0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.plTomasz Pietrzyk / Ag...

"Do szkół w całej Polsce zapisało się 2 700 dzieci ukraińskich, które już są obejmowane opieką psychologiczną" - przekazał w poniedziałek, 7 marca, minister edukacji Przemysław Czarnek. "Nie jesteśmy zwolennikami natychmiastowego przymusu edukacyjnego dzieci, które przeżyły traumę i nagle musiały uciekać ze swoich domów. Decyzja o pójściu do szkoły nie jest pierwszą decyzją, jaką podejmują uchodźcy po przyjeździe do Polski. Najpierw muszą się zakwaterować i odpocząć po tych ciężkich przeżyciach. Ale podkreślam, że mamy już bogatą ofertę dla naszych ukraińskich przyjaciół " — mówił minister. Proponował, by uczniowie, którzy jednak zdecydują się edukację, brali udział w zajęciach zdalnych z kolegami z zachodniej Ukrainy lub dołączali do oddziałów przygotowawczych tu, na miejscu.

Z wypowiedzi ministra Czarnka wynika, że przyjmowanie ukraińskich dzieci do polskich szkół, a także otoczenie ich profesjonalną opieką psychologiczną, nie jest żadnym wyzwaniem. Tymczasem liczba uchodźców, którzy dotarli do Polski przekroczyła już 1,2 mln osób. Z każdym dniem przejścia graniczne opuszcza coraz więcej ludzi, głównie matek z dziećmi, bo mężczyźni w wieku poborowym zostają w Ukrainie. Szef unijnej dyplomacji powiedział w poniedziałek, 7 marca, że schronienia w Unii Europejskiej może szukać nawet 5 mln osób. Takiego kryzysu uchodźczego nie było od czasu wybuchu II wojny światowej.

Przeczytaj także:

Problemem nie jest tylko skala migracji. Do tej pory MEiN zupełnie nie dbał o wsparcie i integrację dzieci cudzoziemskich, o czym alarmował NIK, a także RPO. Na papierze mogły one liczyć na dodatkowe lekcje języka polskiego, asystentów międzykulturowych, czy oddziały przygotowawcze. Problem w tym, że z tego ostatniego rozwiązania, które najlepiej sprawdziłoby się wśród uczniów, którzy nie znają języka polskiego, korzystało do tej pory maksymalnie 115 szkół w całym kraju. I to pomimo że liczba cudzoziemców w polskich szkołach rosła. W 2009 roku było ich 9,6 tys., 10 lat później już 51,4 tys., z czego ponad połowa to uczniowie z Ukrainy.

Większość dzieciaków z marszu trafiała do sal lekcyjnych, często bez podstawowej znajomości języka polskiego, czy kultury, a czasem z trudnymi doświadczeniami migracji. Niektóre samorządy próbowały na własną rękę łatać systemowe dziury: zatrudniały asystentów lub edukatorów kulturowych. Ale takie rozwiązania, bardzo drogie, nie mieściły się w subwencji oświatowej. Podobnie jest z pomocą psychologiczną. Po pandemii specjaliści poza szkołami są przeciążeni, za to w placówkach oświatowych wciąż brakuje etatów dla pełnowymiarowego poradnictwa. Warto pamiętać, że polskie szkoły nie tylko nie są z gumy, ale są też targane własnymi problemami. Szkodliwa reforma edukacji, pandemia, kryzys kadrowy i motywacyjny - to tylko niektóre z nich.

Co można więc zrobić, by mądrze przyjąć ukraińskie dzieci do szkół, nie zapominając o potrzebach polskich uczniów? Rozmawiamy o tym z Małgorzatą Paszko, nauczycielką ze szkoły podstawowej w Białymstoku.

Anton Ambroziak, OKO.press: W pani szkole uczą się dzieci z Ukrainy, Rosji, Białorusi, Polski. Jedni żyją w świecie, w którym na ich miasta spadają rakiety, a ich rodzina jest w niebezpieczeństwie. Drudzy słyszą, że ich państwo jest agresorem. Jeszcze inni zbierają luźne rozmowy dorosłych albo szum mediów społecznościowych. Co zrobić, gdy wojna wchodzi do szkoły?

