0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: WASZYNGTON, DC - 03 WRZEŚNIA: Rep. Glenn Ivey (D-MD) wzywa do zakończenia obecności oddziałów Gwardii Narodowej w Dystrykcie Kolumbii podczas konferencji prasowej z innymi Demokratami przed Kapitolem USA 03 września 2025 r. (Zdjęcie: CHIP SOMODEVILLA / GETTY IMAgencja GazetaES NORTH AMERICA / Getty Images via AFP)WASZYNGTON, DC - 03 ...

Waszyngton znów stał się sceną politycznego sprawdzianu siły. Kilka tygodni temu prezydent Donald Trump zapowiedział, że zwróci się do Kongresu o „długoterminowe” przejęcie zwierzchniej kontroli nad policją Dystryktu Kolumbii. I następnie wydał dekret wykonawczy ogłaszający stan wyjątkowy na terenie stołecznego Waszyngtonu.

Od strony prawnej mamy do czynienia z posunięciem bez precedensu. Po raz pierwszy w historii uruchomiono przepis z Sekcji 740 Ustawy o samorządzie Dystryktu Kolumbii (District of Columbia Home Rule Act), który daje prezydentowi Stanów Zjednoczonych możliwość przejęcia w trybie nadzwyczajnym kontroli nad stołeczną policją.

Zgodnie z tym przepisem głowa państwa może stwierdzić, że zaistniały „szczególne warunki o charakterze nadzwyczajnym”, wymagające użycia Metropolitan Police Department do realizacji celów Białego Domu. W takim wypadku prezydent kieruje do burmistrza – a w tym przypadku do burmistrzyni Muriel Bowser, członkini Partii Demokratycznej – polecenie zapewnienia odpowiednich sił i środków policji dla potrzeb władz federalnych.

Mechanizm jest w swojej konstrukcji jednoznaczny: to głowa państwa decyduje o wystąpieniu przesłanek, a burmistrz ma obowiązek wykonać dyspozycję. Istotnym szczegółem jest to, że uprawnienie operacyjne do korzystania z owego instrumentu zostało delegowane na Prokuratora Generalnego. Dla porządku warto przypomnieć, że Dystrykt Kolumbii – w odróżnieniu od stanów – nie ma gubernatora, a wiele kompetencji dotyczących zarządzania tą wyjątkową jednostką administracyjną spoczywa w rękach władz federalnych.

Sekcja 740 powstała jako bezpiecznik na wypadek sytuacji wyjątkowych; jej użycie zawsze rodzi pytania o proporcje między bezpieczeństwem a samorządową autonomią.

Tym bardziej że w 118. Kongresie złożono projekt ustawy znoszącej ten przepis – jako zbyt daleko idący z punktu widzenia miejscowego samorządu i przejrzystości odpowiedzialności. Spór nie toczy się więc wyłącznie o liczbę patroli na ulicach, lecz o model zarządzania bezpieczeństwem w stolicy i zakres, w jakim władza federalna może sięgać po zasoby miejskiej policji.

Iskrą, która poprzedziła decyzję Białego Domu, był napad na 19-letniego Edwarda Coristine’a, byłego pracownika rządowego Departamentu Efektywności (DOGE).

Do zdarzenia doszło nad ranem przy Swann Street, kilka przecznic od Logan Circle. Grupa napastników próbowała odebrać samochód Coristine’owi i towarzyszącej mu kobiecie. Jak podaje policja, sprawcy zażądali kluczy, po czym pobili chłopaka. Gdy na miejsce nadjechał patrol, napastnicy rzucili się do ucieczki; funkcjonariusze zatrzymali dwoje 15-latków z Hyattsville, pozostali wciąż są poszukiwani. Poszkodowany otrzymał pomoc na miejscu.

Prezydent Donald Trump zamieścił w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionego 19-latka i oświadczył, że „przestępczość w Waszyngtonie wymknęła się spod kontroli”. Wezwał do zaostrzenia kar dla nieletnich — „od 14. roku życia” — oraz zapowiedział możliwość przejęcia przez władze federalne zarządu nad miastem. Jego wpis udostępnił Elon Musk, twierdząc, że Coristine zareagował, gdy „kilkunastu młodych mężczyzn” próbowało napaść na kobietę siedzącą w samochodzie.

Tymczasem dane Metropolitan Police za pierwsze siedem miesięcy roku rysują inny obraz: przestępstwa z użyciem przemocy spadły o 26 procent, a liczba kradzieży aut z użyciem przemocy — o 38 procent w porównaniu z 2024 rokiem.

Przeczytaj także:

Burmistrz musi zapewnić, prezydent nie musi dowodzić

No i po decyzji prezydenta się zaczęło. Prokurator generalny Dystryktu Kolumbii Brian Schwalb złożył pozew przeciw administracji prezydenta, kwestionując przejęcie nadzoru nad Metropolitan Police Department oraz decyzję prokurator generalnej USA Pam Bondi o wyznaczeniu szefa federalnej agencji ds. narkotyków, Terry’ego Cole’a, na „Nadzwyczajnego Komisarza Policji”.

W towarzyszącym pozwowi oświadczeniu Schwalb zapowiedział, że „będzie kwestionować bezprawną próbę przejęcia MPD”, aby „zapewnić, że kontrola nad policją pozostanie w rękach burmistrzyni, komendanta i mieszkańców Dystryktu Kolumbii”.

Zarządzenie Bondi stanowi, że Cole „będzie pełnił funkcję Nadzwyczajnego Komisarza Policji MPD przez czas trwania ogłoszonego przez prezydenta stanu nadzwyczajnego”. W praktyce powierzono mu „wszystkie kompetencje i obowiązki przysługujące komendantowi policji”, a kierownictwo MPD ma wstrzymywać własne dyrektywy do czasu zatwierdzenia ich przez komisarza. To ruch, który – jak argumentuje strona miejska – wykracza poza to, czego wymaga wspomniana Sekcja 740 ustawy o samorządzie Dystryktu: przepis nakazuje burmistrzowi udostępnić policję na potrzeby federalne, ale nie przekazuje rządowi uprawnień personalnych ani prawa do zmiany łańcucha dowodzenia.

Pozew domaga się m.in. sądowego zakazu wykonywania tych decyzji w trybie pilnym. Schwalb twierdzi, że zarówno samo przejęcie, jak i zarządzenie Bondi „daleko przekraczają ograniczenia Sekcji 740” i narażają stolicę na „nieuchronną, nieodwracalną szkodę”. „Administracja nadużywa ograniczonego, czasowego upoważnienia, naruszając prawo mieszkańców do samorządności i wystawiając na ryzyko bezpieczeństwo osób żyjących i przebywających w Dystrykcie” – napisał, nazywając działania rządu „najpoważniejszym zagrożeniem dla samorządowej autonomii w historii miasta”.

Podczas nadzwyczajnego posiedzenia sądu federalnego sędzia Ana Reyes zwróciła uwagę na literalne brzmienie przepisu: „Jak ja czytam tę ustawę: prezydent może poprosić, burmistrz musi zapewnić, ale prezydent nie może dowodzić”. To zdanie dobrze oddaje oś sporu – różnicę między „udostępnieniem” policji do celów federalnych a realnym przejęciem przez rząd wszystkich dźwigni decyzyjnych w MPD.

Równolegle burmistrzyni Muriel Bowser opublikowała stanowisko, w którym podkreśliła, że miasto „wypełniło obowiązek” zapewnienia usług policji do celów federalnych. „Nie istnieje jednak przepis, który przekazywałby uprawnienia kadrowe Dystryktu urzędnikowi federalnemu” – napisała. Schwalb w piśmie do burmistrzyni stwierdził wprost, że mimo nominacji Cole’a „dowodzenie MPD pozostaje w rękach Bowser i komendanta policji” i że burmistrzyni „nie ma prawnego obowiązku” wykonywać zarządzenia Bondi.

Na zapleczu prawniczej batalii toczy się polityka faktów dokonanych. Prezydent zapowiedział, że zwróci się do Kongresu o działanie. „Potrzebujemy ustawy antyprzestępczej… Na początek dla Dystryktu” – ogłosił. Według Białego Domu od początku operacji zatrzymano w stolicy ponad sto osób, w tym 29 cudzoziemców bez prawa pobytu, a w całodobowych działaniach uczestniczy ponad 1650 funkcjonariuszy różnych służb, wspieranych przez 800 żołnierzy Gwardii Narodowej. „Pozostaną, aż ład i porządek zostaną przywrócone – zgodnie z oceną prezydenta – jako strażnicy naszej stolicy” – oświadczył rzecznik Pentagonu Kingsley Wilson.

W tej atmosferze nie brakuje gestów ściśle na pokaz. Bondi poinformowała, że w Waszyngtonie zatrzymano 37-letniego pracownika Departamentu Sprawiedliwości, który miał rzucić w funkcjonariusza kanapką. „Nie tylko został zwolniony, ale usłyszał zarzut napaści. To przykład »głębokiego państwa«, z którym zmagamy się od siedmiu miesięcy” – powiedziała. Obóz miejski odpowiada, że zaostrzenie środków i spektakularne komunikaty nie zastąpią przejrzystych reguł współpracy między rządem federalnym a samorządem Dystryktu – i że o to właśnie toczy się dziś gra.

