Amerykanie wybrali konwencjonalnego prezydenta, bo mieli już dość „niekonwencjonalnego" Trumpa. Zaprzysiężenie Joego Bidena i Kamali Harris 20 stycznia nie było jednak konwencjonalne: Waszyngton był pełen Gwardii Narodowej, a na ceremonii nie było tłumów
Rankiem czasu waszyngtońskiego Donald Trump z żoną opuścili Biały Dom – prezydencki śmigłowiec Marine One zabrał ich do bazy wojskowej Andrews, gdzie odbyła się ceremonia pożegnalna. Po raz ostatni odegrano Trumpowi „Hail to the Chief”, wystrzelono na wiwat z 21 dział. Odchodzący prezydent wygłosił krótkie, zaskakująco normalne przemówienie, w którym sam siebie pochwalił za cztery lata fantastycznych rządów, potępił przemoc polityczną, a także zapewnił o potrzebie jedności.
Oczywiście słowa sobie, a czyny sobie, po wszystkim bowiem wsiadł do Air Force One i odleciał na Florydę, do swojej posiadłości Mar-a-Lago, stając się tym samym pierwszym prezydentem od 150 lat, który nie zjawił się na zaprzysiężeniu swojego następcy. Joe Biden pochwalił wprawdzie tę decyzję, mówiąc, że „to pewnie jedna z niewielu rzeczy, w której jesteśmy [z Trumpem] zgodni”, ale nie chodzi przecież tylko o kurtuazję. Nawet prezydenci, którzy szczerze nie znosili ludzi mających ich zastąpić – jak Herbert Hoover w 1933 roku czy Barack Obama przed czterema laty – przezwyciężyli osobistą niechęć i zachowali się zgodnie z politycznym obyczajem, zdając sobie sprawę z symbolicznego znaczenia tego gestu dla systemu demokratycznego.
Nie można odmówić Trumpowi konsekwencji – skoro wciąż utrzymuje, że wybory zostały sfałszowane i Joe Biden nie został wybrany uczciwie, trudno oczekiwać, by uczestniczył w „nielegalnym” zaprzysiężeniu. Problem jest poważny. Kłamstwo wyborcze (kłamstwo, bo rewelacji Trumpa nie potwierdziła nawet jego administracja: ani prokurator generalny, ani wywiad, ani żadne inne kompetentne służby) będzie nadal zatruwać debatę publiczną i napędzać prawicowy ekstremizm, którego skutki widzieliśmy 6 stycznia.
Nieobecność Trumpa na zaprzysiężeniu jest nie tylko wyrazem zranionej miłości własnej, nieumiejętnością pogodzenia się z porażką, ale ma też cel polityczny – służy dalszej delegitymizacji prezydentury Joego Bidena.
Grunt pod nią jest już naszykowany: znacząca część wyborców republikańskich zgadza się z Trumpem i nie uważa Bidena za legalnego prezydenta.
W zaprzysiężeniu wzięło udział, na szczęście, całe kierownictwo Partii Republikańskiej, na czele z Kevinem McCarthym i Mitchem McConnellem, liderami partii w – odpowiednio – Izbie Reprezentantów i Senacie. Zignorowali oni pożegnanie Trumpa w bazie Andrews, podobnie jak ustępujący wiceprezydent Mike Pence. „Trudno byłoby uczestniczyć zarówno w uroczystości pożegnania, jak i inauguracji”, wyjaśnił jeden ze współpracowników wiceprezydenta.
Pence wybrał zdystansowanie się wobec Trumpa i udał się na Kapitol, gdzie milcząco reprezentował odchodzącą administrację.
Jego pożegnanie na schodach Kapitolu przez wiceprezydentkę Harris było – z konieczności – jedynie namiastką normalnego przekazania władzy.
Ciągłość amerykańskiej demokracji reprezentowali też byli prezydenci – Jimmy Carter, chorujący na nowotwór 96-latek, z powodów zdrowotnych nie zdołał przylecieć do Waszyngtonu, ale na schodach Kapitolu byli zarówno Demokrata Bill Clinton, jak i Republikanin George W. Bush. Ceremonię prowadziła dwójka senatorów z obu partii, Demokratka Amy Klobuchar i Republikanin Roy Blunt, i – mimo niesprzyjających okoliczności – odbyła się ona z grubsza wedle tradycyjnego planu.
Sędzia Sonia Sotomayor odebrała przysięgę od wiceprezydentki Kamali Harris, pierwszej kobiety na tym stanowisku, a przewodniczący Sądu Najwyższego John Roberts, zaprzysiągł Josepha R. Bidena jako 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Hymn zaśpiewała (bardzo ładnie) Lady Gaga, wystąpili też Jennifer Lopez i – zapewne w geście docenienia konserwatywnej Ameryki – muzyk country Garth Brooks. Poetka Amanda Gorman odczytała wiersz, ksiądz (Biden jest drugim w historii prezydentem-katolikiem) i pastor odmówili modlitwę oraz udzielili błogosławieństwa.
Normalnie wypełniona po brzegi platforma tym razem świeciła pustkami – ceremonia odbywała się (w większości) zgodnie z covidowymi zasadami bezpieczeństwa, gości było znacznie mniej niż zazwyczaj. Uczestnicy nosili maski (zdejmowali je tylko do zaprzysiężeń i przemów), dbano o zachowanie dystansu, choć po zakończeniu części oficjalnej było bardzo dużo uścisków dłoni, objęć i pocałunków. Od dawna było oczywiste, że z powodu pandemii dzisiejsza ceremonia będzie nietypowa, ale wydarzenia 6 stycznia, w wyniku których zginęło pięć osób, sprawiły, że do obostrzeń pandemicznych doszły względy bezpieczeństwa innego rodzaju.
Dokładnie dwa tygodnie temu tłum zwolenników Trumpa wdarł się na Kapitol, między innymi po rusztowaniach inauguracyjnej platformy, na której Biden i Harris złożyli dziś swoje przysięgi. FBI i inne agencje rządowe ostrzegały przed możliwymi zamachami skrajnej prawicy, więc Waszyngtonu strzegły dziś dziesiątki tysięcy żołnierzy Gwardii Narodowej. Duża część centrum miasta została zamknięta dla publiczności, National Mall, czyli wielki pas terenu przed Kapitolem, wypełniły tym razem nie wiwatujące tłumy, ale 200 tysięcy amerykańskich flag.
W styczniu 2017 roku Donald Trump przechwalał się, że to jego inauguracja, a nie Baracka Obamy, zgromadziła największe tłumy w historii, mimo iż gołym okiem widać było, że to nieprawda – było to pierwsze kłamstwo jego prezydentury, które okazało się zapowiedzią czterech lat. Tym razem Trump może mieć satysfakcję, że dzisiejsza inauguracja zgromadziła mniej ludzi niż jego, ale też nikt się nie ścigał, wręcz przeciwnie – życzeniem Bidena było to, by uroczystości były tak skromne, jak to tylko możliwe. Trudno jednak zaprzeczyć, że tłumy uzbrojonych żołnierzy kolidowały z wizerunkiem „najwspanialszej demokracji świata”.
Przemówienie inauguracyjne nowego prezydenta nie było długie i nie było też – uczciwie rzecz oceniając – popisem sztuki retorycznej, ale Joe Biden poruszył w nim wszystkie tematy, których można się było spodziewać. Zaczął od przypomnienia niedawnego o ataku na Kapitol, ale użył go jako przykładu trwałości amerykańskiej demokracji. Głównym tematem jego przemówienia była jednak wspólnota, konieczność działania razem, ponad podziałami. Optymistyczne (może nawet zbyt optymistyczne) spojrzenie na Amerykę to jeden ze znaków rozpoznawczych Bidena, ale podkreślanie znaczenia wspólnoty to coś, od czego zaczynają wszyscy prezydenci – nawet Trump, choć w pamięci zapisała się głównie użyta przez niego wówczas fraza „amerykańska rzeź”, jaką miał rzekomo powstrzymać jego wybór na prezydenta.
W przypadku Bidena wezwanie do jedności jest jednak szczególnie aktualne: obejmuje stanowisko w chwili bezprecedensowego kryzysu zdrowotnego, ekonomicznego i politycznego. 400 tysięcy Amerykanów zmarło na Covid-19, a końca pandemii wciąż nie widać; gospodarka ledwo dyszy, bezrobocie sięga 7 procent, a istotna część Amerykanów nie akceptuje nowej administracji i nie ma zaufania do obecnego systemu jako takiego.
Biden wezwał do zakończenia wojny domowej, mówił o okazywaniu sobie empatii, o stawieniu czoła „mrocznej zimie” wspólnie, jako jeden naród.
Było to konwencjonalne przemówienie kogoś, kto chce być konwencjonalnym prezydentem, ale właśnie kogoś takiego – najpierw w partyjnych prawyborach, a potem w listopadzie – wybrali Amerykanie, zmęczeni „niekonwencjonalnością” Donalda Trumpa.
Po ceremonii, jeszcze w budynku Kapitolu, Biden podpisał nominacje na członków swojego gabinetu, które teraz trafią do Senatu. Wiceprezydentka Harris – oficjalna przewodnicząca tej izby – ma jeszcze dziś odebrać przysięgę od trzech nowych demokratycznych senatorów, co oficjalnie da większość w Senacie Partii Demokratycznej. Jeszcze 20 stycznia Biden miał w Białym Domu podpisać szereg rozporządzeń wykonawczych – część będzie odwróceniem decyzji jego poprzednika (np. zniesienie zakazu wjazdu do Stanów ludzi z krajów muzułmańskich czy powrót USA do paryskiego porozumienia klimatycznego), inne dotyczyć będą obecnej sytuacji (np. wprowadzenie moratorium na eksmisje czy ogólnokrajowy nakaz noszenia maseczek w budynkach federalnych). To oczywiście tylko początek: w nadchodzących dniach możemy spodziewać się dalszych rozporządzeń oraz licznych projektów ustaw, bowiem pierwszych sto dni prezydentury zawsze postrzega się symbolicznie jako „nadanie tonu” nowej administracji.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze