Babcia wcale nie zamierzała zdjąć dziadka ze swoich pleców. Wtedy ten biały próbował ją przekupić. Kusił tabaką, puszkowaną żywnością, mąką. W końcu naukowiec porwał dziadka, kiedy babcia zasnęła, włożył mumię do kufra z blachy falistej i wysłał statkiem za morza.
Miałam lecieć na północ, bo czekała kolejna historia. To tam, w okolicach miasteczka Babinda, gdzie ponad sto lat temu rabował kości Hermann Klaatsch, zobaczyłam kiedyś czarnoskóre dzieci spływające górską rzeką na starych oponach samochodowych. Pędziły w dół po wyślizganych skalnych progach, a ich śmiech przeganiał wszelkie upiory. W lesie błyskały turkusowe motyle Papilio ulysses, wszystko cykało, brzęczało, pleniło się, było śliskie, powoje dławiły drzewa, pachniało butwieniem, mokrą glebą, dżunglą, życiem.
Wskoczyłam do wody, była orzeźwiająco chłodna, zjechałam po kamieniach i stłukłam tyłek. Dzieci pękały ze śmiechu, chociaż ani razu nie spojrzały w moją stronę, udawały, że nie istnieję. Unikanie kontaktu wzrokowego to według Pierwszych Narodów przejaw szacunku, gapienie się na obcego jest niegrzeczne, lekceważące, agresywne. Jednak w tamtej chwili znów w tym kraju down under, który od wielu lat tak bardzo staram się zrozumieć, ogarnęło mnie uczucie obcości.
Byłam migaloo, białą zjawą w krainie, do której nie należę.
Miałam pojechać jeszcze dalej niż ta rzeka, w głąb lądu, do rolniczego miasteczka Malanda, gdzie mieszkają potomkowie króla Narcha. Jego mumię zabrał diabeł, Hermann Klaatsch, ten sam, który pojmał Starych Ludzi i wywiózł do Breslau, do mojego kraju. Myślałam, że usiądę z rodziną króla na werandzie jednego z typowych dla Queenslandu domów na palach i zapytam jego potomków, co czuli, gdy po ponad stu latach odzyskali swojego Przodka.
W opracowaniach historycznych o Klaatschu przeczytałam, że król Narcha nazywał się Barry Clarke i należał do Starszyzny ludu Ngadjon-Jii, zamieszkującego tropikalne rejony Malanda: „Dziadek Barry żył tutaj. To było jego miejsce, zwane Kieszenią Barry’ego. Mieszkał tu z pięcioma żonami. Dawno, dawno temu. Migaloo, biali ludzie, dali mu medalion i nazwali królem. Moja mama była wtedy malutka, a dziadek miał córkę zwaną Jinny i te dwie dziewczynki wołały: »Dziadku, czemu chodzisz z tym ciężkim żelastwem? Zdejmij to«. A on: »Nie mogę. Jestem przecież królem«. Dziadek zmarł w Boonjie. Kiedy go zabrali, ta blacha powędrowała razem z nim. Nasza Starszyzna wysuszyła go, zmumifikowała jego ciało. A potem zabrali dziadka do Niemiec. Nadal go szukamy”.
Przed przybyciem białych Pierwsze Narody nie znały pojęcia „król” ani „władca”. Rdzenni Australijczycy żyli w niewielkich grupach, w których każdy był ważny, a decyzje podejmowała Starszyzna: Wujkowie i Ciotki.
Te, pożal się Boże, regalia, napierśniki z mosiądzu lub żelaza w formie półksiężyca z wygrawerowanym imieniem właściciela i napisem „król”, „królowa”, „książę”, a zdarzało się, o ironio, że i z pieczęcią królowej Wiktorii, kolonialiści rozdawali klanowej Starszyźnie od początków swojego bytowania w Down Under aż do pierwszych dekad xx wieku.
Czasem ci „monarchowie” pełnili funkcję posłańców pomiędzy czarnym a białym światem. Pełno było w Australii królów i królowych, którym zabrano kraje, a w zamian zawieszano im na szyjach ciężkie blachy.