Gwardziści wożą ściółkę

Żeby zobaczyć, do czego po kilkunastu dniach sprowadza się Trumpowska operacja, warto rzucić okiem na ten tekst z „The Atlantic”. W skrócie: Na ulicach widać dziś nie tylko spór o kompetencje, lecz także zwyczajną niepewność co do sensu całej operacji.

Nawet żołnierze Gwardii Narodowej przyznają półgębkiem, że nie do końca wiedzą, do czego są tu potrzebni.

„Jesteśmy patrolem prezydenta, proszę pani” – odpowiada jeden z nich nad nabrzeżem. Inni mówią, że „po prostu chodzą”, „uśmiechają się i machają”. Ten ton bezradności ostro kontrastuje z powagą decyzji podejmowanych na szczytach władzy.

Federalizacja stolicy ma kilka warstw. Jest rozmieszczenie ponad dwóch tysięcy gwardzistów. Są setki funkcjonariuszy służb federalnych – od Federalnego Biura Śledczego i agencji do spraw narkotyków po formacje imigracyjne uprawnione do zatrzymywania osób bez ważnych dokumentów. Jest wreszcie spór o nadzór nad stołeczną policją, który rozstrzyga teraz sąd. Media społecznościowe zalewają nagrania: zamaskowani funkcjonariusze obezwładniający dostawcę jedzenia, dzieci przeciskające się między uzbrojonymi patrolami w drodze do szkoły. Wrażenie „pokazu siły” jest wszechobecne.

Początkowo gwardziści patrolowali nieuzbrojeni. W poniedziałek sekretarz obrony polecił, by nosili broń służbową – najczęściej krótką przy pasie – choć w sieci krążą też zdjęcia z karabinkami na stacjach metra i podczas patroli w terenie. Resort zapewnia, że broń ma służyć wyłącznie samoobronie. Niezależnie od tych deklaracji sama obecność uzbrojonych patroli zmienia codzienny rytm miasta.

Najmocniej czuć to w dzielnicach o dużym odsetku migrantów. Place zabaw pustoszeją, restauracje świecą pustkami, znikają uliczni sprzedawcy, a kurierzy wolą zostać w domach. Niektóre rodziny o mieszanym statusie prawnym trzymają dzieci w domu albo wychodzą tylko w konieczności. Gdy po wakacjach ruszyły szkoły, rodzice i nauczyciele improwizowali „piesze autobusy” – grupy dorosłych odprowadzających najmłodszych, by dodać im otuchy.

Na tle tej nerwowej codzienności pojawiają się obrazy niemal absurdalne. Żołnierze wykonują „prace upiększające” nad Tidal Basin, sztucznym zbiornikiem pomiędzy Potomakiem a Kanałem Waszyngtońskim: zbierają wyrzucone przez wodę konary, przerabiają je na ściółkę i rozwożą taczkami. Ktoś w mediach społecznościowych żartuje o „gwardii-ogrodnikach”. W innym kadrze gwardziści stoją przed modną restauracją przy 14. Ulicy albo pod szyldem popularnej cukierni. Łatwo to wyśmiać – tyle że banalność części zadań nie usuwa lęku ani sporów o sens całej operacji.

Statystyki, które w skali roku pokazują spadki wielu kategorii przestępczości, nie unieważniają doświadczeń mieszkańców. Wracają wspomnienia ataków nożowników w rejonie Dupont Circle czy strzałów nieopodal uczęszczanych lokali – sprzed kilku lat i sprzed kilku miesięcy. Ta podwójność – chłodne liczby i gorące wspomnienia – tłumaczy, dlaczego jedni nagrywają patrole z dystansu, pytając: „Jaka jest wasza misja?”, a inni z dyskretną ulgą pokazują kciuk w górę albo podają wartownikowi butelkę wody.

Niepewność udziela się także samej Gwardii.

To formacja szkolona do pomocy po huraganach i pożarach, do misji za granicą – rzadziej do patrolowania ulic własnej stolicy.

Gdy pojawia się pytanie, czy jej rola nie przesuwa się w stronę zadań quasi-policyjnych, nie chodzi już tylko o interpretację przepisów. Stawką jest zaufanie publiczne do instytucji, która z każdą politycznie dzielącą misją ryzykuje utratę części społecznego poparcia.

