0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: JAKUB JASIUKIEWICZJAKUB JASIUKIEWICZ

Od początku wojny w Ukrainie do Polski dotarło już ponad 1,7 mln uchodźców i uchodźczyń. Na przejściach granicznych i w punktach granicznych działa mnóstwo wolontariuszy i wolontariuszek, którzy zajmują się informowaniem, koordynowaniem transportu, wydawaniem jedzenia, pomocą medyczną i psychologiczną. Problem w tym, że niemal wszystkie działania są oddolne, brakuje koordynacji i odgórnego zarządzania.

Rząd się chwali otwartością i gotowością do pomocy Polek i Polaków, jednocześnie, jak zaznaczają wolontariuszki/wolontariusze, wsparcia ze strony rządu na granicy nie widać.

Jana Shostak to artystka i aktywistka z białoruskiego Grodna. Zasłynęła działaniami na rzecz więźniów politycznych i białoruskich uchodźców/uchodźczyń w Polsce. Jej najbardziej znana akcja to krzyk dla Białorusi, gdy codziennie o godz. 18:00 przychodziła pod przedstawicielstwo Unii Europejskiej przy ul. Jasnej w Warszawie i krzycząc, zwracała uwagę na łamanie praw człowieka w jej kraju. Jest reprezentantką oddolnej inicjatywy Partyzanka, która zajmuje się pomocą uchodźcom/uchodźczyniom z Białorusi, współtworzyła też akcję #DekoltDlaBiałorusi.

W 2021 została laureatką Paszportu "Polityki". Na gali rozdania nagród wystąpiła w sukni z wizerunkami białoruskich więźniów politycznych. I znów - krzykiem przypomniała Polsce o tym, że ludzie w Białorusi nadal są zamykani w więzieniach, poddawani torturom i prześladowaniom.

Od czasu wojny w Ukrainie działa na granicy, gdzie organizuje sieć wolontariuszy/wolontariuszek - stewardess pokoju.

Anna Mikulska, OKO.press: Jak minęła noc na granicy?

Jana Shostak, białoruska aktywistka i artystka, wolontariuszka na pograniczu polsko-ukraińskim: Ciężko. Ale to żadna nowość odkąd zaczęła się wojna. Codziennie walczymy z kryzysem i chaosem. Wczorajszej nocy kolejka na przejściu granicznym w Medyce sięgała trzystu metrów. Nowacy i nowaczki (Jana walczy o wprowadzenie tych określeń na miejsce "uchodźca" i "uchodźczyni" - przyp. red.) stoją tak ponad godzinę, czekając na transport do Przemyśla.

Razem z innymi wolontariuszami nazywacie się stewardessami pokoju. Czym dokładnie się zajmujecie?

Nasi wolontariusze i wolontariuszki rozmawiają z nowakami i nowaczkami, uspokajają ich, dają podstawowe informacje w ich języku, także w formie ulotek. Tłumaczymy co im przysługuje, jakie mają prawa, gdzie mogą szukać pomocy i dokąd jechać. To cholernie ważna rola - ludzie nawet nie wiedzą, że to jedzenie i transport są za darmo i specjalnie dla nich.

Wyobraź sobie, że uciekasz do obcego kraju przed wojną, stajesz w tłumie i oprócz innych, z którymi uciekłaś, nikt nie mówi w twoim języku. Nikt nie mówi ci, "jesteś już bezpieczna", nikt nie tłumaczy podstawowych rzeczy. Trafiasz na jeden wielki chaos. Jasne, ludzie na granicy są serdeczni, ale to nie wszystko.

Musimy pamiętać, że wojna nie skończy się jutro i dlatego potrzebny jest system niesienia pomocy w kryzysowych warunkach. A tego po prostu brakuje.
Jana Shostak
Jana Shostak na granicy, fot. Jakub Jasiukiewicz

Jak ten system powinien wyglądać?

Zacznijmy choćby od tego, że potrzeba jest precyzyjna wizualizacja komunikatów. Grafiki, strzałki, to wszystko powinno wyglądać profesjonalnie, a nie tak, że wolontariusze piszą informacje markerem na kartonie. Wiadomo, że ludzie, którzy docierają na granicę, takim komunikatom nie ufają. Zwłaszcza jeśli wolontariusze/ki nie mają jednolitych uniformów, tylko odblaskowe kamizelki, czasem nawet bez żadnego napisu.

