Nie jest łatwo przepraszać za historyczne błędy. Wiedzą to Polacy, bo do własnych wolą się nie przyznawać. Niesłusznie, bo wokół mamy mnóstwo przykładów – dobrych i złych – z których można wyciągnąć wnioski.
Dzięki grudniowej decyzji papieża Franciszka do Grecji wracają trzy starożytne dzieła z ateńskiego Partenonu, od XIX wieku znajdujące się w zbiorach watykańskich. Historyczny gest został doceniony, niektórzy komentatorzy dostrzegli jednak drugie dno.
Otóż papież postanowił przekazać liczące 2,5 tysiąca lat rzeźby na ręce greckich prawosławnych władz kościelnych, nie zaś przedstawicieli rządu w Atenach. Wygląda to więc na dar w geście pojednania, a nie oficjalny zwrot dzieł.
Dlaczego? Może dlatego, że w innym przypadku Watykan musiałby się liczyć z roszczeniami kolejnych krajów do dzieł wypełniających papieskie kolekcje?
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Obiekty wracające do Aten z Rzymu to drobiazg w porównaniu z partenońskimi rzeźbami, które powinny trafić do Grecji z British Museum. Od ponad dwustu lat ozdobą tej londyńskiej placówki są marmury Elgina. Nabyte, jak podkreślają Brytyjczycy, zupełnie legalnie. Ot, w czasach, gdy Grecy byli pod panowaniem tureckim, brytyjski ambasador Lord Elgin otrzymał zgodę od władz osmańskich na zabranie połowy rzeźb z Partenonu.
Brytyjczycy twierdzą, że w ten sposób uchronili je przed dalszym zniszczeniem, ponieważ na Akropolu stacjonowały tureckie wojska. Lecz już w tamtych czasach nie przekonało to Byrona, który pisał zbulwersowany w „Wędrówkach Childe Harolda” (1812–1818), że „Wolną Brytanję, panią mórz, bezcześci / łup nędzny, ziemi skrwawionej wydarty!” oraz „Jeszcze się niecnie chełpił Pikt ów świeży,/ że, czego Turczyn, Got i czas nie zburzył/ On zmógł”.
Być może Brytyjczycy mieli rację, że pod tureckim panowaniem zabytki skazane były na zniszczenie. Sami jednak wycięli je niezwykle brutalnie, a poza tym: czy dzisiaj tym marmurom zagraża coś w niepodległej Grecji, co uniemożliwia ich zwrot?
Aż narzuca się porównanie z argumentami Szwedów, którzy podkreślają, że wywożąc z Rzeczypospolitej skarby kultury podczas wojen polsko-szwedzkich, uratowali je przed zniszczeniem nad Wisłą podczas obu wojen światowych w XX wieku!
Kiedy w 2022 roku szwedzki poseł Björn Söder zaproponował, by w podziękowaniu dla Polski za wsparcie okazane Szwecji przy aplikowaniu do NATO, zwrócić zrabowany podczas potopu egzemplarz Statutu Łaskiego z XVI wieku, natrafił na opór własnego MSZ.
Szefowa resortu Ann Linde stwierdziła, że w czasach, gdy Szwedzi grabili Rzeczpospolitą w XVII i XVIII wieku, łupy wojenne były legalnymi zdobyczami w świetle ówczesnego prawa międzynarodowego. Zapomniała, że zwrot m.in. ksiąg zagrabionych w potopie nakazywał pokój oliwski (1660), jednak Sztokholm z tego właściwie się nie wywiązał, a Warszawa – nie dopilnowała.
Rzeczpospolita, której potop zadał zniszczenia porównywane tylko z tymi późniejszymi z II wojny światowej, miała inne problemy na głowie, po czym padła ofiarą zaborców.
Możliwe, że szybciej, niż Polacy ze Szwedami, dogadają się Grecy z Brytyjczykami. Ostatnio pojawiły się przecieki, że Londyn może przekazać marmury Elgina do Aten w ramach długoterminowego „wypożyczenia”, zaś w ich miejsce stanęłyby w British Museum doskonałe kopie.
Czy ukoi to ból Byrona? Niekoniecznie. Formalnie zabytki nadal nie będą własnością Grecji, lecz Wielkiej Brytanii, której poeta zarzucał, że „ręką harpji kradnie, co zażarty oszczędził czas”.
Zresztą nie chodzi tylko o marmury Elgina. Cała kolonialna spuścizna coraz bardziej wygląda w British Museum jak gnijące złote jabłko.
Ów domaga się zresztą i popiersia Nefertiti z Muzeum Egipskiego w Berlinie, i Zodiaku z Dendery, który trafił do Luwru…
Dawnym mocarstwom ciężko oddać skarby kultury wydarte, często w śmiechu wartym „majestacie prawa”, ludom Afryki, Azji, Ameryk, Australii i Oceanii.
Trwa to etapami, ciągnie się latami, jak np. zwrot benińskich brązów.
W wielu zachodnich krajach można dyskutować o kolonialnej przeszłości i ubolewać nad błędami, natomiast nikt specjalnie nie kwapi się do oddawania łupów (odkładając to na lepszą koniunkturę polityczną lub gospodarczą do robienia interesów z danym krajem), nie wspominając o wypłacaniu odszkodowań.
Czasem dochodzi do rekompensat w pojedynczych przypadkach, czasem zrzuca się to na barki fundacji i organizacji charytatywnych. Dużo łatwiej kręcić dziś filmy kostiumowe, których bohaterowie – wbrew historycznym faktom i dowiedzionym brutalnym grabieżom – mają usta pełne frazesów na temat równości, szacunku dla innych kultur i ras.
Podczas niedawnej wielkiej paryskiej wystawy „Napoleon” ledwo napomknięto o tym, jak Bonaparte przywrócił niewolnictwo w koloniach i zajadle walczył z buntownikami na Haiti (przeciwko którym wysłał też polskich legionistów, niepotrzebnych mu już w Europie).
W 2007 roku prezydent Nicolas Sarkozy podczas wizyty w Algierii wyraził ubolewanie z powodu błędów kolonializmu, ale nie przeprosił za przeszłość.
W 2017 roku kolejny prezydent Emmanuel Macron powiedział w wywiadzie telewizyjnym, że płacenie przez Francję jakichś rekompensat za czasy kolonialne byłoby „zupełnie śmieszne” i że „to nie jest sposób na budowanie przyszłości”. To co jest? Wyrazy ubolewania i pomniki stawiane na odczepnego?
Czasem nawet z przeprosinami bywa trudno. Nie każdy ma tyle odwagi, co prezydent RPA Frederik Willem de Klerk, który na konferencji prasowej w 1993 roku w imieniu rządzących białych przeprosił czarną ludność za rasistowską politykę. Zastrzegł wprawdzie, że biali „nie mieli zamiaru pozbawiać ludzi ich praw i przysparzać im cierpień, ale ostatecznie apartheid do tego właśnie doprowadził”.
Przyznał, że „głęboko tego żałują” i „przepraszają”. Komentatorzy spierali się, w jakim stopniu było to szczere i osobiste wyznanie. Niemniej jednak przeszło do historii i ją zmieniło. Powołana w 1996 roku południowoafrykańska Komisja Prawdy i Pojednania stała się jedną z najsłynniejszych tego typu instytucji – a powstawały one na całym świecie, do Chile po Timor Wschodni, w celu udokumentowania zbrodni reżimów i junt wojskowych, wskazania sprawców i ofiar.
W rzeczy samej dopiero w ostatnich latach namnożyło się od przeprosin i próśb o wybaczenie. Podobnie jak ze zwrotem zagrabionych dzieł, nie dzieje się to z dnia na dzień.
Australijczycy długo zbierali się sobie, nim ich parlament w 2008 roku formalnie przeprosił rdzenną ludność za dyskryminację, prześladowania i kradzież aborygeńskich dzieci z tzw. straconych pokoleń w ramach przymusowej asymilacji w latach 1900–1970. Wyrazy ubolewania wyraził, w imieniu swych poprzedników, premier Kevin Rudd.
Dziś rdzenni Australijczycy odzyskują historię i miejsca kultu. W całym kraju, nawet pod słynną operą w Sydney, ustawiono mnóstwo znaków informujących, że kiedyś były to ziemie plemion reprezentujących jedne z najstarszych zachowanych kultur w dziejach ludzkości, którym należy się podziękowanie i szacunek.
Aborygeni z zakały nagle wyniesieni zostali do rangi dumy państwa, co ma też pewnie aspekt polityczny. W obliczu soft power Chin, chlubiących się tysiącami lat cywilizacji, Australii przydaje się rodzima kultura sięgającą tak daleko wstecz, że bije pod tym względem chińską.
Za programową przymusową asymilację prosił o wybaczenie rdzennych mieszkańców swojego kraju także premier Kanady Justin Trudeau w 2018 roku.
Również Inuici z Grenlandii podnieśli głos. Po pierwsze, zażądali od władz Danii przeprosin za odrywanie eskimoskich dzieci od ich rodzin – w celu „wychowania ich na Duńczyków” – w latach 50. Po drugie, Inuici chcą śledztwa w sprawie nielegalnego kontrolowania narodzin w ich populacji przez duńskich lekarzy w latach 60. i 70.
Na razie premierka Mette Frederiksen przeprosiła za to pierwsze, adresując swe słowa do kilkorga z poszkodowanych, którzy przeżyli ten eksperyment społeczny.
Nie doczekali takiej chwili pokrzywdzeni Kongijczycy. Dopiero w 2020 roku belgijski król Filip I Koburg wyraził ubolewanie z powodu okrucieństw, jakich Belgowie dopuszczali się w czasach kolonialnych w Afryce. W 2022 roku zapowiedział zwrot zrabowanych afrykańskich dzieł sztuki i innych obiektów.
Zaczęto jednak symbolicznie od... złotego zęba Patrice’a Lumumby – pierwszego premiera niepodległej Demokratycznej Republiki Konga, który w 1961 roku został zamordowany i rozpuszczony w kwasie przez oprawców Brukseli.
Ostatnio, po antyrasistowskich protestach, z ulic Belgii zaczęły też znikać pomniki i inne pamiątki po królu Leopoldzie II, moralnie odpowiedzialnym za niewolniczy wyzysk w Kongo i śmierć przynajmniej 10 mln Afrykańczyków w latach 1885–1908.
Położone pod Brukselą Królewskie Muzeum Afryki Środkowej, utworzone w 1898 roku i kiedyś promujące kolonialny reżim, w końcu zmieniło ekspozycję. Pod nazwą AfricaMuseum, choć nadal budzi pewne kontrowersje, to prezentuje się jako „miejsce pamięci o kolonialnej przeszłości oraz dynamiczna platforma wymiany i dialogu między kulturami i pokoleniami”.
Niemcy także sporo czekali, zanim w 2018 roku zwrócili Namibii kości i czaszki członków plemion Nama i Herero, zabrane do Europy do pseudonaukowych badań.
Niemieckie wojsko odpowiada za śmierć nawet 100 tysięcy Namibijczyków w latach 1904–1908, jednak dopiero w 2021 roku Berlin uznał to za ludobójstwo. Znalazły się też pieniądze, aczkolwiek nie na odszkodowania, lecz „programy rozwojowe” w afrykańskim kraju.
Powód? Niemcy stanowczo chcieli uniknąć tej pierwszej nazwy, by nie podgrzewać dyskusji o reparacjach wojennych czy zadośćuczynieniach za II wojnę światową. Sprawa ta nie dotyczy tylko Polski, ale również Grecji, która otrzymała dotąd tylko bardzo skromne sumy za wojenne zniszczenia i ofiary.
Japonia wciąż jakby się wahała. Wydawało się, że tzw. oświadczenie Kōno z 1993 roku oficjalnie potwierdziło, że rząd i armia cesarstwa w czasie II wojny światowej wykorzystywały niewolnice seksualne (zwane „kobietami do towarzystwa” i „pocieszycielkami”) z podbitych krajów Azji.
Jednak w kolejnych latach władze kluczyły w tej sprawie. Wywołało to, podobnie jak dyskusja o odszkodowaniach dla jeszcze żyjących ofiar, serię kryzysów w stosunkach z Koreą Południową.
Także Tajwan zatrząsł się z oburzenia, gdy pewien japoński nacjonalista podczas wizyty w Tajpej kopnął ustawiony tam posąg „pocieszycielki”.
Czyżby Japończycy wybiórczo przerobili lekcję historii, choć ich władze wielokrotnie przepraszały za swoje działania podczas II wojny światowej, a w 2020 roku cesarz Naruhito wyraził z ich powodu „głębokie wyrzuty sumienia”?
Możliwe, że stanowiska Japonii i jej demokratycznych sąsiadów zbliżą się z powodu zagrożenia ze strony reżimów w Korei Północnej i ChRL. Na razie pomniki „pocieszycielek” stoją w Tajpej, San Francisco, Szanghaju, Manili i przed japońską ambasadą w Seulu, lecz nie w Japonii.
Skoro już padła nazwa San Francisco, warto zauważyć, że w USA – choć państwo to nie ma przecież równie długich dziejów jak Francja, Niemcy czy Japonia – tematy historycznych rozliczeń są bardzo żywe.
W 2009 roku prezydent Barack Obama przeprosił w imieniu Stanów Zjednoczonych wszystkie tubylcze ludy za wyrządzone im krzywdy. Powstało wiele placówek muzealnych poświęconych Indianom, z których najsłynniejsze to Narodowe Muzeum Indian Amerykańskich w Waszyngtonie oraz instytucja o podobnej nazwie w Nowym Jorku.
Od 1946 do 1978 roku działała Komisja Roszczeń Indiańskich, która wypłaciła pokrzywdzonym setki milionów dolarów. Była to jednak tylko kropla w morzu potrzeb, ale Indianie zaczęli sobie radzić także inaczej. Zyskali – przynajmniej finansowo – na zezwoleniu na organizowanie na ich terenach gier hazardowych. Na tym zarabiają teraz miliony, z których finansować mogą choćby szkoły w rezerwatach.
Wśród prominentnych polityków wraca co jakiś czas temat odszkodowań dla rdzennych Amerykanów. Poruszała go w roku 2019 demokratyczna senator Elizabeth Warren, przez prezydenta Donalda Trumpa złośliwie przezywana „Pocahontas”. Stwierdziła, że rekompensaty te powinny stanowić część rozmowy o odszkodowaniach jako takich, a mogących objąć także – a może przede wszystkim – Afroamerykanów, potomków niewolników i ofiar rasowej segregacji.
W 1998 roku prezydent Bill Clinton wyraził, choć bardzo lakonicznie, żal z powodu niewolnictwa w Ameryce: „Jeszcze zanim staliśmy się narodem, europejscy Amerykanie już zbierali korzyści z handlu niewolnikami i popełniali w tym błąd”.
Powiedział to podczas wizyty w Ugandzie, zaznaczył więc także, że „Stany Zjednoczone nie zawsze postępowały właściwie wobec Afryki”. W USA mnóstwo dziś muzeów, które przybliżają cierpienia Afroamerykanów i ich walkę o pełnię praw: od Waszyngtonu i Nowego Jorku po Memphis, Nashville i Selmę.
Z kolei w Cincinnati powstało w 2004 roku National Underground Railroad Freedom Center, czyli ośrodek upamiętniający tajną sieć przerzutową – zwaną „Koleją podziemną” – którą abolicjoniści transportowali na Północ niewolników uciekających z plantacji na Południu. W centrum Harrisburga, stolicy stanu Pensylwania, stoi pomnik upamiętniający te wydarzenia i postaci w nie zaangażowane.
Podkreśla się więc wartość edukacji, bez której żadne przeprosiny nie mogą być – jak się wydaje – ani odpowiednio wyrażone, ani świadomie przyjęte. Ofiary niewolnictwa mają już upamiętnienia, tablice, muzea i centra informacyjne w różnych krajach.
Źródłem refleksji mają być takie miejsca jak znajdujący się na Złotym Wybrzeżu Ghany „zamek niewolników” Carolusborg (pierwszy fort wybudowali tam Szwedzi w XVII wieku!),
Dom Niewolników w miejscu dawnego targowiska na senegalskiej wyspie Gorée koło Dakaru, czy doki Valongo w Rio de Janeiro, gdzie trafiali z Afryki nieszczęśnicy w kajdanach.
Sporą wiedzę przynosi rozległe Międzynarodowe Muzeum Niewolnictwa w dokach brytyjskiego Liverpoolu, niegdysiejszego ośrodka handlu żywym towarem. Dawne symbole sukcesu, dominacji i luksusu, rachunki świadczące o krociowych zyskach handlarzy, po latach stały się dowodami ucisku, wezwaniem do rachunku sumienia, przyczyną żalu i poczucia winy dla byłych kolonizatorów.
A jednak od lat, pomimo ponawianych kampanii, w londyńskim Hyde Parku nie może stanąć pomnik ofiar niewolnictwa. Ciekawe jak na to wpłyną pojawiające się po śmierci królowej Elżbiety II głosy z byłych brytyjskich kolonii na Karaibach, żądające wypłaty reperacji za lata wyzysku.
Wszak Karol III, jeszcze jako książę, wielokrotnie wyrażał ubolewanie z powodu niewolnictwa oraz roli Wielkiej Brytanii w transatlantyckim handlu żywym towarem. „Nie potrafię opisać głębi mojego osobistego smutku z powodu cierpienia, którego doświadczyło tak wielu”, powiedział w 2022 roku.
Władze Barbadosu nie wykluczają próby pociągnięcia do odpowiedzialności popularnego brytyjskiego aktora Benedicta Cumberbatcha, którego przodkowie – jak doniosły w styczniu media – mieli na wyspie plantację i ćwierć tysiąca niewolników, a po zniesieniu niewolnictwa w 1834 roku otrzymali odszkodowanie za poniesione wskutek abolicji straty finansowe.
Pod koniec 2022 roku także holenderski premier Mark Rutte przeprosił za udział Niderlandów w handlu niewolnikami. Zapowiedział utworzenie funduszu, mającego wspierać inicjatywy na rzecz upamiętnienia ofiar tego procederu. Zaprzeczył jednak, by w grę wchodziły jakiekolwiek reparacje dla dawnych kolonii.
To kolejna odsłona w coraz poważniejszej dyskusji na temat kolonialnej przeszłości Niderlandów. Obejmuje ona m.in. przepychanki wokół… Czarnego Piotra (Zwarte Piet), tradycyjnego pomocnika Świętego Mikołaja (Sinterklaasa). Zwykle jego rolę odgrywał biały mężczyzna pomalowany na czarno lub brązowo.
Dziś dla jednych to tradycja warta pielęgnowania, dla innych: nostalgia za czasami kolonialnymi, kultywowanie rasistowskich mitów i uprzedzeń, sprowadzających osoby o ciemniejszej skórze do roli służących.
Raczej trudno z Czarnego Piotra zrobić ikonę pojednania i jakoś zmodyfikować sposób świętowania. Warto jednak spojrzeć na Dzień Kolumba w Stanach Zjednoczonych. Pierwotnie zaczęli go celebrować głównie Włosi, skarżący się na dyskryminację w XIX-wiecznych USA i chcący podkreślić swoje znaczenie.
Od kilku dekad diametralnie zmieniło się jednak postrzeganie samego Kolumba i jego przybycia do Ameryki w 1492 roku. Coraz częściej podkreśla się, że przyniosło to Nowemu Światu katastrofę i ludobójstwo, a i wielki odkrywca miał trochę na sumieniu. Dlatego w wielu miastach USA obok celebrowania tego święta – albo wręcz zamiast niego – obchodzi się Dzień Ludności Rdzennej.
Nawet w Columbus w stanie Ohio, największym mieście ochrzczonym na cześć odkrywcy Ameryki, dawne obchody zdetronizowało wspomniane nowe święto. „Nie da się myśleć o bardziej sprawiedliwej przyszłości bez uznania grzechów pierworodnych z naszej przeszłości” – skomentował to przedstawiciel władz miejskich.
W 2019 roku prezydent Meksyku Andres Obrador zażądał przeprosin za zbrodnie konkwistadorów – od króla Hiszpanii Filipa VI oraz papieża Franciszka. Rząd w Madrycie odrzucił te żądania i stwierdził, że trudno oceniać wydarzenia sprzed pięciuset lat wedle dzisiejszych kryteriów. Watykan natomiast przypomniał, że już w roku 2015 Franciszek prosił o wybaczenie Kościołowi zbrodni na rdzennych ludach Ameryki.
W rzeczy samej papieże i uczestnicy soborów przepraszali za więcej niż ktokolwiek inny. Pytanie, czy te głosy wszędzie dotarły i znalazły swój odzew.
Przepraszali za prześladowania chrześcijan innych wyznań, za inkwizycję i wojny religijne. Za krucjaty i agresję wobec muzułmanów. Za uprzedzenia rasowe, gnębienie innych kultur oraz udział w kolonialnym wyzysku. Za błędy w sprawie Galileusza i generalnie w stosunku do świata nauki. Za poniżanie i dyskryminowanie kobiet. Za kolejne seksualne nadużycia: od Ameryki, przez Irlandię, po Australię. Za postawę części duchowieństwa w czasie II wojny światowej.
Przepraszając za antysemityzm i prześladowania Żydów, Jan Paweł II wykonał w Jerozolimie w 2000 roku historyczny gest. W szczelinę Ściany Płaczu – świętego miejsca wyznawców judaizmu, którzy pozostawiają tam swoje błagania i modlitwy – wsunął karteczkę z prośbą o przebaczenie. Sześć lat później w Auschwitz Benedykt XVI stwierdził, że w miejscu tym brakuje słów, zaś cisza ta jest „głośnym wołaniem o przebaczenie i pojednanie”.
Polscy biskupi wykonali śmiały gest pod adresem niemieckich już wiele lat temu. W roku 1965 skierowali do nich słynny list, w którym stwierdzili: „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”. Ryzykowali, że nie znajdą zrozumienia wśród wiernych pamiętających jeszcze okrucieństwa hitleryzmu.
Ryzykowali też represje ze strony PRL-owskich władz, ponieważ rządzący krajem Władysław Gomułka uznał ten gest za „dywersję polityczną skierowaną przeciwko Polsce Ludowej”. A jednak zdobyli się na odwagę. Dziś orędzie biskupów przywołuje się jako powód do dumy polskiego Kościoła. Rzadko kto jednak potrafi przyznać, że reakcja strony niemieckiej okazała się mniej odważna i nieco rozczarowująca.
Oczywiście żadne społeczeństwo nie lubi się afiszować z ciemnymi stronami swojej historii i za nie przepraszać. Francja nie obnosi się z upamiętnieniami na cześć Żydów, których kolaboracyjny rząd Vichy wysłał do hitlerowskich obozów śmierci. Wiele kontrowersji wzbudził postawiony w Paryżu Pomnik Deportowanych, który żydowskich ofiar w ogóle nie wymienia, wspominając po prostu o „200 tysiącach wywiezionych”.
Rzecz jasna dużo bardziej widoczny jest berliński Pomnik Pomordowanych Żydów Europy. W jego wypadku zarzuty pojawiły się inne: że monument poświęcono tylko ofiarom żydowskim. Homoseksualistom i Romom wzniesiono w Berlinie pomniki później i zdecydowanie mniej rzucają się w oczy, zaś wokół miejsca pamięci polskich ofiar wojny wciąż trwają dyskusje.
Pamiętliwi Polacy wypominają, że gdy w 1970 roku niemiecki kanclerz Willy Brandt padł na kolana w Warszawie, zrobił to tylko przed pomnikiem Bohaterów Getta. Czy nie powinien tak uczynić także przed Grobem Nieznanego Żołnierza, gdzie pojawił się wcześniej?
Czy to „niedocenienie” polskich ran może tłumaczyć, dlaczego nam przeprosiny – nawet za sprawy ewidentne – przychodzą tak ciężko? W 2009 roku prezydent Lech Kaczyński nie tyle przeprosił Czechów za aneksję Zaolzia w 1938 roku, ile posypał głowę popiołem: „Przyłączenie się Polski do rozbioru, w każdym razie terytorialnego ograniczenia ówczesnej Czechosłowacji, było nie tylko błędem, było grzechem. I my potrafimy w Polsce się do tego grzechu przyznać i nie szukać usprawiedliwień. Nie szukać usprawiedliwień, nawet gdyby się ich szukać dało”.
