, gdzie widać tłum wrzeszczący „powiesić Mike’a Pence’a!”, który – jak się okazuje – dotarł dużo bliżej ówczesnego wiceprezydenta niż się wcześniej wydawało. Bezpieczeństwo drugiej osoby w państwie było poważnie zagrożone.

Na kolejnym filmie widać, jak pracownicy biura przewodniczącej Izby Reprezentantów Nancy Pelosi szukają schronienia.

Na jeszcze innym, jak senator Mitt Romney prawie stanął twarzą w twarz z bojówkarzami i uratował go instynkt jednego z funkcjonariuszy ochrony Eugene'a Goodmana, któremu udało się również odciągnąć tłum od drzwi do sali Senatu.

Trzecia i ostatnia część środowej prezentacji demokratów była dość krótka. Poświęcono ją brakowi działania ze strony Trumpa, gdy było już jasne, że istnieje poważny problem. Zakończyła się dość osobliwie, ponieważ republikański senator Mike Lee z Utah ostro sprzeciwił się relacji oskarżycieli z rozmowy telefonicznej z udziałem jego, byłego prezydenta i kolejnego senatora prawicy Tommy'ego Tuberville'a z Alabamy. Jednak wersję demokratów potwierdzał już 9 stycznia rzecznik Mike’a Lee. Najważniejsze w całej historii jest zaś to, że według kontestowanej przez Lee narracji Trump i jego prawnik Rudy Giuliani jeszcze podczas i po szturmie na Kapitol dzwonili do wpływowego senatora, by ten spróbował zablokować procedurę liczenia głosów.

Niektórzy Republikanie uznali środową prezentację za dość przekonującą, choć większość z nich należała do grupy, która już wcześniej miała głosować za skazaniem Donalda Trumpa. Wielu innych, w tym Rand Paul z Kentucky, Tim Scott z Południowej Karoliny, Cindy Hyde-Smith z Missisippi, Rick Scott z Florydy, Mike Braun z Indiany i Marsha Blackburn z Tennessee stanowczo pozostają przy swoim zdaniu, że nie ma podstaw, by byłego prezydenta uznać za winnego stawianych mu przez demokratów zarzutów. Do skazania potrzeba 67 głosów, a rzecznicy impeachmentu dysponują dziś najwyżej 56 (50 demokratów i sześcioro republikanów).

Trump jako trzecia siła?

Trzeba jednak powiedzieć, że senacka prawica ma kłopot i pozostaje zakładnikiem byłego gospodarza Białego Domu, bo jest on bohaterem i liderem dla jej elektoratu.

Według przeprowadzonego w ostatni weekend stycznia sondażu portalu „The Hill” i pracowni HarrisX znacząca większość wyborców Partii Republikańskiej deklaruje, że jeżeli Donald Trump założyłby nowe stronnictwo, to poszłaby za byłym prezydentem.

Ci, którzy są takiej decyzji pewni lub poważnie ją rozważają to w sumie 64 proc. badanych. Pozostałych 36 proc. nie opuściłoby starej prawicowej partii. Co więcej, 28 proc. wyborców niezależnych oraz aż 15 proc. tradycyjnych demokratów przyłączyłoby się do ruchu Trumpa nazywanego w mediach roboczo „Partia Patriotów”.

Sam zainteresowany niedługo po opuszczeniu urzędu wspominał o tym, że nie wyklucza założenia nowego stronnictwa, ale szczegółów na razie nie podał. „Wyniki naszego sondażu pokazują, że pomimo wydarzeń na Kapitolu z 6 stycznia Donald Trump pozostaje politycznym graczem, z którym wszyscy się muszą liczyć. Amalgamat jego ludowych poglądów bardziej odpowiada sporej grupie wyborców niż propozycje establishmentu tyleż republikanów co i demokratów” – uważa prezes HarrisX Dritan Nesho. Jego zdaniem partia byłej głowy państwa stałaby się drugą co do wielkości siłą w kraju i zepchnęłaby tradycyjnych republikanów na trzecie miejsce. „Na naszych oczach ma miejsce radykalizacja obydwu głównych stronnictw, która jest wymierzona w demokrację” – napisał na Twitterze Chris Hayes, komentator stacji MSNBC.

View post on Twitter

Umiarkowani członkowie i wyborcy Partii Republikańskiej coraz mniej się w niej odnajdują. Po cichu liczyli, że prezydent, który po raz pierwszy od 1932 roku nie tylko przegrał batalię o reelekcję, ale stracił większość w Senacie i nie odbił Izby Reprezentantów po tej wielowymiarowej klęsce szybko odejdzie do historii. Tymczasem muszą się zderzyć z partyjnymi dołami, które wierzą w spiskowe teorie QAnona, zaprzeczają zagrożeniu wynikającemu z pandemii COVID-19 i domagają się zainstalowania w Białym Domu człowieka, na którego głosowało o siedem milionów Amerykanów mniej niż na jego rywala, nie wspominając porażki w Kolegium Elektorskim.

Stanowe aparaty Partii Republikańskiej przesuwają się nie tylko na prawo, ale chwilami poza granicę warunkującego demokrację liberalną common sense’u, czyli zdrowego rozsądku. Na przykład kierownictwo ich lokalnego oddziału z Oregonu zagłosowało za potępieniem dziesięciorga republikańskich kongresmenów, którzy głosowali w ramach procedury impeachmentu za postawieniem Trumpa w stan oskarżenia. Powołali się na pozbawioną umocowania w faktach teorię, że zajścia z 6 stycznia na Kapitolu były ustawką służącą uderzeniu w autorytet ówczesnego prezydenta.

Na Hawajach, na oficjalnym koncie partii na Twitterze napisano, że zwolennicy QAnon, którzy dokonali insurekcji byli w dużej mierze motywowani szczerą i głęboką miłością do Ameryki. Tymczasem QAnon został oficjalnie uznany przez FBI za zagrożenie terrorystyczne. Po fali krytyki tamtejszy wiceprzewodniczący partii Edwin Boyette podał się do dymisji, a tweety zostały usunięte.

W kolejnych kilkunastu stanach tamtejsi republikanie na różne sposoby zadeklarowali wierność Trumpowi i ludowi Make America Great Again.

Wielki kredyt zaufania Bidena

W tym momencie nie da się nie przypomnieć banalnego porzekadła, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Trzecim jest w tej sytuacji Joe Biden, który ma teraz szansę stworzenia platformy odpowiadającej części elektoratu zniechęconej do tradycyjnej polityki i demokratów, i republikanów. A to przede wszystkim dlatego, że mandat dają 46. prezydentowi USA sami Amerykanie. Głowie państwa ufa, według ostatniego badania Monmouth University Poll 54 proc. respondentów, a nie ufa – 30 proc. 61 proc. z optymizmem wyraża się o jego propozycjach politycznych, przeciwnego zdania jest 35 procent. Donald Trump ani razu podczas całej swojej kadencji nie cieszył się takim poparciem.

Do tego jeszcze 51 proc. Amerykanów nie ufa Kongresowi, wobec czego Biden pozostaje najbardziej popularnym spośród urzędujących polityków.

Aż 71 proc. przepytanych przez pracownię Monmouth chce, by republikanie z Senatu i Izby Reprezentantów współpracowali z prezydentem i pomagali w realizowaniu jego wyborczej agendy. Obstrukcji polityki gospodarza Białego Domu pragnie tylko jedna czwarta badanych. Najważniejsze tematy dla Amerykanów to walka z koronawirusem, edukacja, wewnętrzny terroryzm i ekstremizm grup nacjonalistycznych, bezrobocie i ochrona zdrowia. Na dalszy plan schodzą kwestie, w jakich zwykle mocni są republikanie, czyli podatki, imigracja i patriotyzm.

Autorka zrezygnowała z honorarium, wyrażając w ten sposób wsparcie dla OKO.press

;

Komentarze