Najlepiej byłoby stworzyć scentralizowany system wolontariuszy i wolontariuszek, bo teraz panuje samowolka - każdy może przyjechać, rozłożyć swoje stanowisko i tworzy się jeden wielki jarmark. Nie mam pewności, czy wszyscy działający na granicy mają na to pozwolenie.

Każdy chce pomóc, a mało kto wie, jak to robić. Będziemy zabiegać o to, by zorganizować przynajmniej podstawowe szkolenie dla każdego, kto chce się zaangażować w działania.

Sama działam jako aktywistka od półtora roku i wiem, że trzeba mieć doświadczenie, bo inaczej można naprawdę zaszkodzić.

Gdy byłam na granicy i chciałam zadać komuś pytania, często odsyłano mnie od jednej osoby do drugiej, bo "ja nie wiem" albo "nie jestem upoważniony, nie mam pojęcia, z kim może pani porozmawiać". Brakuje odgórnego zarządzania, nie wiadomo, do kogo zwrócić się po informacje czy pomoc.

Więc powtórzę - trudno się dziwić, że nieufność wśród docierających do nas osób jest wysoka. Ci ludzie są straumatyzowani, wycieńczeni, a przyjeżdżają tu i widzą cyrk na kółkach - to nie pomaga. Jednocześnie dochodzi do niebezpiecznych, przemocowych sytuacji, jak gwałty, oszustwa i kradzieże. Więc pojawia się kolejna rzecz - ogromnie potrzebna jest skoordynowana weryfikacja wszystkich wolontariuszy/wolontariuszek: tych zajmujących się tłumaczeniem, oferujących transport, organizujących zbiórki i tak dalej.

Na szczęście coś się zaczyna zmieniać - wolontariusze w punkcie recepcyjnym w hali Tesco w Przemyślu stworzyli już system weryfikacji kierowców. Każdy z nich dostaje papierową opaskę po uzupełnieniu swoich danych w formularzu. Tylko znowu - to wszystko jest mocno improwizowane, chociaż i tak ta opaska daje jakieś poczucie bezpieczeństwa.

Zdarzają się też na przykład takie sytuacje: ktoś zadzwonił na naszą infolinię Partyzanki (oddolnej organizacji Białorusinów w Polsce, działającej na rzecz więźniów politycznych i uchodźców/uchodźczyń z ich kraju - przyp. red.), że kierowca, prowadzący autokar z Przemyśla do Katowic, nie policzył pasażerów i zostawił na stacji benzynowej trzy osoby, które wyszły do toalety. Ciągle mamy do czynienia z banalnymi, ale jednak nagminnymi problemami, co potęguje stres. I to nie tylko wśród ludzi, którzy uciekli z Ukrainy, ale też wśród przemęczonych i wypalonych wolontariuszy i wolontariuszek.

Już dostrzegasz to wypalenie?

Jasne, że tak. Robimy, co możemy, żeby ogarnąć to, czego nie potrafi ogarnąć centrum zarządzania kryzysowego. Ludzie zarzucili całe swoje życie prywatne i zawodowe po to, żeby tu działać. Mimo tego wszystkiego nie odpuszczają, ludzie biorą dyżury dzienne i nocne i na szczęście ich liczba jak dotąd się nie zmniejsza. Tylko że i tak rąk do pracy cały czas brakuje.

Przede wszystkim potrzebne są osoby, które mówią po ukraińsku lub rosyjsku. Jest mnóstwo świetnych osób np. z Wielkiej Brytanii, które gotują i robią bardzo dużo rzeczy, ale w pewnych kwestiach nie są w stanie pomóc.

W tym sensie my jako osoby znające te języki jesteśmy istotną częścią całego łańcucha. Ale uwierz mi, potrzeba było bezczelności, by stanąć na swoim i nieść konkretną pomoc.

Niektórzy żołnierze WOT wołali za nami, że rozpanoszyły się tu "drapieżne feministki".

Musiałyśmy docierać do generałów, by ich uspokoić i pokazać, że proponujemy konkretną pomoc - choćby właśnie językową, bo większość WOT-owców nie mówi po rosyjsku ani ukraińsku. Ale jak już zobaczyli, że nasze działania mają sens, to powoli nabierali szacunku. Jeśli wypracujesz sobie ten szacunek tu na miejscu, to ze służbami da się współpracować.

Wczoraj na przykład Straż Pożarna pomagała nam i grupie Folkowisko, z którą działamy, załadować pomoc humanitarną. Pomoc dociera do nas tirami z Europy Zachodniej, a my wysyłamy ją potem do Ukrainy. Ostatecznie udało nam się też założyć biuro w budynku Straży Granicznej na przejściu w Medyce. Tyle że przy każdej kolejnej zmianie musimy na nowo udowadniać, że mamy pozwolenie, by tu być. To nie są straszne rzeczy, ale tracimy czas i energię, których teraz potrzebujemy.

4 marca prezydent Andrzej Duda przyjechał na przejście graniczne w Korczowej, gdzie składał podziękowania Polkom i Polakom za tak wielką pomoc, jaką niosą uchodźcom/uchodźczyniom. To miłe, ale czy poza słowami dostrzegacie realną obecność i wsparcie ze strony rządu?

Przeczytaj także:

Dam ci przykład - ulotki z informacjami, które wyprodukowała Kancelaria Prezydenta, leżą gdzieś w kącie w ośrodku recepcyjnym, nikt ich nie wręcza. Trudno oczekiwać, że osoba, która uciekła przed wojną, będzie miała głowę do tego, żeby szukać informacji w jakiś ulotkach, które leżą nie wiadomo gdzie. A do tego informacje w tych ulotkach są po prostu niejasne: "udaj się do punktu recepcyjnego". My wiemy, czym jest ten punkt, ale nie możemy założyć, że nowak i nowaczka też to wie. To po prostu nieprzemyślane i bez sensu. Albo rządowa infolinia dla ofiar wojny, na którą nie da się dodzwonić. Niby wszystko jest, a nic nie działa.

Wrócę do kwestii tłumaczeń, ale to naprawdę kluczowe: oczywiście państwo nie zatrudniło tłumaczy/tłumaczek. Co najwyżej władze lokalne zatrudniają pojedyncze osoby, ale to tyle. Z tego, co nam wiadomo, rząd złożył rolę komunikacji z nowakami i nowaczkami na ręce żołnierzy WOT, funkcjonariuszy Policji i Straży Pożarnej, którzy - znowu - w przeważającej większości nie znają języka.

Pytasz, czy dostrzegamy obecność rządu, to ja zapytam, gdzie jest centrum zarządzania kryzysowego. To jest przecież ich rola, cholera jasna, by tu być i koordynować wszystko. Więc tak naprawdę my wszyscy wyręczamy władzę, wszystko jest oparte na dobrej woli i chęci, która jeszcze tu jest.

Jak wyobrażasz sobie kolejne miesiące, jeśli wolontariusze i wolontariuszki zaczną się wykruszać?

Trzeba się na to przygotować już teraz. Konieczne jest operatywne działanie ze strony fundacji i organizacji pozarządowych, bo oni szybciej zdają sobie sprawę z takich zagrożeń niż rząd. Wiemy, że sieć NGO-sów właśnie podjęła decyzję, by zatrudnić koordynatorkę działań pomocowych na granicy i mamy nadzieję, że to w pewnym sensie przygotuje nas na te kolejne miesiące.

Jak teraz wygląda sytuacja w Białorusi? Czy Łukaszenka dalej terroryzuje swoich obywateli i obywatelki?

Niestety. Po proteście w Mińsku przeciwko wojnie (27 lutego) 900 osób dostało 15-dniowy areszt. W kolejnych dniach milicja nachodziła w domach naszych znajomych.

Cały czas dochodzi do kolejnych zatrzymań, ostatnio więźniowie polityczni zaczęli być przewożeni do innych miejsc. Dlaczego? Czy ma to związek z wojną? Tego nie wiemy.

Gdy weszła specustawa dotycząca uchodźców z Ukrainy, zwróciłaś uwagę, że Białorusini i Białorusinki, którzy musieli uciekać dwa razy - najpierw przed reżimem Łukaszenki do Ukrainy, a potem, z Ukrainy do Polski - zostali na lodzie. Ten dokument daje prawne ułatwienia, ale tylko osobom z ukraińskim paszportem.