Kiedy w 2001 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski przepraszał Żydów za zbrodnię w Jedwabnem, przez kraj przeszła burza. Stało się tak, choć zaznaczył wyraźnie, że „w Jedwabnem nie było polskich władz” i że „państwo polskie nie było w stanie obronić swych obywateli przed mordem dokonanym z hitlerowskim przyzwoleniem i z hitlerowskiej inspiracji”.
Skąd burza? Odpowiedzią niech będą gryzmoły, śmieci i porzucone opony, jakie pojawiają się w wielu miejscach w Polsce, w których starano się upamiętnić dawnych żydowskich mieszkańców.
W takiej sytuacji wypadałoby się cieszyć z dowodów pamięci o ofiarach pogromu kieleckiego w 1946 roku. Na tablicach odsłoniętych w 2016 roku znalazły się słowa papieży Jana Pawła II („W lipcu 1946 roku w Kielcach zginęło ze zbrodniczych rąk wielu braci Żydów. Polecamy ich dusze Bogu”) oraz Franciszka („Zawsze będę po stronie przebaczenia i pojednania. Otwarte rany to nic dobrego i mogą prowadzić do dalszych zakażeń. Ale kiedy się zasklepią, zostają jedynie blizny które, z czasem stają się integralną pozostałością w naszej historii”).
To jednak dowody pamięci, nie przeprosiny. Winnych bowiem jakby nie było.
Najwygodniej byłoby zrzucić odpowiedzialność na komunistyczne władze i uznać wydarzenie z 1946 roku za ich polityczną gierkę. Instytut Pamięci Narodowej nie znalazł jednak na to dowodów.
W 2002 roku, w kolejną rocznicę mordu, IPN napisał za to: „Do masowej zbrodni na ludności żydowskiej doprowadziła nieprawdziwa pogłoska o porwaniu i zamordowaniu przez Żydów dziecka, ale także podzielane przez część społeczeństwa nastroje antysemickie (m.in. stereotyp »żydokomuny«) oraz niezrozumiała, niewiarygodna wręcz bierność i nieudolność tych, którzy kierowali formacjami sił porządkowych i wojskowych (zachowanie to można uznać za przyzwolenie i prowokację)”.
Owa sygnalizowana spontaniczność pogromu nie wzięła się znikąd: oskarżenia o mord rytualny miały na polskich ziemiach długą historię. Poczynając od obwiniania Żydów o śmierć chłopca z chrześcijańskiej rodziny w Krakowie w 1407 roku, przez kilkadziesiąt podobnych zarzutów do czasów rozbiorów, po incydenty spotęgowane przez antysemicką propagandę niemiecką i carską w wieku XIX oraz szowinistyczny nacjonalizm w wieku XX.
Nawet jeśli Kielce nie są najlepszym miejscem na słowo „przepraszam” za oskarżanie Żydów o używanie chrześcijańskiej krwi do celów religijnych, warto byłoby gdzieś taką przestrzeń znaleźć.
Szczególnym przyczynkiem jest tu kontrowersyjne XVIII-wieczne malowidło w sandomierskiej katedrze, które przedstawia rzekomy żydowski mord na chrześcijańskim dziecku. Od 2006 roku obraz był zasłonięty jako antysemicki. Ponownie zaczęto go pokazywać osiem lat później, razem z tablicą informacją o mylności oskarżeń pod adresem Żydów.
Znów jednak nie znalazło się miejsce na skromne ludzkie przeprosiny za wieki bezmyślnych, okrutnych i mających krwawe konsekwencje oszczerstw. Chociaż może samą informację należy uznać za dowód poczucia winy?
Także Żydzi zmuszeni do wyjazdu z PRL wskutek wydarzeń marcowych 1968 roku uhonorowani zostali tablicą bardziej kommemoratywną niż przeprosinową. Wmurowała ją na warszawskim Dworcu Gdańskim Fundacji Shalom. Na tablicy widać dedykację „Tym, którzy po Marcu 68 wyjechali z Polski z dokumentem podróży w jedną stronę” oraz słowa Henryka Grynberga „Tu więcej zostawili po sobie niż mieli”. Czy taka refleksja nam wystarczy?
A co z rozliczeniami polsko-ukraińskimi? Z jednej strony konfliktu to opowieść o wyzysku, przymusowej katolicyzacji i polonizacji. Z drugiej: pamięć o krwawych buntach, koliszczyźnie i rzezi wołyńskiej.
Do symbolicznego polsko-ukraińskiego pojednania doszło – lub miało dojść – już 13 maja 2006 roku w Pawłokomie oraz 27 lutego 2009 roku w Hucie Pieniackiej.
W tym pierwszym miejscu, pod Rzeszowem, upamiętniono ofiary operacji polskiej partyzantki i samoobrony z 3 marca 1945 roku, wymierzonej przeciw mieszkańcom narodowości ukraińskiej. Zginęło wtedy od 150 do 366 osób.
W Hucie Pieniackiej, dziś na terenie Ukrainy, upamiętniono zaś około ośmiuset Polaków zamordowanych 28 lutego 1944 roku przez UPA i ukraińskich policjantów z hitlerowskiego 4 Galicyjskiego Pułku Ochotniczego SS. W uroczystościach uczestniczyli prezydenci obu krajów: Lech Kaczyński i Wiktor Juszczenko.
A jednak ich gesty nie przeszły do historii. Może dlatego, że uroczystości tych nie poprzedziły odpowiednie dyskusje i oba narody nie były jeszcze przygotowane do przepraszania?
„Żadnemu elementowi, który wchodził w skład uroczystości, nie można odmówić znaczenia – w tym sensie były one wszystkie potrzebne; można sobie jednak wyobrazić, że gdyby deklaracja dotyczyła dwóch innych państw, elementy te można by dowolnie wymieniać. Zabrakło natomiast takich elementów, które można by nazwać »koniecznymi«, które dotyczyłyby tego, co w historii polsko-ukraińskiego konfliktu, uprzedzeń i marzeń o pojednaniu swoiste, najbardziej kontrowersyjne, szczególnie trudne. Zabrakło krytyki prezydentów wobec tego, co w ich narodach negatywne” – pisała socjolożka i historyczka idei Karolina Wigura w książce „Wina narodów”.
„Być może więc w Pawłokomie nad magią zwyciężyła nadmierna łatwość wypowiadania słów przebaczenia. Zaryzykujmy stwierdzenie, że całą ceremonię można zinterpretować w kategoriach politycznego kiczu”.
Wielu publicystów podkreśla, że trwająca w Ukrainie wojna z rosyjskim agresorem i postawa Polaków bardzo zbliżyła ich z Ukraińcami. Może dzięki temu wspomniane uroczystości z udziałem obu prezydentów nabiorą większego historycznego znaczenia?
I nie powtórzą się już więcej takie akty wandalizmu jak zniszczenie w 2010 roku tablicy poświęconej ofiarom Akcji Wisła, umieszczonej w greckokatolickiej katedrze we Wrocławiu?
Niezależnie od tego, co doprowadziło do wysiedlenia z Bieszczad Ukraińców, Łemków i Bojków przez komunistyczne władze Polski Ludowej w latach 1947–1950, operacja ta miała cechy czystki etnicznej.
Można się poważnie zastanawiać, czy akcja faktycznie miała zniszczyć UPA i władze miały prawo zastosować w tym celu odpowiedzialność zbiorową, czy też rządzącym Polską chodziło bardziej o przymusową asymilację mniejszości? Nic dziwnego, że już w 1990 roku Akcję Wisła potępił Senat RP. Ubolewali z jej powodu także kolejni prezydenci.
Jednak niektórym rodakom słowo „przepraszam” nigdy nie przejdzie przez gardło, a przynajmniej „dopóki Zełenski nie przeprosi na kolanach za Wołyń”. Na usprawiedliwienie mają długą listę ofiar rzezi wołyńskiej, opisy zbrodni ukraińskich nacjonalistów oraz pomnik, który ma stanąć w Domostawie na Podkarpaciu – z orłem, krzyżem, płonącą polską rodziną i dzieckiem nabitym na widły.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Komentarze