A efekt? Bywa przewrotny. Mimo gęstych patroli i prezydenckich zapewnień, że „stolica jest znów bezpieczna”, w środę po południu doszło do ugodzenia nożem przy ruchliwym skrzyżowaniu na H Street. Gwardziści byli w pobliżu, trzech jadło obiad na tarasie sąsiedniej knajpy – napastnik uciekł. „To ma być bezpieczeństwo?” – napisał mieszkaniec w sąsiedzkiej grupie.

Po kilku godzinach spaceru między National Mall a Union Station widać jedno: mało kto czuje się z tym układem dobrze. Gwardziści – wyrwani z domów i pracy, czasem zajęci rozrzucaniem ściółki – nie wyglądają na ludzi, którzy marzyli o takiej służbie. Mieszkańcy – rozgniewani „okupacją” albo przynajmniej zaniepokojeni jej skutkami – po prostu próbują przetrwać dzień. Nawet ci, którzy z ulgą witają większą liczbę mundurów, czynią to raczej z bezradności wobec jakości życia w mieście. I może dlatego scena, w której samotny żołnierz z uśmiechem mówi: „Jestem z Sił Kosmicznych”, brzmi jak przewrotny komentarz do całej sytuacji. W tych czasach łatwiej zdaje się porządkować kosmos niż kilka kwartałów w środku stołecznego Dystryktu.

Zastanówmy się teraz – wobec tego, że statystyki przestępczości w Waszyngtonie maleją i zdroworozsądkowo patrząc, krok Trumpa jest pochopny i pod publiczkę – czy cała ta operacja nie jest wymierzona też w inne niż przestępcy grupy.

Czy kwestia rasy ma znaczenie?

Pełne i szczegółowe zestawienie demograficzne zatrzymań w ramach tej operacji nie zostało opublikowane. Choć urząd burmistrza oraz Metropolitan Police Department (MPD) publikują fragmentaryczne dane, dotyczące na przykład liczby zatrzymań przeprowadzonych przez MPD, to brak tu kompletnej struktury rasowej, która pozwoliłaby jasno ocenić wpływ rasy na działania egzekucyjne.

Coraz wyraźniej widać jednak, że interwencja federalna w Waszyngtonie w nieproporcjonalny sposób uderza w społeczności mniejszościowe.

Jak zauważa The Guardian, decyzja o ściągnięciu Gwardii Narodowej i funkcjonariuszy federalnych nie wynika z rzeczywistej potrzeby walki z przestępczością, lecz ma charakter demonstracyjny i służy zastraszeniu mieszkańców w miastach o przewadze czarnoskórej ludności (w Waszyngtonie Afroamerykanie stanowią około połowy populacji).

Podobne ostrzeżenia formułuje agencja Associated Press, wskazując, że retoryka Donalda Trumpa — przedstawiająca stolicę jako miejsce „krwi i chaosu” — odwołuje się do dawnych, rasistowskich narracji, które historycznie służyły usprawiedliwianiu nadmiernego stosowania siły wobec czarnoskórych społeczności.

Z kolei raporty terenowe zwracają uwagę, że w dzielnicach zamieszkanych przez Latynosów, takich jak Columbia Heights, rośnie poczucie zagrożenia i ludzie unikają publicznej aktywności z obawy przed kontrolami i zatrzymaniami. Głos zabrała także Haitian Bridge Alliance, organizacja broniąca praw imigrantów, która ostrzegła, że obecność uzbrojonych oddziałów w stolicy szczególnie dotyka społeczności czarnoskórych, latynoskich i imigranckich, pogłębiając atmosferę nadzoru i strachu.

No i trzeba to napisać wprost: wypuszczone przez Trumpa służby polują na bezdomnych. W ostatnich tygodniach w Waszyngtonie trwa szeroko zakrojona akcja likwidacji obozowisk osób bez dachu nad głową. Według danych rządowych oraz niezależnych relacji usunięto już blisko pięćdziesiąt takich miejsc. Każda interwencja oznacza przymusowe przesiedlenia, często także konfiskatę dobytku, który dla wielu jest jedynym majątkiem. Równolegle służby oraz organizacje religijne starają się zwiększać liczbę miejsc w schroniskach, jednak nawet to nie równoważy poczucia chaosu i zagrożenia, jakie odczuwają ludzie wypędzani z prowizorycznych siedzib.

Relacje reporterskie zwracają uwagę na dramatyczne konsekwencje tej polityki. Życie codzienne osób bezdomnych zostaje zdezorganizowane, więzi społeczne w obrębie obozowisk — rozerwane, a ich mieszkańcy przenoszeni są wciąż z miejsca na miejsce. Niektóre tytuły mówią wręcz o „zamiataniu problemu pod dywan”, o pokazowej czystości kupionej kosztem najbardziej bezbronnych mieszkańców miasta. Choć brak jest dowodów na istnienie centralnego rozkazu masowych aresztowań, faktem pozostaje, że skala „czyszczenia” encampmentów – prowizorycznych obozowisk osób bezdomnych, najczęściej składających się z namiotów, szałasów lub improwizowanych schronień w parkach, pod wiaduktami czy na pustych działkach – jest bezprecedensowa i wywołuje narastające obawy o celowość całej operacji.

Historia znów powtarza się jako farsa. Burmistrz Nowego Jorku Rudy Giuliani w latach 90. walczył z mieszkańcami miasta, którzy stracili dach nad głową. Stworzył kategorię „wykroczenia przeciwko komfortowi życia”, co sprowadzało się do czyszczenia ulic z bezdomnych, którzy jego zdaniem obniżali ten komfort dla innych.

Waszyngton może być tylko preludium. Jak wskazują analizy, prezydent Trump zapowiada rozszerzenie strategii „czyszczenia” obozowisk bezdomnych na inne amerykańskie miasta. Już w lipcu 2025 roku podpisał on rozporządzenie wykonawcze wzywające stany i miasta do usuwania takich encampmentów i przenoszenia osób potrzebujących do placówek leczniczych lub opiekuńczych.

Działania te mają dostać wsparcie federalne i promować bardziej represyjne podejście do bezdomności w całym kraju.

Widać już wyraźnie, że to, co dzieje się dziś w Waszyngtonie, nie jest wyłącznie „operacją porządkową”, lecz elementem szerszej polityki. Mundury na National Mall, federalizacja komendy, patrole służb i „czyszczenie” obozowisk bezdomnych układają się w jedną opowieść: władza chętnie porządkuje ulice, ale równocześnie wycofuje państwo z miejsc, gdzie rodzi się prawdziwe bezpieczeństwo – ze szpitali, szkół, programów żywnościowych i mieszkań.

Jeżeli budżet jest dokumentem moralnym, to uchwalona latem „piękna ustawa” (Big Beautiful Bill) mówi wprost, komu należy się ochrona. Cięcia w Medicare i Medicaid, w programach żywnościowych i mieszkaniowych, w edukacji najmłodszych i w zdrowiu publicznym nie walczą z przyczynami bezdomności czy przestępczości – one je pogłębiają.

W kadrze zostaje więc obrazek siły: kolumny funkcjonariuszy, wzmożone kontrole, spektakularne konferencje. Poza kadrem – rachunki, których nie da się zapłacić, kolejki do przychodni, szkoły z mniejszym wsparciem, ludzie wypychani na margines.

Pół wieku temu Ameryka ogłosiła „wojnę z biedą”: systemowy wysiłek, by od dołu podnieść tych, którzy bez pomocy nie dadzą rady. Dzisiejsza praktyka coraz częściej przypomina „wojnę z biednymi”: kryminalizację ubóstwa i migracji, rozbrajanie sieci wsparcia i wysyłanie mundurów tam, gdzie potrzebni są lekarze, nauczyciele i pracownicy socjalni. To nie spór o semantykę, tylko o skutki: czy państwo ma łagodzić przyczyny kryzysu, czy karać jego ofiary.

Waszyngtońska „demonstracja porządku” jest więc momentem przesilenia. Można usunąć namioty z parków i zagęścić patrole, ale bez mieszkań, leczenia, przede wszystkim z epidemii uzależnień oraz dania ludziom pracy porządek pozostanie tylko na ekranie. Prawdziwe bezpieczeństwo nie rodzi się z syren i wojskowych butów, lecz z pełnej lodówki, czynszu opłaconego na czas, lekarza dostępnego wtedy, kiedy trzeba, i szkoły, która nie zostawia nikogo z tyłu. I właśnie dlatego to, co widzimy na ulicach stolicy, jest częścią programu walki z biednymi – a nie walki z biedą.

Na zdjęciu: Rep. Glenn Ivey (D-MD) wzywa do zakończenia obecności oddziałów Gwardii Narodowej w Dystrykcie Kolumbii podczas konferencji prasowej z innymi Demokratami przed Kapitolem USA 03 września 2025 r. (CHIP SOMODEVILLA / Getty Images via AFP)

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Radosław Korzycki

Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.

Komentarze