W mainstreamie niewiele słychać o repatriacjach. Większość społeczeństwa nic o tych sprawach nie wie. Powroty Przodków pojawiają się w mediach na marginesie informacji, wrzucone w kategorię „ach, te dziwne, aborygeńskie historie” pomiędzy rozgrywkami australijskiego footballu, rosnącymi cenami nieruchomości, kolejną La Niñą i powodziami albo pożarami buszu. „Ci cholerni Abo znów o coś proszą. A przecież gdyby nie my, nadal mieszkaliby w nędznie skleconych szałasach” – słyszę tu co jakiś czas, szczególnie od starszych, białych facetów.
Zdjęcie mumii króla opublikowała lokalna gazeta. Po repatriacji dziennikarze ABC News sfotografowali praprawnuczkę króla Verę Ketchell pocieszaną przez antropolożkę z muzeum w Townsville. Kobiety przytulają się, a przed nimi, na białym stole, na białych poduszkach, leży ciemnobrązowy, nagi i malutki niczym dziecko król. Ma związane sznurkami ręce i nogi, kolana dotykają brody. Widać każdy palec wielkich stóp. Łysa głowa błyszczy jak wysmarowana olejem. Sama skóra i kości, ale jakby dopiero co umarł.
O tym, że jest trzymany w Muzeum Towarzystwa Antropologii, Etnologii i Prehistorii w Berlinie członkowie rodziny dowiedzieli się w 1980 roku, jednak negocjacje w sprawie zwrotu Przodka mogli rozpocząć dopiero trzydzieści pięć lat później, kiedy ruszyła rządowa machina repatriacyjna. Król wrócił do Australii w marcu 2017 roku.
„Jeśli umieścimy go w bezpiecznym grobowcu, tak aby patrzył w stronę świętej góry Bartle Frere, jego duch może powrócić” – wyjaśniała w prasie Vera, potomkini króla.
Szczęście, wdzięczność – o tym mówiła w mediach, ale chciałam zapytać o więcej. O sny i znaki, o to, czy wraz z powrotem dziadka do zdrowia wróciła kraina: ziemia, woda, powietrze, rośliny, zwierzęta, języki, zwyczaje oraz ludzie.
Przez pół roku słałam maile do antropologów z muzeum w Townsville, dzwoniłam do aborygeńskiego centrum Ngadjon. O praprawnuczkę króla pytałam Pierwsze Narody na Outbacku, historyków zajmujących się repatriacją – i nic. Wszyscy wiedzieli, że gdzieś jest, ale jakby przepadła razem z mumią króla. Ktoś szepnął, że były ponoć jakieś klanowe spory o to, co zrobić z odzyskanym ciałem.
Wiele miejsc tradycyjnych pochówków dziś już nie istnieje. Tam, gdzie dawniej grzebano Starych Ludzi i skąd ich kradziono, stoją fabryki, centra handlowe, szkoły, domy. Jak więc zbudować na drzewach trupie platformy, aby nikogo nie straszyły? W jaki sposób ułożyć wielkie kurhany na polach zajętych przez farmy, hodowle zwierząt, kopalnie? Jak zostawić zwłoki do wysuszenia przez słońce na nadmorskich wydmach, gdzie z roku na rok coraz bardziej panoszy się deweloperka, a bezludne wybrzeża należą do parków narodowych?
Któregoś wieczora czytałam powieść o dziewczynie zagubionej w warszawskiej kamienicy. Był tam taki fragment: „Udało mi się znaleźć ją na Facebooku. Zrobiłam to trochę przez przypadek, a trochę z tego powodu, że jestem sumiennym szpiegiem i chciałam sprawdzić, czy pani Jadzia istnieje naprawdę”.
Tego dzisiaj najprostszego sposobu namierzenia człowieka nie próbowałam. Kilka kliknięć i oto jest: „Aborygenka, potomkini plemienia Ngadjon z rejonów górnej rzeki Russell, Malanda”. Siwa, ciemnooka, w okularach. Na facebookowej ścianie: przepisy na serowe kulki z ryżu, zapiekane rolady z kabaczka, reklama cudownego lakieru do paznokci, japońska metoda relaksacji, żarty rysunkowe i zero selfies.