I ci ludzie są teraz po prostu w dupie. Inne kraje, jak Uzbekistan czy Indie, zorganizowały im samoloty do domu. A Białorusinom/Białorusinkom nie ma kto pomóc, nie mogą przecież wrócić do kraju. Ja wiem, że to jest problem marginalny, jeśli patrzeć na liczby, bo mówimy o kilku tysiącach osób, ale w takiej sytuacji są też choćby obywatele Rosji, którzy uciekli przed reżimem Putina.

Co w takim razie mogą zrobić, żeby zostać legalnie na dłużej w Polsce?

Mogą ubiegać się o ochronę międzynarodową, tylko ten proces trwa, a w jego trakcie, przez sześć miesięcy nie można pracować. To zawsze był problem, bo w zasadzie zmusza cię do pracy na czarno. Masz tutaj dwie opcje: albo mieszkasz w ośrodku dla cudzoziemców i dostajesz 70 zł miesięcznie na życie, albo sam organizujesz sobie mieszkanie i dostajesz 700 zł. Wiadomo, że z tego nie wyżyjesz.

Pewnie nie bolałoby mnie to tak bardzo, gdyby nie fakt, że pomagamy władzom ogarnąć ten chaos na granicy.

A przy tym prawo migracyjne jest łatwo interpretowalne, można byłoby łatwo uruchomić takie same ułatwione procedury jak dla Ukraińców także dla innych nowaków i nowaczek, ale najwyraźniej państwo nie ma w tym interesu.

W ogóle przykre jest to, z jaką falą dyskryminacji spotykamy się teraz w Polsce.

Mimo całej pomocy i wsparcia, jakie okazujecie Ukraińcom i Ukrainkom?

Nie wszyscy rozumieją, że Białoruś to nie Łukaszenka. Na granicy mówimy otwarcie, że jesteśmy z Białorusi i zdarza się, że niektórzy po takim komunikacie wyrzucają nasze ulotki do kosza albo nie chcą z nami rozmawiać. Rozumiem, że są w stresie, ale cierpliwie tłumaczymy, że ludzie walczący o wolną Białoruś są po stronie Ukraińców i Ukrainek.

Białoruskie wolontariuszki (po prawej Jana Shostak)
Białoruskie wolontariuszki (po prawej Jana Shostak)

Ja i moi znajomi z Białorusi dostajemy mnóstwo agresywnych wiadomości tak ze strony obywateli/obywatelek Polski, jak i Ukrainy. Zdarza się, że ludzie, którzy oferują nocleg nowakom/nowaczkom z Ukrainy, odmawiają, gdy dowiadują się, że to Białorusini.

Musimy to wszystko przełknąć i pokazać, że jesteśmy tu i pomagamy jak możemy, bo działamy razem przeciwko Putinowi i Łukaszence.

Jak długo zamierzasz zostać na granicy?

Miesiąc, ale niewykluczone, że dłużej, na szczęście dostałam taką możliwość finansową od Funduszu Obywatelskiego.

Chcę skupić całą siłę, jaką mam, na to, by ten bazowy system informacyjny powstał. I boję się, że w końcu stanie się tak samo jak w przypadku Białorusi, gdzie mnóstwo ludzi rzuciło się do pomocy, a za chwilę wszystko stanęło w miejscu. Dlatego zdecydowałam się przeprowadzić z Warszawy do Przemyśla, żeby nie dać rządzącym spokoju, nie dać im zapomnieć, co się tu dzieje. Znajdę każdy sposób, żeby się do nich dokrzyczeć, już nie tylko łagodnie, ale też po prostu przeklinając. Może w ten sposób wreszcie coś do nich dotrze.

;
Na zdjęciu Anna Mikulska
Anna Mikulska

Dziennikarka i badaczka. Zajmuje się tematami wokół praw człowieka, głównie migracjami i uchodźstwem. Publikowała reportaże m.in. z Lampedusy, irackiego Kurdystanu czy Hiszpanii. Przez rok monitorowała sytuację uchodźców z Ukrainy w Polsce w ramach projektu badawczego w Amnesty International. Laureatka w konkursie Festiwalu Wrażliwego. Współtworzy projekt reporterski „Historie o Człowieku".

Komentarze