0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Tobias SCHWARZ / AFPTobias SCHWARZ / AFP

Miałam lecieć na północ, bo czekała kolejna historia. To tam, w okolicach miasteczka Babinda, gdzie ponad sto lat temu rabował kości Hermann Klaatsch, zobaczyłam kiedyś czarnoskóre dzieci spływające górską rzeką na starych oponach samochodowych. Pędziły w dół po wyślizganych skalnych progach, a ich śmiech przeganiał wszelkie upiory. W lesie błyskały turkusowe motyle Papilio ulysses, wszystko cykało, brzęczało, pleniło się, było śliskie, powoje dławiły drzewa, pachniało butwieniem, mokrą glebą, dżunglą, życiem.

Wskoczyłam do wody, była orzeźwiająco chłodna, zjechałam po kamieniach i stłukłam tyłek. Dzieci pękały ze śmiechu, chociaż ani razu nie spojrzały w moją stronę, udawały, że nie istnieję. Unikanie kontaktu wzrokowego to według Pierwszych Narodów przejaw szacunku, gapienie się na obcego jest niegrzeczne, lekceważące, agresywne. Jednak w tamtej chwili znów w tym kraju down under, który od wielu lat tak bardzo staram się zrozumieć, ogarnęło mnie uczucie obcości.

Byłam migaloo, białą zjawą w krainie, do której nie należę.

Król

Miałam pojechać jeszcze dalej niż ta rzeka, w głąb lądu, do rolniczego miasteczka Malanda, gdzie mieszkają potomkowie króla Narcha. Jego mumię zabrał diabeł, Hermann Klaatsch, ten sam, który pojmał Starych Ludzi i wywiózł do Breslau, do mojego kraju. Myślałam, że usiądę z rodziną króla na werandzie jednego z typowych dla Queenslandu domów na palach i zapytam jego potomków, co czuli, gdy po ponad stu latach odzyskali swojego Przodka.

Miałam pojechać jeszcze dalej niż ta rzeka, w głąb lądu, do rolniczego miasteczka Malanda, gdzie mieszkają potomkowie króla Narcha. Jego mumię zabrał diabeł, Hermann Klaatsch, ten sam, który pojmał Starych Ludzi i wywiózł do Breslau, do mojego kraju. Myślałam, że usiądę z rodziną króla na werandzie jednego z typowych dla Queenslandu domów na palach i zapytam jego potomków, co czuli, gdy po ponad stu latach odzyskali swojego Przodka.

W opracowaniach historycznych o Klaatschu przeczytałam, że król Narcha nazywał się Barry Clarke i należał do Starszyzny ludu Ngadjon-Jii, zamieszkującego tropikalne rejony Malanda: „Dziadek Barry żył tutaj. To było jego miejsce, zwane Kieszenią Barry’ego. Mieszkał tu z pięcioma żonami. Dawno, dawno temu. Migaloo, biali ludzie, dali mu medalion i nazwali królem. Moja mama była wtedy malutka, a dziadek miał córkę zwaną Jinny i te dwie dziewczynki wołały: »Dziadku, czemu chodzisz z tym ciężkim żelastwem? Zdejmij to«. A on: »Nie mogę. Jestem przecież królem«. Dziadek zmarł w Boonjie. Kiedy go zabrali, ta blacha powędrowała razem z nim. Nasza Starszyzna wysuszyła go, zmumifikowała jego ciało. A potem zabrali dziadka do Niemiec. Nadal go szukamy”.

Przed przybyciem białych Pierwsze Narody nie znały pojęcia „król” ani „władca”. Rdzenni Australijczycy żyli w niewielkich grupach, w których każdy był ważny, a decyzje podejmowała Starszyzna: Wujkowie i Ciotki.

Te, pożal się Boże, regalia, napierśniki z mosiądzu lub żelaza w formie półksiężyca z wygrawerowanym imieniem właściciela i napisem „król”, „królowa”, „książę”, a zdarzało się, o ironio, że i z pieczęcią królowej Wiktorii, kolonialiści rozdawali klanowej Starszyźnie od początków swojego bytowania w Down Under aż do pierwszych dekad xx wieku.

;
Na zdjęciu Agnieszka Burton
Agnieszka Burton

Publikuje reportaże i artykuły w mediach polskich i zagranicznych. Od 2003 roku mieszka w Melbourne, gdzie pracuje dla polskiej sekcji radia SBS, na studiach doktoranckich, Monash University, zajmuje się polskim reportażem literackim. Książka "Ozland. Przestrzeń jest wszystkim", Wydawnictwo Dowody, to jej debiut reporterski.

Komentarze