Małgorzata Paszko: W czwartek wybuchła wojna. Tak, usłyszałam ją już na szkolnym korytarzu: "Ruskie, won". Wiele dzieci w naszej szkole uciekło przed reżimem. Przyjechały do Polski, by żyć w normalnym, demokratycznym społeczeństwie. I do tej pory, wszystkie te grupy miały wspólnego wroga. Dzieci nie rozumieją tej sytuacji tak samo jak dorośli. Jednak wiedzą, co to jest poczucie bezpieczeństwa. I jego brak. Na te tematy w szkole rozmawialiśmy już wcześniej.

Mamy też ułatwione zadanie, bo w szkole pracuje nauczyciel cudzoziemca. Z dziećmi dzieli doświadczenie ucieczki, represji politycznych, strachu przed autokratycznymi rządami, czasem też straty. Ale nie ma się co dziwić, że napięcia społeczne przenoszą się do szkół.

W ubiegłym tygodniu w jednej z białostockich firm pobili się Ukraińcy z Białorusinami. Ci pierwsi mieli pretensje, że Białoruś podżega do wojny. Ci drudzy nie chcieli być utożsamiani z reżimem Łukaszenki.

Z tego, co obserwuję, szczególnie Białorusini, piekielnie silni ludzie, starają się zachować jak największy spokój. Pomagają Ukraińcom. I widzę to też po moich uczniach. Są ostrożni, ale pełni szacunku, pomocni. Na lekcję ukraińskiego w mojej szkole, prowadzone od lat, przyszło teraz więcej chętnych.

Szkoły czekają jednak na wytyczne dotyczącego tego, jak rozmawiać z uczniami cudzoziemskimi o wojnie. W zeszłym tygodniu dostaliśmy wytyczne, jak rozmawiać o tym z polskimi uczniami.

Jak poszły te rozmowy?

Jestem mamą trójki dzieci w wieku szkolnym. Przed wybuchem pandemii często jeździliśmy na Ukrainę. Mój syn, gdy dowiedział się o inwazji, wyłożył na podłodze w pokoju wszystkie zabawki i pamiątki, które przywiózł z Kijowa. Był smutny, nie chciał iść do szkoły. Tyle, że z nim rozmawia się dużo łatwiej. On zna te miejsca, zna tych ludzi, sam ma tam znajomych.

Ale część dzieci jest atakowanych tanią propagandą. Uczniowie są otwarci, więc opowiadają, co słyszeli w domach. „A dziadek to powiedział, że Ukraina i tak kiedyś była ruskich”. Jednak to rzadkość. Na takiej lekcji dążymy więc do tego, żeby wyprostować nieprawdziwe przekonania.

Potem próbujemy uruchomić je do działania. Staramy się opowiadać o tym, co oznacza ucieczka przed wojną. Tłumaczymy, jak muszą czuć się ich rówieśnicy, gdy tato zostaje w kraju, by walczyć. Wiadomo, że gdy Ukraińcy przyjdą do szkoły, to ich zachowania mogą być różne. Niektórzy będą chcieli się odzywać, a inni będą zamknięci w sobie. Nie oszukujmy się, nasi uczniowie też się boją.

Jak dziś wygląda system przyjmowania dzieci cudzoziemskich do polskich szkół?

W naszej szkole uczy się blisko 700 dzieci, z czego dla niemal 80 język polski jest językiem obcym lub przynajmniej nie pierwszym. W wielu klasach są dzieci z innego kraju. Nie mamy okresu przygotowawczego. Dzieci są rzucane na głęboką wodę. Po prostu muszą sobie poradzić z językiem, kropka. Z mojego doświadczenia wynika, że dziecko w szkole podstawowej potrzebuje minimum trzech lat, by być w stanie posługiwać się językiem polskim na poziomie średniozaawansowanym.

Czyli takim, który umożliwia im naukę?

Raczej takim, który umożliwia komunikację. A trzeba pamiętać, że u nas w wielu klasach pracują asystenci. To nie tylko cudzoziemcy, którzy wspomagają codzienną pracę nauczyciela i ucznia. W jednej z klas chwilowo straciłam wsparcie, bo moja koleżanka, Czeczenka, pojechała odwiedzić mamę. Wybuchła wojna, nałożono sankcje, a ona jest po drugiej stronie. Tak czy siak, my sobie poradzimy.

Proszę pomyśleć, co będzie w innych szkołach w całym kraju. Dzieci z traumą wojenną będą trafiać do oddziałów ogólnych. I tam w drzwiach usłyszą, że mają uczyć się nie języka polskiego, ale całego materiału - po polsku. Mam nadzieję, że rozwiążemy ten problem systemowo. To będzie ogromne wyzwanie.

Załóżmy, że do klasy przychodzi Mychajło, dziesięciolatek z Charkowa. Nauczyciel w polskiej szkole wita go, przedstawia, a potem wraca do zajęć z matematyki? Tak będzie w praktyce wyglądać przyjmowanie uczniów do polskich szkół?

Proszę pamiętać, że szkoły są obecnie zaangażowane w pomoc bytową. W naszej placówce sortujemy i pakujemy dary, przekazujemy je dalej. W pierwszej kolejności musimy zajmować się edukacją polskich dzieci, aby nie straciły na kolejnej przerwie. Jedyne rozwiązanie, które jakoś jest w stanie nas uratować, to właśnie oddziały przygotowawcze. Przez trzy miesiące uczniowie uczą się tylko języka polskiego. Chyba że znajdzie się inne rozwiązanie.

Nauka języka polskiego nie wystarczy, aby dziecko z traumą wojenną poczuło się bezpiecznie.

Oczywiście, etap przygotowawczy zakłada też opiekę psychologa, a nawet psychiatry. Wszystko powinno odbywać się na terenie szkoły. A specjaliści i tak są obciążeni, szczególnie po pandemii.

Przeciąganie tych dzieciaków po poradniach czy kolejnych instytucjach, będzie generowało jeszcze więcej problemów.

Potrzebni są też edukatorzy kulturowi, jak najszybsze uzupełnienie podstawowych kompetencji językowych wśród kadry. Ja mówię po ukraińsku i rosyjsku, ale nie jest to konieczne w procesie uczenia polskiego jako obcego.

Szczerze mówiąc, nie wiem, jak dokładnie powinien wyglądać etap przygotowawczy, bo nigdy nie byłam w takiej sytuacji.

Wydaje mi się jednak, że moglibyśmy odpuścić rejonizację. Niech przygotowaniem uczniów zajmie się kilka wybranych szkół.

Nie oszukujmy się, zainstalowanie takich klas w każdej szkole nie jest możliwe. Chodzi oczywiście o ograniczenia finansowe, lokalowe i kadrowe. Może ministerstwo, z pomocą samorządów, mogłoby stworzyć ewidencję placówek, które są gotowe uruchomić oddziały przygotowawcze?

W Wielkiej Brytanii polskie dzieci równolegle chodzą do szkółki weekendowej. Musimy rozejrzeć się wokół, zobaczyć, jak inne państwa radzą sobie z integracją uchodźców w szkołach. Oczywiście, za każdą decyzją muszą iść pieniądze. Jednak obserwujemy już pospolite ruszenie. Umówmy się – bez inicjatyw oddolnych, społecznych, działań pojedynczych osób – nawet obecna pomoc rzeczowa nie byłaby tak szybka. Działamy w szczególnych warunkach.

Pani szkoła przyjęła już pierwsze dzieci?

Sąsiad dzwonił dwa dni temu pytać o łóżko po synu, bo przyjmuje matkę z dziećmi w wieku szkolnym. Z dnia na dzień będziemy się dowiadywać, że jakieś dziecko dołącza do szkoły. Odzywają się znajomi nauczyciele z innych stron Polski. I co dalej? Potrzeba koordynacji. Nawet jeśli uruchomimy oddziały przygotowawcze, to uruchomimy je na dniach, a zajęcia potrwają do końca czerwca. A co, jeśli w międzyczasie, w kwietniu czy maju, dołączą kolejni uczniowie? Trzeba sobie brutalnie i wprost powiedzieć, że nikogo nie stać na to, by prowadzić naukę indywidualną.

Myślę, że dopóki nie ma dobrego systemu, naszym priorytetem powinno być to, żeby dzieci poczuły się bezpiecznie. Na tyle, na ile to możliwe.

To może dzieciaki nie powinny od razu trafiać do sal lekcyjnych? Zresztą niektóre Ukrainki są przekonane, że niedługo wrócą do domów. Nie chcą posyłać dzieci do polskich szkół. Czy w tej sytuacji placówki mogłyby pełnić rolę świetlicy?

Zdarzały się takie sytuacje. Dziecko przychodzi do szkoły, po kilku tygodniach wyjeżdża na Białoruś, a potem znika. Po miesiącu okazuje się, że udało im się wyjechać na Zachód. Przywiązanie do procesu edukacyjnego w takich sytuacjach jest na ostatnim miejscu. Tu przecież chodzi o życie.

Dlatego oczywiście świetlica może zamienić się w punkty integracji. Szczególnie, że w szkołach podstawowych i tak zawsze jest wyznaczony nauczyciel, który pełni w niej dyżur. Są godziny, gdy w świetlicy jest dużo dzieci, a wtedy można się integrować, bawić, uczyć komunikacji. Jest też czas, gdy jest spokojnie. Wtedy, z pomocą asystenta językowego i psychologa, można wspierać.

Ale ktoś musi spojrzeć na to z góry. Skoro mamy teraz wiele kobiet z Ukrainy szukających pracy w Polsce, może należy zatrudniać je w świetlicach lub jako asystentki? Nawet jeśli nie mają przygotowania pedagogicznego.

Znajomy ostatnio zadzwonił do mnie, że szuka ludzi do pracy, do sortowania darów dla Ukrainy. No to mu mówię, że przecież przyjmuje w domu 33-latkę z Ukrainy, na pewno nie pogardzi teraz taką pracą. Ci ludzie są dumni i pracowici. Nawet jeśli uchodźcy traktują tę fazę jako przejściową, to nie znaczy, że nie można im pomóc. Może pojadą dalej, może wrócą do siebie, może uda im się połączyć rodziny. Jesteśmy zobowiązani zapewnić im systemowe wsparcie tu i teraz.

Władze Sopotu chcą np. umożliwić ukraińskim nauczycielkom, które przyjeżdżają do Polski, pracę asystentek językowych.

I bardzo dobrze. Chodzi raczej o to, żeby ten system przyspieszyć. Skoro do Polski ciągną całe placówki opiekuńczo-wychowawcze, wraz z opiekunami, tak samo przyjeżdżają nauczyciele. W Polsce taki przyspieszony tryb zatrudnienia od 2021 roku mają już pracownicy opieki medycznej. Uczyłam polskiego jako obcego w grupie lekarzy z Białorusi. Teraz musimy pootwierać inne zawody.

Ta sytuacja jest też ogromnym wyzwaniem dla polskich dzieci, które w ogromnej większości nie mają przygotowania do nauki i życia w wielokulturowym środowisku.

Zna pan pewnie specyfikę Białegostoku. Żyjemy tu w tyglu kulturowym, jak w wielu polskich miastach: rodziny katolickie, prawosławne, tatarskie, grekokatolickie. U nas najlepiej sprawdzają się edukatorzy kulturowi. Ale nie ma co tracić czasu. Musimy korzystać z własnych zasobów. Są webinary, np. dla nauczycieli uczących polskiego wśród obcokrajowców, psychologiczne. Możemy wykorzystać doświadczenia nauki zdalnej, szybko rozsyłać sobie informacje i przekazywać, co działa, a co niekoniecznie.

Nadal mówi pani o nauczycielskiej partyzantce. To oczywiście wspaniałe, że nauczyciele sami wychodzą z inicjatywą, ale system edukacji nie może wisieć na waszej dobrej woli, czy determinacji. Zresztą brak rozwiązań systemowych prowadzi do nierówności. Dziecko, które trafi do pani szkoły, będzie miało szczęście. Ale prawo do bezpieczeństwa i edukacji nie powinno opierać się na szczęściu.

A mnie wkurza, że neguje się działania spontaniczne. Wie pan dlaczego? Bo działania systemowe czasem wyglądają w tym kraju tak: Stoją przed kamerą w garniturach i opowiadają, że będą tworzyć fanpage, który będzie informował o pomocy Ukrainie. Przyspieszmy to w miarę możliwości. Moje miasto, władze, mieszkańcy zdajemy egzamin z człowieczeństwa. Robimy to najlepiej jak umiemy.

Zgadzam się - pomoc systemowa jest potrzebna, ale jeśli w grupie, która ma przygotować edukację otwartą na cudzoziemców zabraknie praktyków, zabraknie nauczycieli i edukatorów, to… nie będę nawet mówić, o co można rozbić taką pomoc.

Najważniejsze, by pamiętać, że dzieciom potrzebna jest teraz nie pomoc podręcznikowa, ale codzienna komunikacja. Nie programy nauczania, a kontakt z rówieśnikami i kulturą.

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze