Zintensyfikowane izraelskie naloty na Liban pozbawiły życia już ponad 500 osób, w tym około 50 dzieci. Izrael przekonuje, że uderza tylko w cele militarne, związane z Hezbollahem. Amerykanie są wobec swojego sojusznika bezsilni, a drogi do pokoju nie widać
W 1982 roku, gdy Izrael rozpoczął okupację południowego Libanu, tamtejsi szyici witali izraelską armię z ulgą. Mieli dosyć palestyńskich bojowników, którzy po wyrzuceniu z Palestyny, a następnie z Jordanii, uczynili z południowego Libanu swoją bazę, z której mogli atakować północny Izrael. Amerykańsko-libańska dziennikarka Kim Ghattas w swojej książce „Czarna Fala” napisała, że w pierwszych miesiącach mieszkańcy libańskiego południa nie mieli problemu z Izraelczykami. Żołnierze w Tyrze czy Sydonie swobodnie chodzili na zakupy, czy do kina.
Ale taki stan nie trwał długo – mieszkańcy szybko zwrócili się przeciwko okupantowi.
Dzisiejsza sytuacja pod wieloma względami przypomina tę sprzed 42 lat. I wtedy, i dziś Liban był ledwie funkcjonującym państwem. I wtedy, i dziś miał problem z paramilitarnymi oddziałami poza kontrolą państwa. Wówczas Izraelczycy weszli do Libanu, by wyeliminować zagrożenie ze strony Organizacji Wolnej Palestyny, dziś chce zneutralizować Hezbollah. I odnosi sukcesy wojskowe, tak jak 42 lata temu.
A jednak ówczesna wojna (pełna zbrodni wojennych, w tym masakry w obozie dla uchodźców w Bejrucie dokonanej przez tamtejsze chrześcijańskie milicje, z przyzwoleniem ich sojusznika – Izraela) nie przyniosła długotrwałego pokoju między Izraelem a Libanem, nie dała stabilności w regionie. Izrael zneutralizował zagrożenie militarne ze strony OWP. Ale zantagonizował tamtejszą ludność szyicką i popchnął ją w ramiona Iranu.
W momencie izraelskiego ataku w 1982 roku nie istniał jeszcze bowiem libański Hezbollah (Ḥizb Allāh, „partia Boga”). Ta paramilitarna organizacja powstała w odpowiedzi na izraelską inwazję, od 1990 roku bierze czynny udział w libańskiej polityce, współtworzyła niestabilne rządy w tym kraju. I od samego początku była silnie wspierana czy nawet współrządzona z Iranu. Iran po rewolucji islamskiej w 1979 roku obwołał się bowiem obrońcą szyitów (około 10-15 proc. muzułmanów na świecie, zdecydowana większość w Iranie) na całym świecie. Nowy irański przywódca Ruollah Chomeini chciał rozlać swoją rewolucję na cały świat. W Libanie, i wówczas, i obecnie szyici stanowili około 30 proc. całej populacji kraju. Iran od początku wspierał i szkolił bojowników Hezbollahu. Organizacja jest uważana za terrorystyczną przez większość państw zachodu.
Izraelczycy w dużej mierze wyeliminowali wówczas bojowe zdolności swojego wroga (OWP) na północy. I stworzyli sobie nowego. I tak jak w 1982 roku, tak i dziś widać podobny brak długofalowej strategii.
Sytuacja w Libanie ma bezpośredni związek z izraelską inwazją na Strefę Gazy. Ta rozpoczęła się od odpowiedzi na bezprecedensowy atak Hamasu na cele w południowym Izraelu. Niemal nikt nie odmawiał wówczas Izraelowi prawa do militarnej odpowiedzi. Ta trwa już niemal rok i nie przyniosła powrotu zakładników do Izraela. Armia od roku niszczy kolejne kwartały palestyńskiej enklawy nad Morzem Śródziemnym, czyniąc ją niemal niemożliwą do zamieszkania, poza bojownikami mordowane są tysiące niewinnych osób.
Gerszon Baskin, izraelski aktywista pokojowi i negocjator, mówił w niedawnym wywiadzie dla OKO.press:
„Nie ma co się oszukiwać: bardzo duża część z tego, co od miesięcy dzieje się w Gazie to zemsta. Nie żadna strategia, nie żaden konkretny plan jak poprawić naszą sytuację, to zwykła, okrutna zemsta. Niszczenie i mordowanie”.
Nie istnieje plan na to, co ma stać się po wojnie, by dało się współegzystować. Izrael funduje swoim sąsiadom głęboką traumę i wychowuje kolejne pokolenia radykałów, którzy będą nienawidzić swojego żydowskiego sąsiada. Izrael uznaje, że rozwiązaniem jest wojna tam, gdzie długofalowo militarne rozwiązanie problemów nie istnieje.
Podobnie może rozwinąć się sytuacja na północy kraju.
Zróbmy więc teraz krok w tył i spróbujmy prześledzić, co stało się w ostatnich dniach, i co do tego doprowadziło.
8 października, dzień po ataku Hamasu na Izrael, Hezbollah wystrzelił rakiety na okupowane przez Izrael tereny przy granicy syryjsko-libańskiej. Był to wyraz wsparcia ze strony libańskiego sojusznika Hamasu. Wymiana ognia ponad libańsko-izraelską granicą trwa nieprzerwanie od tego dnia.
3 listopada sekretarz generalny Hezbollahu Hassan Nasrallah wystąpił publicznie po raz pierwszy od ataku Hamasu 7 października. Chwalił napastników za decyzję o ataku, dodał jednak, że decyzja ta była w stu procentach podjęta samodzielnie przez Hamas, bez udziału sojuszników.
„Niektórzy mówią, że niedługo dołączymy do wojny. Mówię wam, jesteśmy częścią tej bitwy od 8 października” – przekonywał Nasrallah – „Islamski opór w Libanie rozpoczął operacje kolejnego dnia”.
Od października 2023 do lipca 2024 roku naliczono ponad 8,5 tys. ataków z obu stron granicy, z czego zdecydowana większość – 7 tys. – to ataki izraelskie. Ich intensywność była bardzo stała w czasie. Ta faza konfliktu zmusiła około 150 tys. osób (to liczby do 5 lipca) do ucieczki lub ewakuacji ze swoich domów – 60 tys. po stronie izraelskiej (oficjalnie liczby izraelskie), 90 tys. po stronie libańskiej (szacunki ONZ). Izrael mówi o 33 ofiarach śmiertelnych, w tym dziesiątce cywilów, ONZ szacuje ofiary po drugiej stronie na 466 osób, w tym setkę cywili.
Według Emile Hokayema, analityka International Institute for International Studies, skala ataków Hezbollahu w tym czasie sugerowała, że chodzi przede wszystkim o odciążenie frontu w Gazie i zmuszenie Izraela do podpisania zawieszenia broni – najpierw na południu, następnie na północy. Jego zdaniem organizacja nie chciała sprowokować otwartej wojny.
Dynamika konfliktu zmieniła się 17 września, gdy Izrael podjął zupełnie nowy rodzaj ataku.
17 i 18 września zaatakowano członków Hezbollahu przy użyciu ich własnych urządzeń elektronicznych – najpierw pagerów, następnie wielu innych urządzeń. W niespodziewanych momentach urządzenia członków szyickiej partii eksplodowały, zabijając 42 osoby, raniąc ponad 3,5 tys. osób. Wśród ofiar było przynajmniej 12 cywili, w tym dwójka dzieci. Atak, choć wymierzony w członków organizacji, dotknął ich w niespodziewanych momentach i ranił wiele osób postronnych. Jego skala była tak duża, że zdestabilizował on Bejrut i zasiał terror wśród członków Hezbollahu.
Izrael oficjalnie nie przyznaje się do tego ataku, ale trudno mieć wątpliwości, kto podjął się takiej operacji, nawet jeśli prezydent Izraela Izaak Hercog 22 września oficjalnie zaprzeczył udziałowi jego kraju.
Temu, że liczne rakiety lecące w stronę Libanu od nocy z niedzieli na poniedziałek wystrzeliwane są przez izraelską armię, nikt już nie zaprzecza.
„To było przerażające, rakiety latały nad naszymi głowami. Obudziliśmy się wśród odgłosów bombardowań, nie spodziewaliśmy się tego” – powiedziała cytowana przez BBC anonimowa mieszkanka południowego Libanu.
W poniedziałek 23 września wieczorem szef sztabu izraelskiej armii Herci Halewi powiedział: „Uderzamy w infrastrukturę bojową, którą Hezbollah budował przez ostatnie 20 lat. To bardzo znaczący atak”.
Zdaniem anonimowego, ważnego urzędnika izraelskiej armii cytowanego przez BBC, Izrael ma w tym momencie trzy cele:
Halewi mówi o tym, że infrastruktura ta była budowana przez ostatnie 20 lat. Wspominaliśmy już o izraelskiej inwazji z 1982 roku, która stworzyła Izraelowi nowego wroga na północy – Hezbollah. Ale ostatnia duża konfrontacja między Hezbollahem i Izraelem to 2006 rok. Wojna trwała niewiele ponad miesiąc, obie strony obwołały się zwycięzcami, dynamika stosunków między Hezbollahem i Izraelem się nie zmieniła.
„Libański rząd nie miał tutaj nic do powiedzenia. Hezbollah sam podjął decyzję o wojnie, ale jej konsekwencje odczuwa cały kraj” – mówił niedługo po zawieszeniu broni Amin Dżemajel, prezydent Libanu z lat 80. Przez dwie dekady niewiele się w tej kwestii zmieniło. Hezbollah dalej prowadzi własną politykę zagraniczną, która znacznie bardziej realizuje interesy państwowe Iranu niż Libanu. Liban jest bezradny i pogrąża się w coraz większym chaosie.
Izrael kolejny raz próbuje samemu podjąć się zneutralizowania zagrożenia ze strony Hezbollahu. Powstają pytania – jakim kosztem, z jakim skutkiem i jakie nieprzewidziane skutki przyniesie kolejna wojna.
A koszt już teraz jest ogromny. Według ostatniego komunikatu libańskiego Ministerstwa Zdrowia liczba ofiar śmiertelnych to przynajmniej 558 osób, w tym 50 dzieci. Nie wiemy, jaka część ofiar to bojownicy Hezbollahu, ale liczba nieletnich ofiar sugeruje, że ataki często uderzają w miejsca, gdzie mieszka sporo cywili. Dla porównania, w 2006 roku po miesiącu walk po stronie libańskiej mieliśmy 1100-1200 ofiar śmiertelnych.
Można więc założyć, że dzisiejszy konflikt będzie znacznie bardziej krwawy niż wojna sprzed 18 lat.
„The Jerusalem Post” cytuje dzisiejszą wypowiedź szefa sztabu izraelskiej armii:
„Nie możemy dać Hezbollahowi czasu na odpoczynek. Będziemy kontynuować operację z pełną mocą. Zintensyfikujemy dziś operacje ofensywne i wzmocnimy wszystkie nasze oddziały. Obecna sytuacja wymaga dalszych intensywnych operacji na wszystkich frontach”.
24 września po południu Izrael między innymi przeprowadził naloty na południu Bejrutu. Nie ma powodu, by sądzić, że jest to blef. Wojna z Hezbollahem będzie trwała, dopóki Izrael będzie uznawał, że może to robić i że mu się to opłaca.
Z militarnego punktu widzenia Izrael tę konfrontację na razie wygrywa. W nalocie 20 września zginął Ibrahim Akil, jeden z kluczowych dowódców Hezbollahu. Wcześniej, 30 lipca w izraelskim nalocie zginął inny kluczowy dowódca, Fuad Szukr. Już teraz Izraelczycy utrzymują, że Nasrallah jest osamotniony na szczycie dowództwa Hezbollahu.
Hezbollah ma dziś też problem z ograniczoną pomocą ze strony swoich sojuszników. Szyicka organizacja wielokrotnie wspomagała militarnie syryjskiego dyktatora Baszszara al-Asada, gdy ten walczył z rebeliantami we własnym kraju. Dziś jednak Syria nie wysyła nawet retorycznego wsparcia w stronę Hezbollahu.
Zdaniem cytowanego już wcześniej Emile Hokayema Hezbollah, starając się zmusić Izrael do zaprzestania inwazji Gazy, rozpoczął proces, którego nie był w stanie kontrolować. Dziś nie może dotrzymać kroku Izraelowi i ponosi ogromne straty. A kolejny, najważniejszy sojusznik Hezbollahu jest niechętny, by dać się wciągnąć w wojnę.
Iran, jak na sojusznika ideologicznego, po 7 października 2023 przejawia sporo politycznego pragmatyzmu. 1 kwietnia tego roku Izrael uderzył w kompleks budynków irańskiej ambasady w Damaszku, zabijając siedmiu członków irańskiego korpusu Strażników Rewolucji, w tym generała Mohammedrezę Zahedaniego. 13 kwietnia Iran odpowiedział zmasowanym atakiem dronowo-rakietowym na Izrael, który nie przyniósł większych szkód. Iran ogłosił jednak sukces i zaniechał dalszych działań ofensywnych.
31 lipca w stolicy Iranu, Teheranie, zamordowano Ismaila Haniję, czołowego dowódcę Hamasu, który przebywał tam z wizytą. Tutaj próżno już jednak szukać podobnej odpowiedzi. Dziś, gdy Hezbollah ponosi ogromne straty, również nie widać, by Irańczycy przejawiali chęć do eskalowania wojny z Izraelem.
Prezydent Iranu Masud Pezeszkian przebywa obecnie w Nowym Jorku, gdzie bierze udział w corocznej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ.
„Lepiej niż ktokolwiek inny wiemy, że gdyby na Bliskim Wschodzie wybuchła większa wojna, nie opłacałoby się to nikomu na świecie. To Izrael chce rozszerzyć ten konflikt” – mówił do dziennikarzy w Nowym Jorku.
Podkreślał, że Izrael popełnia zbrodnie w Gazie i oskarżał zachodnich dziennikarzy o podwójne standardy w pisaniu o izraelskiej inwazji w Gazie. I jednocześnie przekonywał, że Iran jest gotowy, by wznowić rozmowy o porozumieniu atomowym nawet jeszcze podczas jego pobytu w Nowym Jorku.
Nie trzeba dodawać, że szersze zaangażowanie w wojnę między Izraelem a Hezbollahem pogorszyłoby chęć Zachodu do prowadzenia rozmów z Iranem o jego programie atomowym i o ewentualnym znoszeniu sankcji gospodarczych.
Z kolei najważniejszy sojusznik Izraela, USA, ma dziś niewielkie szanse na wpłynięcie na premiera Izraela. Nie ma pomysłu, jak skutecznie powstrzymać go od dalszej eskalacji konfliktu w Libanie.
Amerykanie są zajęci kampanią wyborczą, a Demokraci nie będą chętni, by podejmować ostre kroki i na przykład wstrzymywać dostawy broni do Izraela w obawie przed zantagonizowaniem sporej grupy wyborców, którzy wspierają Izrael. Netanjahu gra na zwycięstwo Trumpa i własne przetrwanie polityczne. Nie chce więc dać Amerykanom żadnego sukcesu, jakim byłoby zawieszenie broni na jednym lub drugim froncie.
Biden nie poradził też sobie z izraelską inwazją Gazy. W maju prezydent USA przekonywał, że jeżeli Izraelczycy wejdą z ofensywą do Rafah, miasta na południu strefy Gazy, USA przestanie wspierać Izrael „bronią, która historycznie była używana do radzenia sobie z miastami”. Mimo że Izrael prowadził operacje wojskowe w mieście, Amerykanie upierali się, że granica wyznaczona przez Bidena nie została przekroczona. Dostaw broni nie wstrzymano.
Czyli – Amerykanie mają związane ręce wyborami, Hezbollah nie ma wsparcia od swoich sojuszników, a jego dowództwo zostało przetrzebione. Izrael i Netanjahu mogą dziś robić to, co uważają za słuszne i nie bać się konsekwencji.
To się oczywiście może zmienić. W tak dynamicznym środowisku, przy tak wielu graczach, wojna jest nieprzewidywalna. Iran może zmienić zdanie, podejście Amerykanów może się zmienić, jeśli Kamala Harris wygra wybory w listopadzie. Hezbollah jest dziś słaby, ale nie wykorzystał jeszcze wszystkich możliwości. Najpewniej wciąż dysponuje sporą ilością rakiet precyzyjnego rażenia. Pytanie, czy i kiedy zdecyduje się na ich użycie. I czy jest gotowy na dalszą eskalację, która może oznaczać dramatyczne zniszczenia w Libanie i znaczny spadek poparcia w Libanie.
Izrael dziś czuje się pewnie i bezkarnie. Po kolejnych zbrodniach na cywilach w Gazie nie boi się konsekwencji kolejnych ataków, które zgarną kolejne dziesiątki czy setki niewinnych ofiar. Nie bez powodu jednak przywoływaliśmy tutaj przykłady wojen z 1982 czy 2006 roku. Izrael był już w tym miejscu, był silniejszy od przeciwnika, zadawał mu silne straty. Walczył w przeszłości z Hamasem, zabijał ich kluczowych dowódców. I znów wracał do punktu wyjścia.
Izrael nie jest już jak w przeszłości otoczony samymi wrogami. Egipt i Jordania to dziś de facto sojusznicy, porozumienia z krajami Zatoki Perskiej były na wyciągnięcie ręki. Ale jednocześnie po raz kolejny powtarza te same błędy, co w przeszłości. Priorytetyzuje pokaz siły i zemstę ponad długofalowe myślenie strategiczne, antagonizuje swoich sąsiadów. Tak jak w 1982 roku, ludność południa Libanu nie będzie Izraelowi wdzięczna za zniszczenie ich wsi i miasteczek. W luce po ewentualnie zniszczonym Hezbollahu może wyrosnąć nowa siła, która zwróci się przeciwko swojemu południowemu sąsiadowi.
Nawet jeśli inwazja na Gazę w końcu się zakończy, tamtejsi Palestyńczycy zostają z traumą na kolejne dekady. I będą pamiętać, komu ją zawdzięczają. Izrael ma oczywiste prawo bronić się przed agresją. Ale jednocześnie robi to w ten sposób, że wznieca nową. I nakręcają niekończącą się spiralę nienawiści i wojny na południu i północy kraju.
Długotrwały pokój wymaga wzajemnego uznania prawa do istnienia i cofnięcia się o kilka kroków, uznania swoich błędów. Rządzący dziś Izraelem nie mają na to czasu, są zbyt upojeni dzisiejszą przewagą. A to niemal gwarantuje kolejnych wrogów, kolejne wojny i kolejne niepotrzebne śmierci setek czy tysięcy osób.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze