0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: HAZEM BADER / AFPHAZEM BADER / AFP

Kiedy wychodzili we wtorek 18 lipca wieczorem z Tel Awiwu, było ich kilka tysięcy – kolejna demonstracja protestacyjna przeciwko rządowemu zamachowi na niezależność sądownictwa, jakich w ciągu minionych 29 tygodni, odkąd rząd ogłosił swoje plany, były tysiące. Kiedy w sobotę 22 lipca wieczorem rozłożyli się obozem pod budynkiem Knesetu w Jerozolimie, gdzie nazajutrz miało się rozpocząć ostateczne glosowanie nad pierwszą z planowanych ustaw, było ich 90 tysięcy. Szli w 35-stopniowym upale, głownie bocznymi drogami, by nie utrudniać ruchu na najbardziej zatłoczonej autostradzie, łączącej dwa główne izraelskie miasta.

Ich marsz, ludzi w większości świeckich, zaczęto określać mianem pielgrzymki, jak w czasach świątynnych, gdy Żydzi trzykrotnie w roku przybywali do Jerozolimy, by składać świąteczne ofiary. Ludzie z okolic, przez które przechodzili, dołączali spontanicznie. Tego samego sobotniego wieczoru 170 tysięcy ludzi demonstrowało jak zwykle w Tel Awiwie, i według organizatorów w 150 innych miejscowościach i miejscach w całym kraju.

Łączna liczba demonstrantów miała sięgnąć pół miliona – to drugi co do liczebności wynik, odkąd zaczęły się demonstracje. Inaczej niż w poprzednich dniach, do późnego wieczora nie donoszono o brutalności policji; wcześniej nie było tygodnia bez kilkunastu przynajmniej zatrzymań i kilkunastu pobić przez policję; najwyraźniej skala protestu nawet na siłach porządkowych zrobiła wrażenie. I nadal ani jeden policjant nie został przez demonstrantów poturbowany. Wśród uczestników byli rezerwiści, który 10 tysięcy już zadeklarowało, że w przypadku przyjęcia ustawy odmówią dalszej służby ochotniczej w wojsku, czy lekarze, którzy przeprowadzili dwugodzinny strajk ostrzegawczy.

Przeczytaj także:

A mimo to…

O ile nie zdarzy się cud – ale to zastrzeżenie, biorąc pod uwagę wyraźny niedobór Bożych interwencji w politykę izraelską ostatnich lat, jest jednak wyraźnie nadużywane – to w poniedziałek 24 lipca, najdalej we wtorek 25 lipca, Kneset przegłosuje ustawę znoszącą konieczność dochowywania przez decyzje rządowe wymogu roztropności. Postulat takiej zmiany prawa jest – obok postulatu, by Kneset miał prawo odrzucać wyroki Sądu Najwyższego, i by przedstawiciele rządu mieli większość miejsc w komisji mianującej sędziów – czołowym elementem reformy sądownictwa postulowanej przez koalicyjny rząd premiera Benjamina Netanjahu, sprawujący władzę od grudnia 2022 roku.

Jej krytycy nazywają tę reformę zamachem na sądownictwo i jego niezawisłość, lub wręcz na samą izraelską demokrację. Twierdzą, że wprowadzenie reformy w życie oznaczać będzie zamach stanu i przekształcenie Izraela w dyktaturę. Jej zwolennicy są zdania, że reforma jest niezbędna, by ograniczyć niedemokratyczny wpływ „niewybieralnej kasty sądowniczej” na decyzje demokratycznie wybranego rządu, reprezentującego wolę suwerena, czyli narodu.

Z trzech głównych elementów proponowanej reformy zniesienie wymogu roztropności najlepiej się broni.

Nad roztropnością rządowych decyzji czuwają niezależni od rządu radcowie prawni, którzy – jeśli uznają, że roztropność nie została dochowana – mogą wystąpić do równie niezależnego od rządu prokuratora generalnego, by ten nakazał rządowi odstąpienie od nieroztropnego zamiaru. Jeśli to nie pomoże, prokurator może wystąpić do Sądu Najwyższego który – jeśli prokurator go do tego przekona – może wydać wyrok nakazujący rządowi zmianę decyzji. Trudno nie uznać, że jest to istotnie przykład ingerencji władzy sądowniczej w domenę wykonawczej. Izraelski dyplomata opowiadał mi, ile czasu i wysiłku traci się w MSZ na przekonywaniu radców, którzy często nie mają odpowiedniej wiedzy, by decydować, czy jakaś decyzja jest bądź nie jest roztropna, by dali się przekonać, że rząd wie, co robi.

Sytuację komplikuje dodatkowo niejasność samego wymogu. Hebrajski tekst ustawy stanowi, że decyzje rządowe muszą być zgodne z derech erec. Zwrot ten dosłownie znaczy „droga kraju” – czyli przyjęty sposób postępowania, tak, jak droga jest przyjętą trasą podróżowania. „Roztropność” dobrze oddaje sens tego wymogu, ale założenie, że wszyscy mają to samo wyobrażenie o tym, co jest roztropne, samo roztropne nie jest. Jedyny jak dotąd przykład motywowanego obroną roztropności wyroku Sądu – blokującego ministerialną nominację Arie Deriego, przywódcy koalicyjnej partii Szas – wprawdzie budzi dość jednomyślne poparcie, ale łatwo sobie wyobrazić, że inne ewentualne sprzeciwy radców mogły mieć dużo bardziej arbitralny charakter.

Prawo izraelskie zabrania podsądnemu oraz osobie skazanej prawomocnym wyrokiem piastowania przez osiem lat stanowisk ministerialnych. Kłopoty z prawem ma wprawdzie sam premier Netanjahu, oskarżony o korupcję, oszustwa i nadużycie władzy – ale ustawa mówi o ministrach, a nie o premierze i Sąd uznał, że Netanjahu może tę funkcję piastować. Prawdę powiedziawszy, wydaje się to nieroztropne – ale sprzeciwienie się woli wyborców, którzy masowo poparli partię Likud, wiedząc, że jej przywódca i kandydat na premiera jest zarazem podsądnym, też nie byłoby roztropne zbyt.

Deri jednak miał być jedynie ministrem – finansów wprawdzie – a dwa lata wcześniej został skazany za oszustwo, przy czym sąd wydał wyrok w zawieszeniu jedynie dlatego, że Deri obiecał, iż wycofa się z życia politycznego i publicznego. Pozostał jednak przywódcą Szasu i stanął do wyborów. Tym samym oszukał też sąd – i radca prawny rządu uznał, że powierzenie mu resortu finansów byłoby skrajnie nieroztropne, a Sąd Najwyższy podzielił jego stanowisko.

Premierowi posypała się więc koalicyjna układanka i pragnie ją odbudować. Do tego zniesienie wymogu derech erec jest mu niezbędne. Szerzej zaś jest mu ono niezbędne, by rządzić bez kontroli.

Suweren ponad wszystko

Wymóg roztropności zaczerpnięty jest z ustawodawstwa Wielkiej Brytanii która, podobnie jak Izrael, nie ma konstytucji. Teoretycznie więc rządowi wolno wszystko, co nie jest zabronione jakąś konkretną ustawą – zaś mając większość parlamentarną, ustawy też można zmieniać. Korpus niezależnych radców prawnych i niezawisły Sąd Najwyższy mają zastępować konstytucję i ograniczać arbitralność rządu. Czynią to z – nadmiernym, być może – umiarem: nie zablokowali, na przykład, mianowania ministrem bezpieczeństwa narodowego Itamara Ben Gwira, który ma na koncie wyroki za podżeganie do terroryzmu i nienawiści, a armia odmówiła wcielenia z poboru argumentując, że byłoby czymś nieodpowiedzialnym, by dać mu broń do ręki. Ale sama możliwość, że jakaś decyzja rządu zostanie unieważniona jest dla Netanjahu antydemokratycznym zamachem na prawa suwerena. Stąd inicjatywa zniesienia wymogu roztropności.

Pozostałe dwa filary reformy ugrzęzły. Po krytyce ze strony własnego ministra obrony i 600-tysięcznych demonstracjach protestacyjnych Netanjahu „zawiesił” pod koniec marca ustawę o odrzucaniu przez Kneset wyroków Sądu Najwyższego, do czasu ustalenia konsensusu z opozycją. Ale rozmowy zostały zerwane gdy, wbrew ustaleniom, premier uniemożliwił wyłonienie w dotychczasowym trybie, który dawał rządowi tylko mniejszość miejsc, nowej komisji do mianowania sędziów. Netanjahu tłumaczył, chyba szczerze, że paraliż komisji był skutkiem niepowodzenia skomplikowanego manewru parlamentarnego, mającego na celu zawieszenie powoływania komisji do czasu osiągnięcia kompromisu. Zamiast zawieszenia wyszedł paraliż, co nie jest tym samym.

Ale w niedawnym wywiadzie dla „Wall Street Journal” premier zapewnił, że „wyrzucił odrzucanie wyroków” z programu koalicji. Można byłoby odtrąbić triumf i odwołać demonstracje, gdyby nie fakt, że w tym samym czasie Netanjahu oznajmił koalicjantom, że odrzucanie jak najbardziej zostaje. Mało kto dochodził, który Netanjahu jest prawdziwy:

Bibiemu, jak się go pospolicie i zdrobniale w Izraelu nazywa, i tak już nikt nie ufa.

Nie ufają mu zwłaszcza Stany Zjednoczone, najważniejszy sojusznik Izraela.

Naiwny Biden, nieobliczalny Bibi

Ustępujący ambasador USA Thomas Nides mówi o trosce „by się rząd izraelski nie wykoleił”, a sekretarz stanu Antony Blinken ostrzega, że sojusz obu państw opiera się na „fundamencie wspólnych wartości – demokracji i rządów prawa”.

To jest właściwie wtrącanie się w wewnętrzne sprawy innego państwa, ale odkąd Netanjahu oficjalnie, w przemówieniu do Kongresu w 2015 roku skrytykował politykę prezydenta Obamy i poparł republikańskiego kandydata Trumpa, Jerozolima straciła podstawy, by przeciw takim posunięciom protestować.

Wprawdzie minister Ben Gwir ofuknął Nidesa, że „Izrael nie jest jeszcze jedną gwiazdką na amerykańskiej fladze”, ale na Waszyngtonie nie zrobiło to wrażenia. Prezydent Joe Biden z naciskiem radził, by szukać konsensusu w sprawie reformy i konsekwentnie odmawiał zaproszenia Netanjahu do Białego Domu. Dziesięć dni temu komentator międzynarodowy „New York Times” Tom Friedman ostrzegł w dramatycznym tekście, że chwieją się podstawy „szczególnych relacji” między Izraelem a USA. Niby nie było powodu, by przejmować się dziennikarskimi prognozami – ale wiadomo, że Friedman jest dobrze widziany w Białym Domu.

Tymczasem jednak oficjalną wizytę u Bidena i na połączonym posiedzeniu obu izb Kongresu miał złożyć prezydent Izraela Jicchak Hercog, w dodatku wywodzący się ze znienawidzonej przez Netanjahu lewicy – choć jego Partia Pracy, historyczna budownicza Izraela, w ostatnich wyborach ledwo przepełzła przez próg. Biden uznał zapewne, że to już nadmierna zniewaga dla Bibiego – zadzwonił doń w przeddzień wizyty, odbył dłuższą rozmowę – i zaprosił do USA, choć w nieokreślonym czasie i miejscu; może chodzić na przykład o spotkanie w ONZ przy okazji wrześniowego Zgromadzenia Ogólnego, kiedy to prezydent USA spotyka się z licznymi dygnitarzami, od Albanii po Zambię. W nadziei, że jego ugodowy gest zostanie doceniony, Biden podczas spotkania z Hercogiem w ogóle nie wspominał ani o sądownictwie, ani o innych sprawach spornych z Izraelem: osadnictwie na Zachodnim Brzegu, sytuacji Palestyńczyków, perspektyw utworzenia państwa palestyńskiego.

I tak jak dziesiątki innych polityków, izraelskich i międzynarodowych przed nim Biden się przekonał, że na kompromisach z Bibim można się jedynie przejechać. Premier triumfalnie ogłosił o odbyciu rozmowy, podczas której jakoby rozmawiano jedynie o wspólnych wartościach i niewzruszonym sojuszu, irańskim zagrożeniu, i wizycie w Białym Domu. Z jego i jego rzecznika słów wynikało, że prezydent USA już w ogóle się nie przejmuje sądownictwem, i właściwie przystąpił do koalicji wokół Netanjahu.

W tej sytuacji Biden nie miał wyboru. Wezwał ponownie Friedmana do Białego Domu i wyłożył mu, kawa na ławę, co sądzi o sytuacji w Izraelu: w sprawie reformy musi być konsensus z opozycją, osadnictwo godzi w fundamentalny interes Izraela, a bez rozwiązania dwupaństwowego Izrael przestanie być demokracją. Jego rzecznik potwierdził, że artykuł, który w oparciu o tę rozmowę Friedman napisał „w pełni oddaje poglądy Białego Domu”. Tym samym zaś uwiarygodnił wcześniejszy tekst komentatora „New York Timesa”, ten o chwiejących się podstawach.

To jednak, że się one chwieją, było widać gołym okiem w Kongresie: wystąpienie Hercoga zbojkotowała dziesiątka członków i członkiń obu Izb z lewicy Partii Demokratycznej. Uznali oni, że nie należy być obecnym, gdy przemawia głowa „rasistowskiego państwa”. Tych słów wcześniej użyła, by się następnie z nich wycofać, przewodnicząca Klubu Postępowego w Partii Demokratycznej, która zresztą Hercoga nie zbojkotowała.

Gdyby bojkot dotknął premiera Netanjahu, byłaby to sprawa mniejszej wagi, bowiem określenie polityki jego obecnego rządu mianem „rasistowskiej” jest przynajmniej częściowo trafne, zaś demokraci nie wybaczyli mu jeszcze wystąpienia z 2015 roku. Ale Hercog jest głową państwa, i to politykiem bliskim bojkotującym. Bojkot jego wystąpienia i bezpodstawne potępienie państwa jako takiego to radykalny polityczny zwrot.

Oznacza on, że poparcie dla Izraela przestaje być ponadpartyjne. Jeśli nic się nie zmieni, i trendy polityczne w obu krajach pozostaną takie same, ów bojkot z czasem przeniesie się do głównego nurtu demokratów i sprawi, że partia stanie się antyizraelska. Wówczas jedynie republikanie popierać będą Izrael – oczywiście taki, z którym im politycznie po drodze. A izraelska prawica będzie mogła argumentować, że poparcie dla lewicy stanowi zagrożenie dla sojuszu z Waszyngtonem, a więc dla fundamentalnych interesów bezpieczeństwa Izraela.

Na froncie walki z wykształciuchami

O ile w ogóle będzie jeszcze jakaś lewica. Kampania rządowa przeciwko protestującym jest bezprecedensowa w swej skali – i zajadłości. Gdy ponad tysiąc pilotów zapowiedziało, że w państwie dyktatury odmówią dalszego pełnienia ochotniczej służby wojskowej, Netanjahu zbył ich komentarzem: „Poradzimy sobie bez kilku szwadronów” – co zresztą sugeruje, że tych szwadronów Izrael ma dziś za dużo. Ale Ben Gwir umieścił na Twitterze filmik, w którym piloci odmawiają wsparcia bojowego walczącej na ziemi piechocie, gdy się dowiadują, że ci żołnierze poparli reformę. Filmik wycofał po fali krytyki, ale jego szkody – powiedział dowódca lotnictwa – naprawiać będzie trzeba latami.

Bardziej od Ben Gwira bezpośredni był działacz Likudu Icyk Zarka, który oświadczył, że „szkoda że jeszcze sześć milionów nie spłonęło”, odwołując się liczby ofiar Zagłady, w ogromnej większości Aszkenazyjczyków, a więc będących – zdaniem Zarki i innych działaczy mizrahi [Żydów z krajów arabskich – red.] i sefardyjskich myślących tak jak on – źródłem wszelkiego zła. Likud oznajmił, że usunął Zarkę dyscyplinarnie, Zarka to jednak zdementował. I nie wycofał się ze swoich słów.

Skoro jednak ani troska o wojsko, ani nawet pamięć o Zagładzie nie są już barierami przed szerzeniem nienawiści, to trudno się dziwić, że instytucjami i organizacjami społecznymi rząd nie przejmuje się zupełnie, jeśli mu się narażą. Gdy Biblioteka Narodowa wybrała jako dyrektora – bo zdolny administrator – prokuratora, który wcześniej oskarżał Netanjahu, rząd zapowiedział zniesienie jej autonomii, i z trudem dał sobie to wyperswadować.

Ale to było w dobrych, minionych liberalnych czasach sprzed kilku miesięcy. Gdy wybory przewodniczącego Izby Adwokackiej przegrał kandydat popierany przez rząd (był też skazany za oszustwa, ale któż jest doskonały?), to rząd zapowiedział, ze pozbawi Izbę Adwokacką uprawnień, w tym miejsc w komisji mianującej sędziów. Gdy Izba Lekarska ogłosiła dwugodzinny strajk ostrzegawczy w proteście przeciwko zamachowi na sądownictwo, przewodniczący komisji zdrowia Knesetu zapowiedział pozbawienie i jej uprawnień; na dobry początek skasowano program kształcenia asystentów medycznych.

Tak będą wyglądały działania rządu, jeśli poprawka o roztropności przejdzie.

„To jest zamach stanu – ostrzegł Nadaw Agraman. – Stoimy na progu wojny domowej”.

Agraman jest byłym szefem Szin Betu, krajowej służby bezpieczeństwa, której głównym zadaniem jest strzec Izrael przed wrogami wewnętrznymi. Wie, co mówi.

Argaman wraz z trzema innymi byłymi szefami Szin Betu, sześcioma byłymi szefami Mosadu i trzema byłymi głównodowodzącymi wojska podpisał list, jaki kilkudziesięciu byłych dowódców służb mundurowych i bezpieczeństwa wystosowało do premiera Netanjahu. Wzywają go do natychmiastowego wstrzymania planowanej reformy do czasu osiągnięcia społecznego konsensu i ostrzegają, że bezpieczeństwo kraju leży w jego rękach.

Jak powiedziała przywódczyni protestu, astrofizyczka Szikma Bressler z Uniwersytetu w Tel Awiwie: „Może nawet i przegłosują, co chcą, ale zostaną bez kraju, bez wojska, bez policji, bez lekarzy – i bez obywateli, którzy nie zgodzą się już na to, by się ich bać”.

Na zdjęciu: protest w Jerozolimie, 22 lipca 2023

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Konstanty Gebert

(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.

Komentarze