Ostatni post: „Rok temu w Malandzie”, ikona czerwonego serca i zdjęcie eleganckiego nagrobka z ciemnego granitu: „Witaj w domu. rip król Narcha aka Barry Clarke. Urodzony w roku 1830. Zmarły w maju 1904. Z plemienia Ngadjon, wrócił do swojego kraju 28 maja 2021 po 117 latach zamknięcia w muzeach”. Pod publikacją: lajki, serca, ikonka „trzymaj się”, dwa udostępnienia.
Jest pierwszy listopada, w moim kraju obchodzi się Święto Zmarłych, ludzie zapalają świeczki na cmentarzach dla swoich Starych Ludzi. W czasach przedchrześcijańskich zostawiano na grobach chleb, miód, kaszę, palono ogniska na rozstajach dróg, aby wskazać drogę wędrującym duszom, śpiewano, żeby przynieść im ulgę. O tym też piszę w wiadomości do praprawnuczki króla Narcha i wspominam Starych Ludzi czekających w pudełkach z otworami we Wrocławiu. Pomimo jedenastej wieczorem odpisuje od razu.
Na drugi dzień dowiaduję się, że Vera Ketchell ma siedemdziesiąt lat i jest emerytowaną opiekunką osób starszych. Mówi spokojnie, z łagodnym australijskim akcentem, cieszy się, że może opowiedzieć o dziadku Narcha.
– O królu mówił nam tata. Lubił siadywać w cieniu i gawędzić. Albo zabierał nas, dzieci, do samochodu i wiózł do świętych miejsc: tam, gdzie mężczyźni robili swój men’s business, i tam, gdzie kobiety chodziły rodzić, i do Boonjie, gdzie tatko przyszedł na świat i gdzie zmarł król Narcha.
Dziadek Narcha, czyli Barry Clarke, był wodzem plemienia, miał pięć żon. To one przygotowały jego ciało, zabalsamowały, a ostatnia z nich nosiła je w czasie żałoby na plecach. Sorry Business trwał tyle, ile tego potrzebowały kobiety. Kiedy poczuły, że są gotowe, co mogło trwać pół roku, rok, a nawet sześć lat, oddawały ciało mężczyznom, a ci podczas ceremonii zanosili je do jaskini albo wkładali do pustego drzewa.
– Przodkowie przekazali nam tajemnicę balsamowania ciała, zaraz ci ją zdradzę… Pamiętaj, że nie każdego mumifikowali, tylko tych najważniejszych, zasłużonych – wyjaśnia Vera. – Ludzie z klanu szli w góry, w krainę, gdzie budowali obozowisko. Otwierali ciało, wyjmowali wnętrzności i zamykali zmarłego. Wykopywali dziurę i przez około tydzień zostawiali tam przykrytego ziemią. Ziemia chłonęła wszystkie płyny ustrojowe. Później wykopywali ciało, wieszali nad ogniskiem i wędzili do całkowitego zmumifikowania. Gdy dziadek był wędzony i wypływał z niego olej, stare kobiety podkładały dłonie, łapały tłuszcz i wcierały w swoją skórę. Następnie związano dziadka w pozycji płodowej. Przez kolejne osiem miesięcy jedna babcia nosiła go na plecach. Chodziła z nim wszędzie, nie rozstawała się z nim nawet w nocy. Czy wkładała go do jakiegoś koszyka? Tego nie wiem. Ale wiem, że druga babcia, która żyła ponad sto lat, mówiła tamtej: „Połóż go, jest za ciężki”. Ale ona, ta ostatnia żona, nigdy nie zdejmowała męża z pleców.
Właśnie wtedy pojawił się ten biały antropolog. Nad rzeką Russell spotkał innych Europejczyków, poszukiwaczy złota, którzy powiedzieli mu, że stary król nie żyje. Kiedy antropolog zobaczył babcię niosącą dziadka, zachwycił się, że to najlepiej zachowany okaz zmumifikowanego ciała, że chciałby go zabrać do muzeum, aby porównać z mumiami egipskimi. Ale babcia wcale nie zamierzała zdjąć dziadka ze swoich pleców. Wtedy ten biały próbował ją przekupić. Kusił tabaką, puszkowaną żywnością, mąką. Ale babcia króla nie oddawała. W końcu naukowiec porwał dziadka, kiedy babcia zasnęła, wrzucił na konia i pojechał do Cairns, a potem włożył mumię do kufra z blachy falistej i wysłał statkiem za morza. Wówczas została przerwana kobieca żałoba, women’s business, a dusza króla nie mogła zaznać spokoju.
Ale o tym, że dziadka wykradł właśnie Hermann Klaatsch, dowiedzieliśmy się dużo później.
Kiedy dziadek przebywał za morzami, prześladował nas niepokój… Czuliśmy, że chce wrócić, więc musieliśmy go odnaleźć. Moja siostra jeździła po muzeach, archiwach i szukała jakiegoś tropu, aż dowiedziała się, że złodziejem był ten Niemiec i że dziadek jest w Berlinie.
W latach osiemdziesiątych nikt nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za powrót szczątków. Zmieniło się to po dziesięciu latach, kiedy rozpoczęto repatriację rządową. Oczywiście wszyscy z klanu chcieli jechać po Przodka, ale to było niemożliwe. Urzędnicy rozporządzili, że pojedzie najstarszy mężczyzna pochodzący w linii prostej od króla Narcha. Wypadło na mojego syna, a że miał akurat wypadek, poprosił mnie, abym przejęła ten zaszczyt. Pomyślałam: to ma sens, bo kradzież przerwała women’s business, więc najrozsądniej będzie, jeśli to właśnie kobieta doprowadzi żałobę do końca.
W Niemczech noc przed ceremonią repatriacji podeszłam do pudełka, w którym leżał i się rozpłakałam. Powiedziałam mu, kim jestem, przeprosiłam, że nie potrafię mówić w języku: „Ale, dziadku, ty wszystko rozumiesz. Jestem tutaj, żeby cię zabrać do domu, w końcu cię znaleźliśmy”. W czasie przesiadki w Abu Zabi mogliśmy wejść do strefy cargo, żeby z nim posiedzieć. Gdy dotarliśmy do Sydney, akurat nad północną Australię nadchodził cyklon. Mój syn przysłał esemesa: „Mamo, cyklon idzie prosto na nasz dom”.
Powiedziałam więc dziadkowi w pudełku: „Pamiętasz, w czasach plemiennych nauczyłeś pewną dziewczynkę, jak przeganiać burze. Kiedy ta dziewczynka świętowała setne urodziny, nagle niebo zrobiło się czarne. Chmury, pioruny, grzmoty. Babcia stanęła w oknie, wzięła głęboki wdech i dmuchnęła. Po chwili ciemność się rozproszyła, niebo ponownie otworzyło się na błękit”. Wtedy poprosiłam dziadka: „Czy mógłbyś zdmuchnąć cyklon do morza?”. Tak sobie z nim rozmawiałam, a następnego dnia syn napisał: „Mamo, cyklon zmienił kierunek, leci na południe”.
Kiedy na lotnisku w Townsville wyjęli króla z luku bagażowego, powiedziałam do niego: „Dziadku, prosiłam cię, abyś przegnał burzę, ale ty zdmuchnąłeś cyklon tak daleko, że teraz niszczy Nową Zelandię!”.
W Berlinie nie pozwolono nam otworzyć pudełka. Powiedzieli, że za bardzo śmierdzi. Dziadek przez ponad sto lat był wystawiany w szklanej gablocie. Zaczął się pocić i rzeczywiście wydobywał się z niego dziwny, chemiczny zapach. Więc poprosiłam: „Chcę, abyście zrobili zdjęcia, gdy będziecie przygotowywać go do drogi”. Kiedy rozkręciliśmy pudełko w Townsville i wyjęliśmy dziadka, z emocji aż zakręciło mi się w głowie… Siostra sfilmowała, jak mój najstarszy syn i mężczyzna z muzeum przechylają delikatnie pudełko nad stołem chirurgicznym.
Kobieta w lekarskim kitlu, masce i rękawiczkach zanurza ręce w pudle, chwyta pod ramiona dziadka związanego w pozycji embrionalnej i niczym podczas porodu centymetr po centymetrze wyjmuje go na świat.
Dziadek musiał przejść odkażanie, więc siedział dziesięć dni w zamrażarce. Gdy jechałam w tamtym czasie autostradą razem z mężem, nagle się rozpłakałam. Zapytał, co się stało. A ja odpowiedziałam: „Nie widzisz? Na masce samochodu jest namalowana góra Bartle Frere!”. Jednak on nic nie widział. Góra była daleko za nami, a my wjeżdżaliśmy w obszar zarośnięty, zacieniony. Zrozumiałam wtedy, że to dusza dziadka wstąpiła we mnie i patrzy moimi oczami na miejsce swojego spoczynku. Pokazuje, dokąd chce powędrować. Bo wysoko, na zboczu góry Bartle Frere, znajduje się jaskinia. Nazywa się Choorechillum, co znaczy „duchy powracają”.
Kiedy przywiozłam dziadka z Europy, ludzie plemienni radzili: „Zabierz go do jaskini”. Mówiłam, że nie dam rady, że dżungla jest zbyt gęsta, a my jesteśmy za starzy, żeby się wspinać. Minęły cztery lata, zanim znalazłam miejsce spoczynku dla dziadka, a on czekał w muzeum w Townsville. Wreszcie poprosiliśmy o pomoc radę regionalną i dali nam działkę na cmentarzu w Malandzie, w sektorze zamkniętym. Pomyślałam, że jedynym sposobem umieszczenia go w miejscu na podobieństwo jaskini będzie wybudowanie podziemnej komory, aby siedział w grobie skierowany twarzą w stronę świętej góry. Tak też się stało.
Na zdjęciu: Ceremonia przekazania szczątków rdzennych mieszkańców Australii (nie ma wśród nich bohatera tego tekstu), Berlin, 15 kwietnia 2019
Fragment książki Agnieszki Burton „Ozland. Przestrzeń jest wszystkim.”
„Burton pojechała na daleki Outback, do tasmańskich lasów deszczowych, do zrujnowanego miasteczka, które w czasach gorączki złota było „królową zachodu”. Spędziła godziny na „przędzeniu słów” z Pierwszymi Narodami. Wysłuchała opowieści o skradzionych kościach Przodków i Skradzionych Pokoleniach, o drzewach narodzin, drzewach kajakach i drzewach przewodnikach, o językach, które trzeba obudzić, o nieustępliwych ekowojownikach, o duchach, spirits, widmach, o prastarych Śnieniach i gwiazdach, które pokazują ludziom, jak żyć, aby nie zniszczyć krainy. Ponieważ ludzie nie posiadają krainy – to ona posiada ludzi.” (Z informacji wydawnictwa).
Wydawnictwo Dowody. Premiera: 14 listopada.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Publikuje reportaże i artykuły w mediach polskich i zagranicznych. Od 2003 roku mieszka w Melbourne, gdzie pracuje dla polskiej sekcji radia SBS, na studiach doktoranckich, Monash University, zajmuje się polskim reportażem literackim. Książka "Ozland. Przestrzeń jest wszystkim", Wydawnictwo Dowody, to jej debiut reporterski.
Publikuje reportaże i artykuły w mediach polskich i zagranicznych. Od 2003 roku mieszka w Melbourne, gdzie pracuje dla polskiej sekcji radia SBS, na studiach doktoranckich, Monash University, zajmuje się polskim reportażem literackim. Książka "Ozland. Przestrzeń jest wszystkim", Wydawnictwo Dowody, to jej debiut reporterski.
Komentarze