0:000:00

0:00

Reporterzy "Wyborczej" 30 maja 2017 roku relacjonowali protest w Puszczy Białowieskiej nieopodal Czerlonki. Na miejscu pojawili się niedługo po aktywistach Greenpeace, którzy już blokowali sprzęt do wycinki. Wkrótce przyjechała Straż Leśna.

"Funkcjonariusze nie byli agresywni. Zapytali nas o cel naszej obecności i poprosili o opuszczenie terenu. Gdy powiedzieliśmy, że robimy tylko relacje i nie możemy odjechać, zaczęli nas spisywać" - mówi OKO.press realizator Igor Nizio.

Strażnicy uprzedzili dziennikarzy, że mogą się spodziewać ok. 500-złotowego mandatu. W październiku dostali wezwanie na przesłuchanie w Nadleśnictwie Browsk.

Dowiedzieli się, że obwinia się ich o złamanie zakazu wstępu do lasu. Grozi im za to wykroczenie do 3 tys. zł grzywny. Sprawa trafi do sądu.

Poza Niziem wezwania dostali też reporterzy Alicja Bobrowicz i Igor Nazaruk oraz operator Adam Rosołowski.

Przeczytaj także:

Zakaz wstępu, czyli kneblowanie dziennikarzy

Wymieniona czwórka to nie jedyni dziennikarze, których spotykają konsekwencje prawne za relacjonowanie protestów i skali wycinki w Puszczy Białowieskiej. Jeszcze w październiku Sąd Rejonowy w Bielsku Podlaskim wydał wyrok skazujący operatora Polsatu na karę grzywny w wysokości 300 zł i zwrot kosztów postępowania.

Podobnie jak dziennikarze "Wyborczej", odmówił on opuszczenia tej części Puszczy Białowieskiej, w której obowiązuje zakaz wstępu. Na tym samym procesie i z tego samego powodu grzywną ukarano również jednego z aktywistów Obozu dla Puszczy. Obydwa wyroki nie są prawomocne.

Charakterystyczne jest to, że dziennikarz został potraktowany tak samo, jak aktywista. A przecież aktywiści i dziennikarze w Puszczy Białowieskiej występują w zupełnie odmiennych rolach. Pierwsi protestują, drudzy są tam, by rejestrować to, co się dzieje i przekazać informację dalej.

Lasy Państwowe w oficjalnym komunikacie zasłaniały się troską o bezpieczeństwo dziennikarza, który nie chciał opuścić zamkniętego dla turystów fragmentu lasu. Od miesięcy upierają się przy stanowisku, że uschnięte drzewa w Puszczy Białowieskiej stanowią śmiertelne zagrożenie dla ludzi. Dziennikarze nie dają wiary tym tłumaczeniom.

"Decyzja o zakazie wstępu do lasu jest niezrozumiała, bo tam nie ma żadnego zagrożenia. Widziałem, jak Straż Leśna bez słowa przepuszczała przypadkowe osoby. Ale dziennikarzy spisywano" - mówi Nizio.

W jego opinii zakaz wstępu do lasu jest m.in. po to, by uniemożliwić, albo przynajmniej utrudnić dziennikarzom pracę.

"Byśmy nie mogli relacjonować o skali wycinki i protestach aktywistów. To decyzja czysto polityczna" - mówi.

"Ale to nie zatrzyma dziennikarzy. Będziemy dalej jeździć do Puszczy Białowieskiej i robić materiały o tym, co się dzieje na miejscu" - dodaje.

"Papierowe kajdanki"

Na przesłuchanie do Nadleśnictwa Browsk pojechali Igor Nazaruk i Adam Rosołowski (Nizio skorzystał z możliwości przedstawienia pisemnych wyjaśnień, a do Bobrowicz nie dotarło awizo). "Zaczęło się od pogadanki funkcjonariuszy. Byli mili, grali rolę zatroskanych strażników, co by serce oddali za Puszczę Białowieską. Mówili, że dwanaście lat temu założono Lasom "papierowe kajdanki": zmniejszono etat cięć, przez co rozplenił się kornik" - mówi OKO.press Nazaruk.

"Ale w końcu, po godzinie dyskusji przyznali mi rację, że obecna wycinka to walka z wiatrakami. Że teraz to tylko polityka i ślepy upór Lasów Państwowych i Ministerstwa Środowiska".

Potem pytali o zarobki, majątek i stan zdrowia. Mówi, że nie za bardzo wiedział, po co im te wszystkie informacje. Dodaje, że strażnicy chyba też nie.

"Za to kompletnie nie rozumieli tego, że w Puszczy Białowieskiej wykonywałem po prostu swoje obowiązki służbowe. Relacjonowałem, bo na tym polega moja praca" - wspomina.

Spodziewa się, że to nie było jego ostatnie przesłuchanie, bo w Puszczy Białowieskiej spisywano go jeszcze ze dwa razy. Jak jego kolega Nizio, nie ma złudzeń, czemu to służy.

"Chodzi o to, by przestraszyć dziennikarzy. Żeby nie przyjeżdżali do Puszczy i nie robili relacji. By Lasy mogły wycinać i pacyfikować protesty po cichu, bez obecności kamer. Żeby opinia publiczna o niczym nie wiedziała".

"Dziennikarzy zmusza się do łamania prawa"

Zakaz wstępu do lasu i blokowanie dostępu do miejsc protestów uniemożliwiają dziennikarzom normalną pracę w Puszczy Białowieskiej. "Czasem dochodzi do absurdów, bo wydziela się jakieś specjalne strefy dla mediów, z których nic nie widać" - irytuje się Nazaruk.

"Dziennikarze, by móc normalnie pracować - relacjonować, zbierać materiały - muszą łamać zakazy Straży Leśnej. To po prostu konieczność".

Tymczasem sprawa wycinki i protestów w Puszczy Białowieskiej żywo interesuje Polki i Polaków. "Społeczeństwo powinno mieć dostęp do informacji o tym, co faktycznie tam się dzieje" - mówi OKO.press mówi OKO.press Draginja Nadaždin.

"Dlatego Straż Leśna nie powinna utrudniać pracy dziennikarzom, których praca polega przecież na informowaniu opinii publicznej" - dodaje dyrektorka polskiego oddziału Amnesty International.

Również Dorota Głowacka z Obserwatorium wolności mediów w Polsce Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w rozmowie z OKO.press podkreśla, że żadne służby nie powinny utrudniać mediom relacjonowania wydarzeń związanych ze sprawą, która tak bardzo obchodzi Polaków. Także z tego względu, że wycinka w Puszczy Białowieskiej jest przedmiotem sporu między Polską a Komisją Europejską, który toczy się przed Trybunałem Sprawiedliwości UE.

"Dlatego wszelkie działania, które uniemożliwiają pracę dziennikarzom - w konsekwencji wpływają na ograniczenie prawa społeczeństwa do bycia rzetelnie poinformowanym o sprawie mającej istotne publiczne znaczenie" - mówi Głowacka.

Dziennikarz to nie aktywista

Głowacka podkreśla, że dziennikarz, który relacjonuje protest w Puszczy Białowieskiej, nie powinien być przez Straż Leśną traktowany w ten sam sposób, jak protestujący aktywista. "Jeśli tylko wykonuje swoją pracę i nie bierze aktywnego udziału w proteście, nie powinny go spotykać ze strony państwa żadne represje, również prawne" - dodaje.

Głowacka mówi wprost, że w przypadku utrudniania dziennikarzom relacjonowania protestów w Puszczy Białowieskiej mamy do czynienia z sytuacją, w której ingeruje się w ich prawo do swobodnego przekazywania informacji i do krytyki prasowej.

"A utrudnianie krytyki prasowej to przestępstwo, o którym mówi art. 44 prawa prasowego" - podkreśla prawniczka.

Dziennikarze w Puszczy są potrzebni

"Według relacji, które otrzymujemy od protestujących w Puszczy Białowieskiej aktywistów, eskaluje przemoc, której dopuszcza się względem nich Straż Leśna" - mówi Nadaždin. Pod koniec października Amnesty International wyraziła publicznie w tej sprawie swoje zaniepokojenie. Organizacja w komunikacie zwróciła uwagę, że "Ministerstwo Środowiska powinno zadbać, aby wobec protestujących niestosowana była jakakolwiek niezgodna z prawem forma przemocy czy agresji".

Jakiś czas temu pisaliśmy na łamach OKO.press, że Straż Leśna jest kompletnie nieprzygotowana do radzenia sobie z protestami w Puszczy Białowieskiej. Potwierdza to również Nazaruk w rozmowie w z nami. "To przecież ludzie, którzy do tej pory głównie zajmowali się łapaniem w lesie kłusowników i złodziei drewna. A do tego strażnicy są pod silną presją kierownictwa Lasów Państwowych" - mówi

"Dlatego zachowują się skandalicznie wobec aktywistów. Wyrywają na siłę ręce z łańcuchów, którymi ekolodzy są przypięci do maszyn. Albo na ślepo przecinają wiązania w tubach, przez co aktywiści mają pocięte ręce. Najgorsze jest to, że to będzie tylko eskalować" - dodaje.

Zdaniem Nadaždin to jest właśnie jeden z podstawowych powodów, dla których dziennikarze powinni być na miejscu protestów. "Ich obecność może wpływać dyscyplinująco na funkcjonariuszy, którzy będą wiedzieć, że ktoś patrzy na ich działania, rejestruje je i podaje do opinii publicznej" - dodaje.

Udostępnij:

Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Przeczytaj także:

Komentarze